Licznik odwiedzin:
N/A

Tłusty czwartek w Henrykowie

Oprócz zajęć technicznych typu prawo jazdy, radiowęzeł czy inne, zdarzały się zajęcia bardziej domowe. Między innymi takim było uczczenie tłustego czwartku. Czym? – pączkami lub faworkami.

Pani mgr Maria Bielska podjęła pomysł technikum na uczczenie tłustego czwartku pieczeniem faworków. Wybrano faworki, bo łatwiej było je piec niż pączki. Pomysł się przyjął i oczywiście przez prywatne znajomości z „Techniczkami” dotarł do nas. Z powodu piastowanej przeze mnie funkcji przewodniczącego samorządu szkolnego zostałem obarczony organizacją tego przedsięwzięcia ze strony „PESTKI”.

„Pestka” to potoczna nazwa naszej uczelni. Wzięła się od nazwy Pomaturalne Studium Techniczne Techników Nasiennictwa i Laborantek. Słowo „pestka” było używane w różnych kontekstach, czasem pozytywnych, często pejoratywnych, w rodzaju– „pół litra na ryło to pestka”, czy innych, bardziej frywolnych, w zależności od sytuacji. 

Sporo energii mnie kosztowało, żeby namówić którąś Wykładowczynię do uczestnictwa. Pani mgr Amelia Gembarzewska nie zdecydowała się z uwagi na dojazdy z Wrocławia.

Nie mogliśmy być gorsi. W końcu udało się, pod wodzą mgr Marii Wysockiej stanęliśmy do współzawodnictwa o palmę pierwszeństwa. Idea była prosta; kto zrobi lepsze faworki, Technikum czy „pestka”?

U nas nie było problemu z frekwencją, czemu trudno się dziwić. Przebywanie w towarzystwie dwóch super kobiet było dla dorastających jurnych młodzieńców super okazją. Po cichu większość z nas podkochiwała się w jednej z nich, a pozostali w drugiej.

Czas uciekał, tłusty czwartek był coraz bliżej, jak w piosence Seweryna Krajewskiego („…hej za rok matura”). U nas było – hej za tydzień się okaże! Krótki termin bardziej nas mobilizował.

Produkty, naczynia i pomoc kuchenną otrzymaliśmy od Pań Kucharek, które podchodziły do całego przedsięwzięcia z różnym entuzjazmem. Młodsze i w stanie wolnym entuzjazm miały większy.

Tamta młodzież od faworków.

Początkowo całe przedsięwzięcie miało mieć charakter małej imprezy technikum w Klubie AWENA. Po włączeniu się „PESTKI”, lokal klubu okazał się za mały. Po uzgodnieniach z Dyrekcją, otrzymaliśmy zgodę na imprezę na stołówce.

Pół wieku minęło, a umiejętności zostały.

Staraliśmy się aby wszystko dobrze wypadło. Co do faworków to nie mieliśmy żadnego doświadczenia kulinarnego. Nasza wiedza na ten temat sprowadzała się do tego, że w domu zajadaliśmy się faworkami pieczonymi przez Mamę, ale przy dużej pomocy Majki z Ziębic, Zosi z Warszawy, Anki z Mazur, Tereski, Joaśki i innych dziewczyn jakoś coś udało się upiec.

Oprawę muzyczną zapewnił na pianinie nasz „CZAR PEGEERU” czyli Czarek z Łowicza. Dopełnieniem programu artystycznego były występy wokalne i konkursy. Techniczki i technicy „hopsasa” organizowali we własnym zakresie.

W jury zasiadali wykładowcy. Główna ocena należała do Dyrektora Jana Szadurskiego, który w słowie wstępnym podał, że „faworki powinny być jak dziewczyna; zwiewne, lekkie i łamać się w połowie”. Ocenę zaczął od naszych faworków. Niestety żaden kryteriów nie przeszedł, nie złamał się w połowie. Współzawodnictwo wygrało technikum, każdy faworek, który wziął Dyrektor do ręki łamał się dokładnie w połowie zanim doniósł do ust.

Prawdy o nich nie znamy, ale chodziły plotki, że „Techniczki” ponacinały w połowie faworki, które podlegały ocenie Dyrektora. Żadna z nich nie puściła pary, a dowodów na to nie znaleziono. Później, już przy ogólnej konsumpcji, nam nie łamał się żaden.

Pozdrawiam Henrykusów życząc smacznych pączków i faworków!

Sławoj Misiewicz „Harnaś”

Jeden komentarz on Tłusty czwartek w Henrykowie

    Małgorzata
    04/02/2024

    Panie Sławoju prosi Pan o komentarze, wiec oto mój.
    Bardzo ładny tekst, ale wymaga pewnych wyjaśnień.

    Mgr Bielska miała na imię Anna. Wiem na pewno, bo to była moja mama ;)))

    Wiem także, że moja mama była osobą bardzo uczciwą. Opowiadała mi to zdarzenie wiele razy. Chrusty łamały się ponieważ były kruche (według odpowiedniej receptury i smażone na bardzo gorącym tłuszczu). A w połowie był ich najsłabszy punkt, więc dlatego dokładnie tam się łamały.

    Ale… trzeba było je wziąć w dwa palce i delikatnie uderzyć nimi w talerz. Ten, jakże ważny, detal umknął Waszej uwadze.

    Moja mama prowadziła zajęcia pozalekcyjne we wspaniale wyposażonym gabinecie gospodarstwa domowego, który mieścił się na parterze po lewej stronie od wejścia głównego, więc „techniczki” były bardzo dobrze przygotowane do tego wyzwania. Potem wiele razy robiłam chrusty razem z mamą i potwierdzam, że zawsze się łamały bez nacinania.
    Zresztą gdyby je naciąć poprzecznie w połowie to bardzo prawdopodobnie by się połamały już w trakcie smażenia, więc tą plotkę puścił osobnik o zerowej wiedzy o robieniu chrustów.

    I jeszcze jedna uwaga: Dyrektor Szadurski porównując chrusty do dziewczyny miał na myśli dziewczynę w tańcu, ale to chyba jest oczywiste.

    Serdecznie pozdrawiam

    Małgorzata

    Zostaw komentarz