Skorpion. Urodziłem się i mieszkałem w mieście. Na takiego mówiło się „rolnik z Marszałkowskiej”. Faktycznie z rolnictwem miałem do czynienia tyle, że podlewałem kwiatki w doniczkach na parapecie własnego domu. Początkowo planowałem zostać generałem. Trochę wybili mi to z głowy, ale to ja sam zrezygnowałem. Będę dyrektorem PGR-u, czy czegoś innego- taki miałem życiowy cel.
Z takim planem zacząłem naukę w Państwowym Studium Techników Nasiennictwa i Laborantów w Henrykowie. Do szkoły przyjechałem na koniec sierpnia. W internacie nie mieliśmy wyboru sali . Ponieważ nie paliłem, wybrałem łóżko przy oknie w pierwszej sali, do której wszedłem. W końcu i tak nikogo nie znałem. Formalności w sekretariacie szybko przebiegły, zostawiłem fotografię i dane i za kilka dni dostałem legitymację. Swoje umiejętności i przezwisko skrzętnie ukrywałem starając trzymać się z boku. Do czasu. Nauka w Henrykowie mijała szybko. Nie obyło się bez różnych przypadków, które tu opowiadałem. Wspominałem, że w czwartym semestrze, w maju, po zaliczeniach, tuż przed dyplomowymi egzaminami, chcieli mnie relegować ze szkoły. Dyrektor Pedagogiczny Stefan Kościelniak, którego przezywaliśmy „Cnotka”, miał swoje wymagania, nakazał słuchaczom i uczniom w czasie dużej przerwy spacerować wkoło po korytarzu, a w cieplejsze dni po dziedzińcu pod oknami szkoły. Nie wszystkim to się podobało. Byliśmy dorośli, dyrektor lubił w czasie naszych spacerów stawać w oknie i nas obserwować. My przechodząc pod oknem niby uprzejmie schylając głowy słaliśmy mu różne inwektywy, typu „ sp,,,j z tego okna”, „ukłoń się łysy …u”, na co skłaniał się w oknie i mówił dość głośno i wyraźnie „Dzień dobry”. Inwektywy każdy z nas mówił pod nosem, każdy swoje. Ubaw mieliśmy po pachy, a dyrektor uważał nas za bardzo miłych młodych ludzi. W maju tuż przed dyplomowymi egzaminami, młodzieńczy „garb” dał o sobie znać. Dyrektor, z ust mojego znajomego z liceum w Rawie Mazowieckiej, a absolwenta Henrykowa z lat 1966- 68 roku, który odwiedził szkołę, uzyskał informacje na temat moich młodzieńczych wyczynów w Rawie i był za usunięciem mnie ze szkoły. Grono pedagogiczne było podzielone, bo nauczyciele znali mnie z dobrej strony. Ci co nie znali, skłonni byli odpuścić te „młodzieńcze wybryki”.
Dyrektor Kościelniak wezwał mnie do gabinetu. Nie będę przytaczał słów jakimi do mnie przemówił. Dziś nazywamy to esbeckimi metodami– papier, długopis, siadaj, pisz! Takiego …a! Nic nie napisałem. Dobrze, że w „gąsiorze” na widok publiczny mnie nie zamknął, albo do lochów nie wtrącił. Zaraz potem głuchy telefon zaczął działać i wkrótce wszyscy już wiedzieli. A jak to z przekazywanymi pocztą pantoflową wiadomościami bywa, „wiedzieli wszystko i jeszcze więcej”. Ktoś „życzliwy” upowszechnił na roku komunikat jaki to ja łobuz byłem. Ozory sprawiedliwości zaczęły mielić. Atmosfera zgęstniała, dotychczasowi koledzy z roku nie bardzo wiedzieli jak się zachować? Jak to zwykle w takich chwilach bywa, podzielili się. Jeden koleś z Tczewa, „Pepik” (to ten co mi szafę przejrzał i oszczędności ujawnił, przez co mi stypendium zabrali) stwierdził o mnie – „wiedziałem, że to łobuz”. Inni odmiennie– też o mnie –„ jednak najlepszy tu był”. Uzyskiwałem różne informacje, od jednego z wykładowców nawet ze słowami pocieszenia. Mocno obstawał za mną mgr Czesław Trawiński, a także mgr Amelia Gembarzewska, mgr Jadwiga Polkowska i dr Zbigniew Urbaniak. „Pan Kobra”- mgr Tadeusz Marcinów był za relegowaniem. Pewnie dojrzał tu dla siebie szansę do rewanżu za moje prześmiewne wypowiedzi o nim w radiowęźle. Opiekun roku mgr Stanisław Doruch, który ze względu na swój niski wzrost, 155 cm, wysokich nie lubił, jak Piłat umył ręce twierdząc, że „Rada Pedagogiczna decyduje. Nie chciałem nikogo stawiać w trudnej sytuacji, zmuszać do wyboru.”
Skorpion walczył o marzenia i swoją przyszłość. Wyjechałem do Warszawy, odnowiłem stare znajomości z SGGW. Mocne były- syn Karola G., Ministerstwo Rolnictwa, trudna rozmowa, indeks. Telefon Dyrektora Karola G. do Dyrektora Jana Szadurskiego. Nawet niedługo rozmawiali. Potem powrót do Henrykowa. Byłem zadowolony, ale bez euforii, bo wiedziałem za co cierpię.
W czasie kiedy byłem w Henrykowie, ocena powyżej 4,5 zwalniała ze zdawania egzaminu końcowego. Byłem najlepszy na roku. Miałem wszystko powyżej. Jako jedyny z całego rocznika, ale chyba i w ogóle w historii Szkoły w Henrykowie. nie zdawałem żadnego egzaminu. Może trochę dlatego, że później znieśli taką możliwość, a może tylko sami prości i porządni przychodzili i nie musieli się starać? Pojechałem do domu. Szkoła nie zawiadomiła mnie kiedy będzie rozdanie dyplomów. Zadzwoniłem z domu. Przyjechałem, dali mi skrycie i po cichu, indywidualnie, nie razem z całym rocznikiem. Po prostu, pani sekretarka Wiesława Bijoś wydała mi go w sekretariacie bez należnych surm, żegnając ozięble. Nawet na zbiorowej fotografii rocznika mnie nie ma, ani nie wyróżniono mnie w panteonie najlepszych słuchaczy Szkoły. Sprawdzałem. Krótko mówiąc- Absolwent Widmo. Dobrze, że zachowałem szkolne dokumenty.
Była to następna kara za grzechy młodości, a prawo mówi, że dwa razy za to samo się nie karze. Mówi. Mnie to zabolało. Jednak – „co cię nie zabije to wzmocni”. Wzmocniło.
W sprawie pracy skontaktowałem się z SHR w Borowie. Odpowiedzieli, że przyjmą mnie chętnie. Jednak żona chciała na Pomorze i wylądowałem w SHR Górzyno koło Lęborka.
Będę dyrektorem– kołatało z tyłu głowy. Skorpion truł i ostrzył kolec do walki o życie. Na ostro.
Sławoj Misiewicz „Harnaś”