Licznik odwiedzin:
N/A

Ulubiony profesor

Życiorys osoby, z którą mieliśmy dwuletni kontakt, ponieważ był naszym opiekunem roku 1967– 1969 PSTTN, oraz wykładowcą z zakresu  czyszczalnictwa i przechowalnictwa nasion roślin uprawnych. W pamięci większości absolwentów zapisał się jako niestrudzony przewodnik i organizator wycieczek. Dzięki temu wiele osób mogło po raz pierwszy poznać walory turystyczne Dolnego Śląska. Pamiętam, jakie wrażenie wywarły Góry Stołowe- rajd naszego rocznika przez Błędne Skały na Szczeliniec.

Mowa oczywiście o doktorze Zbigniewie Urbaniaku

Dr Zbigniew Urbaniak- przypuszczalnie zajęcia z laborantkami.

Udało mi się  po wielu latach nawiązać bliższy kontakt z córkami  doktora- Beatą i Jowitą. Nasze obecne kontakty przerodziły się w miłe, ciekawe relacje. Mamy wiele wspólnych wspomnień, ponieważ obie brały udział w naszych wypadach „w góry”.

Spotkanie u mnie 21 maja br.- po 55 latach…

Obie Panie odwiedziły mnie– przywożąc sporo pamiątek fotograficznych autorstwa dr Urbaniaka. Zdjęcia obejmują najwcześniejszy okres- pierwszych roczników. Niektóre grupowe fotografie na odwrocie posiadają treść dedykowaną Doktorowi z podpisami uczestniczek, co stanowi cenną informację. Oczywiście, najwięcej zdjęć jest z naszym rocznikiem, tutaj nie mam problemu z identyfikacją osób. Materiał fotograficzny, może posłużyć na kilka artykułów, ale do niego, mogą się odnieść osoby z tego okresu… późniejsze roczniki, to już inna bajka…

Załączam życiorys, informacje, które o swoim Ojcu napisała na moją prośbę- córka Jowita Urbaniak – Ślęczek. Napisała? – mało powiedziane… wykazała się wiedzą, wykraczającą poza szablon statystycznego dziecka na temat swoich rodziców. Na mnie, po przeczytaniu, treść wywarła duże wrażenie i gorzką prawdę, że tak naprawdę nie wiedziałam z jakimi wyjątkowymi ludźmi miałam do czynienia w czasie pobytu w Henrykowie.

Rok 1967- mój rocznik i córki dr Urbaniaka. Od lewej Jowita Urbaniak, Izabela Herman, Beata Urbaniak, Ewa Głowania, Bożena Duczmal, Maria Tylki, Halina Kamińska.

Koledzy od lewej: Andrzej Krysiak, Kazimierz Chudy, Jan Miazek, Wiesław Konieczny, Włodzimierz Borucki.

Opis na odwrocie fotografii: „Wykończone po wejściu na szczyt Suszycy 29.09.1967 r.”

Od lewej towarzysząca nam Beata Urbaniak, stoją wyżej Wanda Prabucka i ja, Władek Niedźwiecki, siedzą: Danusia Świątczak, Ema Chaberska, Ania Staniec, Basia Dybowska i Wiesiek Mydlak.

Niezapomniane Błędne Skały i Szczeliniec w Górach Stołowych. Na najwyższym poziomie z lewej strony nasz kolega, obecnie profesor Jerzy Tys, na dole z prawej dr Zbigniew Urbaniak – czuwający nad naszym bezpieczeństwem.

Doktor Urbaniak był jednym z najbardziej lubianych wykładowców, o czym świadczą wpisy, które widnieją na odwrotach zdjęć, które mi przekazano np. „… Kochanemu Doktorowi na pamiątkę ofiarują”- i tu następują podpisy, „…Pamięć niech będzie trwalsza od nas”- podpisy, „Bądźmy w Twych oczach wiecznie utrwalone”- podpisy, ”Na pamiątkę Najmilszemu Doktorowi”- Perełki, „Chcemy na zawsze pozostać w Pana pamięci”- podpisy itp.                                                  

Wprowadzenie do tematu: Leokadia Białecka -Solecka (Diaków)

Ż y c i o r y s

Zbigniew Urbaniak urodził się 9 lipca 1915 roku w Samostrzelu (obecne woj. kujawsko-pomorskie). Jego rodzice– mama Marta z domu Weight i tato Tomasz Urbaniak pochodzili z Wielkopolski. Zbigniew Urbaniak miał dwóch młodszych braci– Alfreda ur. w 1920 r., który studiował biologię na UJ w Krakowie, później (z tytułem doktora) zajmował się pracą naukową, oraz Lecha ur. w 1922 r.  mieszkającego potem we Wrocławiu. 

Lata dziecięce Zbigniewa Urbaniaka to czas I wojny światowej. Jego ojciec Tomasz brał udział w wojnie i jak wspominał “szkolił rekruta” w armii pruskiej, przeszedł z frontem pół Europy. 

Rodzina mieszkała w Czerniejewie gdzie Zbigniew Urbaniak uczęszczał do szkoły podstawowej i gimnazjum. Na późniejsze wybory życiowe z pewnością miała wpływ praca jego ojca Tomasza jako ogrodnika, początkowo w majątku Czartoryskich. W 1931 roku cała rodzina przybyła do Klemensowa k/Zamościa, gdzie Tomasz objął kierownictwo Ogrodów i Szkółek Ogrodniczych Ordynacji Zamojskiej. Ordynacja obejmowała ogromny majątek jak cegielnie, tartaki, młyny, browar, cukrownię, kopalnie kamienia i piasku oraz ogrody i szkółki ogrodnicze. Ogrody w Klemensowie były prowadzone na wysokim poziomie przez Tomasza Urbaniaka. Oranżeria pod szkłem znana była z uprawy owoców egzotycznych, nieznanych wówczas w naszej szerokości geograficznej. Przyjeżdżali tutaj na praktyki studenci z całej Europy. 

Zbigniew Urbaniak skończył Technikum Rolnicze w Zamościu i w 1937 roku odbywał praktykę ogrodniczą w Łazienkach Królewskich w Warszawie już jako dyplomowany technik– ogrodnik. Później wrócił do Klemensowa. 

I właśnie w Klemensowie poznał swoją przyszłą żonę Zofię z domu Kisielewicz, rodowitą Zamościankę. Znajomość trwała kilka lat, mimo, że Zbigniew wyjechał do Wrocławia, a Zofia zaczęła studia farmaceutyczne w Lublinie. Ślub wzięli w 1950 roku w Sitańcu koło Zamościa. Potem już razem wyjechali do Wrocławia i tutaj urodziła się pierwsza córka Beata, a po pięciu latach druga– Jowita

W 1950 roku Zbigniew Urbaniak rozpoczął studia na wydziale rolniczym mieszczącym się wówczas na Politechnice Wrocławskiej, gdzie powstały dwa wydziały; Medycyny Weterynaryjnej i Rolnictwa z Oddziałem Ogrodniczym. W 1951 roku z Uniwersytetu i Politechniki wyodrębniono samodzielną uczelnię- Wyższą Szkołę Rolniczą, później Akademię Rolniczą, a od 2006 roku Uniwersytet Przyrodniczy. 

Po 5 latach studiów Zbigniew Urbaniak podjął pracę w Instytucie Hodowli i Aklimatyzacji Roślin (z główną siedzibą w Radzikowie pod Warszawą)  przy ul. Cybulskiego we Wrocławiu. I był wierny tej instytucji pracując w niej aż do emerytury. W 1963 roku obronił pracę doktorską z dziedziny nasiennictwa. Współpracował również z Wrocławską Centralą Nasienną gdzie poznał dyrektora Jana Szadurskiego, który zaproponował mu etat w nowo utworzonym zespole Pomaturalnych Szkół Techników Nasiennictwa i Laborantów Nasiennictwa. W tych szkołach Zbigniew Urbaniak przez 10 lat wykładał przedmiot “Czyszczalnictwo i przechowalnictwo nasion”. 

Z córkami Beatą i Jowitą…

Ponieważ był zapalonym turystą, założył w 1969 roku w henrykowskiej szkole Koło PTTK “Chabazie”, organizował rajdy i wycieczki górskie w Karkonosze. Koło działało prężnie w latach 1969- 1973. Prawdopodobnie ostatnim wyjazdem był wyjazd na Rajd Bialski w październiku 1975 roku. 

Zbigniew Urbaniak oprócz turystyki, chętnie w porze zimowej wyjeżdżał  w góry na narty. Do tych wyjazdów przygotowywał się już znaczniej wcześniej ćwicząc i biegając w terenie, żeby być w dobrej kondycji fizycznej. 

Inne jego zainteresowania to muzyka. Obowiązkowe były coroczne koncerty noworoczne transmitowane przez telewizję z Wiednia oraz chętnie uczęszczał na koncerty w Filharmonii Wrocławskiej i na przedstawienia w Operze. 

Interesował się również etnografią. Potrafił szukać twórców ludowych z Dolnego Śląska i nie tylko, jechać do nich i kupować rzeźbione przez nich figurki drewniane, ceramiczne naczynia czy wyroby kowalskie. 

Jeżdżąc po Polsce lubił zwiedzać ciekawe obiekty zabytkowe, wszędzie zaglądał, wszystko go interesowało. Dzięki temu jego córki zwiedziły wiele miejsc w Polsce, mimo, że jako dzieci i potem w wieku nastoletnim może nie były z tego zbyt zadowolone, ale w wieku dorosłym bardzo to doceniły. 

Rok 1993. Państwo Urbaniakowie z córką Jowitą i wnukami.

W Henrykowie przepracował jako nauczyciel 10 lat, od początku powstania szkół, przez cały okres dyrektorowania Jana Szadurskiego i potem jeszcze przez dwa lata za czasów dyrektora Władysława Szklarza

Równocześnie pracował w Instytucie Hodowli i Aklimatyzacji Roślin. W latach siedemdziesiątych zrobił habilitację i miał stanowisko docenta w tejże instytucji. Przepracował tam wiele lat aż do przejścia na emeryturę w wieku 72 lat. 

Rok 1998. W ogrodzie…

Będąc na emeryturze jego kolejną pasją był przydomowy ogród. Jego pielęgnacja zajmowała mu codzienny czas. Ogród był zawsze pięknie utrzymany, było w nim dużo kwiatów i drzew owocowych (jabłonie, grusze, śliwy, czereśnie). Dbał o niego bardzo i dzięki swojej pracy i zaangażowaniu zdobywał pierwsze nagrody w konkursach na najpiękniejszy ogród w dzielnicy. Praca ta dawała mu wiele satysfakcji i zadowolenia. Ogrodem zajmował się do ostatnich swoich lat, dopóki mu siły pozwalały. Przeżył wiele lat w zdrowiu, ponieważ zawsze był w ruchu. 

Zofia i Zbigniew Urbaniakowie.

Zmarł 3 sierpnia 2010 roku w wieku 95 lat. Żona Zofia  zmarła  26 listopada 2021 roku w wieku 98 lat. Zostali pochowani na Cmentarzu św. Wawrzyńca przy ulicy Bujwida we Wrocławiu ( Pole 10 Aleja Główna ).

                                                                                                          Jowita Urbaniak – Ślęczek 

Sianie zamętu

Sianie zamętu! Bednarski ma kłopoty!

Nie samym chlebem żyje człowiek, więc i agronom nie tylko liczy ziarenka kukurydzy!

Stanisław Bednarski w czasach kiedy siał… kukurydzę.

Pracując w Austrii, w lutym 1986 roku brałem udział w tajnej misji w Warszawie.

Minister rolnictwa Austrii wybrał się do Polski na polowanie na grubego zwierza. Nie jest to żadna przenośnia, chodziło o polowanie na prawdziwe żubry. Pan minister i mój szef polecieli prywatnym samolotem do Warszawy. Moim zadaniem było pojechać tam samochodem „Audi 100” i być na miejscu do dyspozycji szefa. Miała to być misja specjalna, a jaka była, to się okaże. Kiedy byłem na granicy w Cieszynie podszedł do mnie oficer straży granicznej wypytując o cel podróży; do kogo, po co, na co?

Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, – Jadę do Warszawy w celach służbowych do hotelu „Victoria”. Oficer popatrzył na mnie, na moje – luksusowe jak na tamte czasy- auto i zapaliła się mu w głowie czerwona lampka. To zapewne jakiś- kurier, agent obcego wywiadu, z pewnością tak pomyślał. Potem jeszcze raz zaczął mnie wypytywać, czy naprawdę jadę do „Viktorii”? Może zrobiło mu się żal mnie, bo pewnie nie rozumiał dlaczego w tak młodym wieku chcę zginąć akurat w Warszawie.

Prawie szeptem powiedział do mnie, weź sobie inny hotel, bo tam kiedyś agenci „Mosadu” urządzili zamach na jednego z członków „OWP” (Organizacja Wyzwolenia Palestyny). Tak państwo polskie tamtych czasów sponsorowało terroryzm, w pięciogwiazdkowym hotelu urządzając biuro tej organizacji.

Całe pierwsze piętro było zajęte przez Palestyńczyków. Mieszkając tam, wieczorem z kolegą poszliśmy do baru hotelowego. ”Coni”- Conrad zamówił drinka, aż tu nagle podchodzi Palestyńczyk w „laczkach”, a była zima. Odepchnął „Coniego” na bok i pcha się do baru. „Coni” zerwał się na równe nogi chcąc go „lutnąć. Nie zdążył, bo barman błyskawicznie złapał go za rękę. Daj spokój, jeśli nie chcesz wrócić do domu w „holzpiżamie” (z niemieckiego: piżama z drewna czyli trumna). To są palestyńscy bojownicy Arafata. „Coni” wzburzony poszedł do pokoju.

Następnego dnia padła komenda „jedziemy do Białowieży, na grilla zaprasza pan minister Kłonica”. Ulice Warszawy były jak wymarłe, cała komunikacja ustała. W nocy i nad ranem padał lodowaty deszcz.

Zjazd absolwentów w 2012 roku. Staszek czyta swoje wiersze.

Autobusy, samochody tamtych lat miały tylko tylny napęd. Na śliskim lodzie szybko robiły obrót w kółko i stop. Nasz „Audi 100” dawał radę na lodzie, był jedyny w tym czasie z przednim napędem. Szef powiedział do mnie, wrzuć drugi bieg i środkiem, Marszałkowską, cała naprzód. Jednak z ambasady nikt, komu życie było miłe, nie chciał z nami pojechać. Następnego dnia pogoda się unormowała i przed hotel zajechał bus, a w nim pełno prezentów pana ministra, które otrzymał w Polsce. Wszystkie są do zabrania do Austrii. Zaczęli od walizek, a skończyło się na największym prezencie. Pan minister był zapalonym myśliwym, więc już rok wcześniej też był na polowaniu w Białowieży, gdzie upolował żubra. Po roku jego łeb był już spreparowany i gotowy do transportu do Austrii. Była też i skóra ze świeżo upolowanego łosia, zawinięta w folię i wszystko wylądowało w moim aucie. Kiedy to zobaczyłem, prawie padłem na kolana. Mówię do szefa; Rudi, żubry to najbardziej chronione zwierzęta w Polsce. Ja nie mam na ich przewóz żadnych dokumentów. Jadąc poprzednio bez niczego byłem już podejrzany, a co dopiero z tymi rzeczami. Szef miał pomysł na rozwiązanie problemu; pojedziemy na lotnisko, jak łeb się zmieści do samolotu to zabierzemy, a jak nie, to weźmiesz ty. Czekam przed lotniskiem jakiś czas i w końcu pytam się, czy samolot do Wiednia już odleciał? Nie było żadnego samolotu do Wiednia, słyszę, kim ty jesteś aby pytać się o ministra?

Z lotniska pojechałem do ambasady austriackiej i oświadczyłem, że pan minister kazał wam to oddać. Zostawiłem im skórę z łosia.

Następnego dnia powrót do Austrii i znów do pokonania granica w Cieszynie. Paszport, tak, pan podróżuje sam? Otworzyć bagażnik, która walizka pana? Ta! A reszta czyja?- Pana ministra. Co w nich jest, nie wiem. Kontrola trwała chyba ze dwie godziny. Na końcu usłyszałem odpowiedź celnika; – Panie ja oglądałem wczoraj dziennik, żadnego ministra u nas nie było. Wyszło na to, że moja wersja to ściema.

Na szczęście w tych bagażach nic oprócz gaci i innej bielizny nie było. Nie znaleźli nic podejrzanego.

Kilkaset metrów dalej granica czechosłowacka. „A co ty Polak tak jeździsz na „Rakusku”” (Rakuska to po czesku Austria) w te i z powrotem? Co tam przemycasz? Kiedy mówię, że nic, on pyta po co mi 5 walizek i to ustrojstwo? Miał na myśli projektor video. W tamtych czasach urządzenie takie podlegało rejestracji przy wjeździe do Polski. Tak więc bez tej rejestracji nie mogę z tym jechać przez Czechosłowację. Muszę czekać. Telefony się rozdzwoniły „w te i we wte”. W końcu jest decyzja- mogę jechać, ale będzie to zapieczętowane i tylko na jednej granicy muszę okazać ponownie do oclenia.

Chodziło o to, że takim urządzeniem można było pokazywać filmy np. w Czechosłowacji, a tam panował komunizm- „raj na ziemi”. Bali się, że mógłbym deprawować ich obywateli. Zrozumiałem problem widząc wielki transparent na granicy Czechosłowacji; „Ze Sowjeckim swazem na wse czasy!”

Więc mój projektor mógłby im pomieszać w głowach. Nawet celnik na granicy Austrii był ciekawy po co jednemu tyle walizek i ten projektor.

Kiedy powróciłem do domu zacząłem mieć wątpliwości, kim jestem; agronomem czy  może agentem, który kursuje z Austrii do Polski przez Czechosłowację i sieje zamęt zamiast kukurydzy?

Ps. Kiedyś widziałem film o akcjach „Mosadu” którzy eliminowali uczestników zamachu na olimpiadzie w Monachium.

W filmie wspomniano także o zamachu w Wiedniu i hotelu Viktoria w Warszawie.

Stanisław Bednarski, Wiedeń

Spowiedź po latach

Niedawno publikowaliśmy wpis z kroniki technikum, opisujący życie w henrykowskim internacie, do czego niezbędne były „… silna wola, samozaparcie i wyrzeczenia”.

Czy wszystkim tych cech wystarczało? Poczytajmy jak to wspomina Halina Kruszewska.  

Wielokrotnie słyszałam takie sugerujące pytanie o to, czy w henrykowskiej szkole zawsze było tak różowo, że czas ten zapamiętaliśmy na długie lata? Otóż nie. Były konflikty, jak to w większych grupach. Były chwile pełne łez… Od początku pobytu w internacie trzeba się było dostosować do panujących tam zwyczajów, zaprzyjaźnić się z nowo poznanymi kolegami i koleżankami. Czasem to było trudne. Mnie przydzielono do pokoju gdzie były już 3 osoby: Iza Maćkowiak, Maryla Siubielska i dziewczyna repetująca rok (imienia i nazwiska celowo nie podaję, szkoły jednak nie skończyła). Pod koniec września dokwaterowano nam jeszcze Ewę Nieradkę. Była to więc ciasna cela dla pięciu osób i niestety dochodziło do spięć i konfliktów. O ile my dziewczyny z pierwszego roku (i po raz pierwszy poza domem) byłyśmy trochę zagubione i starałyśmy się nawiązać ze sobą dobre relacje, to starsza koleżanka, może z racji wieku lub obycia w szkole, a może z powodu charakteru, zaczęła nami dyktatorsko rządzić i narzucać swoje zasady. Atmosfera była ciężka; pomówienia, uszczypliwości, przytyki osobiste itd. Któregoś dnia to mnie się od niej „dostało” i to boleśnie. Pamiętam te emocje, bo słowa mocno potrafią zranić. To było rozżalenie, gniew, chęć ucieczki. I uciekłam… z zamiarem dojechania do ciotki we Wrocławiu.

Był początek października, zmierzch, a wręcz noc, gdyż pociąg do Wrocławia odchodził około godziny dwudziestej. Chciałam zdążyć i niefortunnie wybrałam drogę przez park. Drogi tej nie znałam, ale wiedziałam, że jest krótsza niż publiczna, asfaltowa. Nie wiem czemu nie czułam żadnego strachu. Myślę, że tak jest przy silnych emocjach. Było bardzo ciemno, nie świecił księżyc, ale droga z początku była prosta i dość szeroka. Po kilkudziesięciu metrach ta droga się jednak zmieniła na wąską, ciemną ścieżkę. Czułam uderzające mnie w twarz gałęzie i inny „leśny” grunt pod stopami. Dochodziły też różne leśne odgłosy: pohukiwania, najpewniej sów, trzask gałęzi, nieznane mi dźwięki. Zbłądziłam. Krążyłam po lesie próbując zawrócić i wyczuć twardszą alejkę. Trochę to trwało.

Henryków, widok na okna internatu żeńskiego. Fot. Andrzej Dominik.

Wreszcie wyszłam z leśnej części parku i wróciłam pod szkołę. Niestety drzwi internatu były już zamknięte i nikt nie reagował na pukanie. Pomyślałam, że może jeszcze jakiś późny autobus pojedzie ze wsi. Nic jednak nie jechało w stronę Wrocławia. Moja desperacja była tak duża, że spróbowałam zatrzymać jakieś auto. I udało się, za pierwszym razem. Do Wrocławia dojechałam szczęśliwie z jakimś małżeństwem i przed północą w opłakanym stanie i podartych rajstopach zjawiłam się u ciotki. Tak, była awantura za jazdę stopem po nocach. Dopiero po dwóch dniach wróciłam do Henrykowa z zamiarem zabrania swoich rzeczy. Sytuacja się jednak zmieniła. Opiekunka internatu, o ile dobrze pamiętam, pani Maria Rogowska, w końcu zareagowała na nasze skargi na uciążliwą współlokatorkę, sfinalizowane protestem w postaci wyniesienia 4 łóżek na korytarz. Przydzielono naszej czwórce osobny pokój. W tym pokoju, w wielkiej przyjaźni i niewiele zmienionym składzie osobowym (Maryla nie zaliczyła pierwszego roku) dotrwałyśmy do końca nauki w Henrykowie. Dziś z perspektywy czasu widzę jak łatwo popełnia się głupoty w młodości, w gniewie, w emocjach. Myślę, że nie ja jedna miałam taką niechwalebną, ryzykowną przygodę związaną z Henrykowem, którą wspominam po latach. Kto podzieli się swoimi, nie zawsze różowymi, wspomnieniami z tamtych lat?

H.K.

Kultura przez duże „K”- w Henrykowie, cz. 5

Finał imprezy – Dyrektor Szadurski – bo wiecie, wszystko można…

Na najbliższym wykładzie jedna z Pań Wykładowczyń, uczestniczek imprezy, wywołała do odpowiedzi najbardziej prześladującego ją  „dansora”. Długo go „wałkowała”. Nie zaliczyła mu odpowiedzi. Sprowadziła go na ziemię, podsumowując tak: „umiejętności taneczne czy łamania faworków nie mają przełożenia na ocenę za wiedzę”.

Całe szczęście, że moje tańce z Panią Wykładowczynią były z dystansem, bo na większość pytań nie znałem odpowiedzi.

Reszta z nas, do końca pobytu w Henrykowie, w myśl przysłowia – nauka nie idzie w las, jeno w nas- oddając się skrytym marzeniom i fantazjom, trzymała dystans do Pań Wykładowczyń. Oczywiście echa imprezy doszły do Grona.

To podmioty działań pedagogicznych GRONA. Autor wspomnień w czarnej czapie siedzi z lewej strony.

Dyrektor Pedagogiczny w trybie pilnym zwołał Radę Pedagogiczną, surowo nas ocenił, „degrondelada moralna”, „Warszawka” zaocznie została przyganiona. Chociaż właściwa pisownia, to „degrengolada”, nie prostowaliśmy, nie dopytywaliśmy czy dotyczyła również bawiących się z nami Wykładowców/czyń. Przy zakulisowych działaniach wiadomej części Rady, pozostała część Pedagogów okazała wyrozumiałość. 

Klub AVENA dostał ograniczenia zakresu godzin otwarcia, pianino zostało przetransportowane na stałe do jednej z sal szkoły, /gdzieś widziałem fotkę pianina w Sali Dębowej/. Nam zapowiedziano ograniczenia w organizowaniu imprez, jednak, ani ja organizator, ani uczestnicy, indywidualnych represji nie odczuliśmy. Chyba dlatego, że „Cnotka” niczego w PESTCE nie uczył.

Dyrektor Szadurski  jak zwykle wygłosił złotą myśl- „bo wiecie, wszystko można co nie można, byle z wolna i z ostrożna”.

Więcej za mojej bytności imprez w Henrykowie nie organizowałem, oprócz andrzejkowej oczywiście, co kiedyś opisałem w tekście zatytułowanym „Pan Kobra”.                                             

Wspomnienia zostały. Co w  pamięci wygrzebałem, Wam przekazałem.   

Sławoj Misiewicz „Harnaś”

Henrykuska przez zasiedzenie

Od dawna wiedziałem, że drzewa do lasu, a małżonka / małżonki na zjazd absolwentów się nie zabiera. Mój utrwalony pogląd złamał Piotrek Ruszkowski, który na zjazd kończący historię szkół w 1990 roku przyjechał z żoną Grażynką. Na początku było lekkie zdziwienie, chyba nie zgorszenie, ale kiedy to przeszło, uznałem, że na kolejny zjazd mogę zabrać żonę i ja. I tak się zaczęło. Oboje przyjechaliśmy na największy w historii szkół Zjazd w 2008 roku, organizowany przez Tadeusza Keslinkę.

Aldona otrzymała zaszczytny tytuł „sympatyk” i krok po kroku wpisywała się w społeczność henrykowską. Po latach naszego razem bywania na zjazdach nikt już nie ma wątpliwości, że jest Henrykuską, a niektórzy dopytują się, na którym roczniku studiowała? Ja mam już lepiej, bo nie muszę relacjonować po zjeździe jak było i tylko czasem bywam lekko zazdrosny, że z niektórymi Henrykusami ma lepsze relacje niż ja :). (ASz.)

Rok 2008. Piwny spacer po parku.
Rok 2008. Okazało się, że na zjazd przyjechał nasz wspólny kolega Jacek z Leszna, który ożenił się z Henrykuską Mariolą.
Rok 2023, Starczówek. Aldona w gronie Henrykusów z papierami.

Życie w internacie

Życie w internacie czyli silna wola, samozaparcie i wyrzeczenia

W tzw. Kronice Mirki jest sporo ciekawych relacji z życia klasy technikum. Dziś poczytamy o powrocie dziewcząt do klasy drugiej, po wakacjach 1973 roku. (A.Sz.)

Witamy się w nowym roku szkolnym!

I znów jesteśmy na starych, ale drogich śmieciach! Powitał nas pięknie odnowiony zamek, sale natomiast świeciły pustką i chłodem, ale wkrótce- gdy zjedzie się cała ferajna, będziemy szczęśliwi i weseli. Pocałunkom i wspomnieniom nie było końca.

Jeszcze kilka dni będziemy opowiadały swoje historie wakacyjne, bo przecież każda przywiozła oprócz bagażu, wałówkę- (Ach! Smaczne!)- bagaż wspomnień. A najciekawsze są te intymne…

Jest 3 września- uroczyste rozpoczęcie roku szkolnego. Najpierw powitanie w Sali Marmurowej przez całe Grono Pedagogiczne.

To ta „serdecznie przyjęta” w 1973 roku klasa na wycieczce dwa lata później.

Serdecznie przyjęłyśmy szczególnie pierwszą klasę Technikum Rolniczego (bo my jesteśmy ostatnią klasą Technikum Hodowli Roślin i Nasiennictwa) i pierwszy rok Policealnego Studium Nasiennictwa Rolniczego. Potem poszczególne roczniki obległy swoje lokum, my salę matematyczną. Dopiero dzisiaj dostałyśmy świadectwa ukończenia pierwszej klasy z zaliczoną praktyką zawodową.  Trochę powspominałyśmy opowiadając przygody sprzed dwóch miesięcy i te sprzed kilku dni.

I z nowym zapasem sił zabrałyśmy się do pracy. Jesteśmy klasą żeńską, chłopcy przenieśli się do innych szkół. Jest nas 32 osoby. Nie otrzymały promocji Jadzia Jorysz i Zosia Kiraga, odeszła też Teresa Wieczyńska- nasza niezrównana „ciocia”. Dokooptowała natomiast Stasia Truszkiewicz w wyniku negatywnej oceny z poprawki.

Skład zarządu klasowego został przedyskutowany, przewodniczącą nadal została (bardzo słusznie) Mirka, zastępcą Basia Andrzejczak, pieniędzmi rozporządza Ala Błaszczak, sekretarką jest Danusia Pietrzak, pomaga całemu zarządowi jako wolny członek Maria Łucjan „Kot”.

Kalejdoskop wydarzeń

O kilku innowacjach już wspomniałam powyżej. Oto dalsze; przede wszystkim mamy nowego dyrektora pedagogicznego- został mianowany na to stanowisko były kierownik internatu mgr Zdzisław Wadowski. Po upływie tygodnia wyrósł jak spod ziemi nowy kierownik internatu. Przystojny, szpakowaty pan, a jednocześnie bardzo energiczny i wybuchowy. Chciał zaprowadzić wokół i to w astronomicznym tempie swoje rządy. Szybko jednak musiał z różnych przyczyn emigrować.

W internacie mamy nową wychowawczynię panią Emilię Szczepańską, która pracuje na miejscu studiującej wychowawczyni Barbary Przybyszewskiej. W męskim też jest nowy wychowawca pan Marian Fiołek.

Od lewej: Marian Fiołek i Mieczysław Kolasa. Fot. Andrzej Dominik.

Natomiast świetlicę i opiekę nad zajęciami świetlicowymi objął pan Mieczysław Kolasa. Czytelnia znajduje się teraz na miejscu byłego pokoju gospodarczego- lokum gospodarcze też mamy.

Radiowęzeł nadal przekazuje swoje wiadomości, tylko nasza klasa jest od niego odcięta z niezrozumiałych dotąd przyczyn. A szkoda!

W szkole odpadło nam kilka przedmiotów, a na ich miejsce przyszły zawodowe. Często spotykamy się z panią profesor Jadwigą Polkowską, która ma bardzo ciekawe i dramatyczne przeżycia wojenne. W chwilach relaksu dzieli się nimi z klasą.

Prowadzimy też gimnastykę śródlekcyjną, tylko na mechanizacji mamy „ćwiczenia umysłu”, jak pan inż. Jan Tetlak powiedział. Lekcji mamy mnóstwo, nauki dużo, zawsze jednak każda wygospodaruje godzinkę na pracę społeczną (to się bardzo liczy).

Wieczorki w klubie, ciekawe książki lub po prostu szczere rozmowy w gronie koleżanek; żyjemy jak wszystkie dziewczęta, są małe i większe kłótnie lub dramaty. Zdarzają się chwile radości i szczęścia. Każda pilnie śledzi horoskop- potem go klnie lub błogosławi. Piszemy pamiętniki, listy do rodziców w łzach rozpaczy lub radości. Komuś, kto nie zna życia w internacie powiem, że coś się tu zyska i coś traci. Szczególnie trudno jest rozpieszczonym i lubującym swobodny tryb życia. Tu trzeba dużo silnej woli, samozaparcia i wyrzeczeń. Powiadają „ambicja jest niczym innym jak szukaniem akceptacji u innych”. Jak trudno zdobyć tę akceptację ogółu, widzą dobrze mieszkanki internatu. Mamy tu dobrą szkołę życia!

Kultura przez duże „K”- w Henrykowie, cz. 4

Spotkanie z historią
Miałem dla gości niespodziankę, za plecami „Cnotki” uzgodniłem z księdzem / przeorem Komasą, że przyprowadzę warszawskich gości na zwiedzanie Kościoła.
Późne śniadanie sprawiło, że zjawiliśmy się po południowej mszy. Ksiądz był bardzo gościnny, wzruszony, opowiedział historię Klasztoru, pokazał co było i co mógł pokazać. Wspaniały ołtarz, piękne ambony, bogato zdobione sklepienia. Kielichy mszalne, niestety nie pozwolił z nich konsumować.

Ołtarz w henrykowskim kościele (fot. ASz.)

Szczególne zainteresowanie wzbudziły organy. Trochę trwało namawianie księdza, aby pozwolił na nich zagrać. W końcu się zgodził– „ ale tylko jeden kawałek i w zamkniętym kościele”. No i się zaczęło, grali jeden kawałek cięgiem, nie robiąc przerw przy zmianie utworów i stylów. Powtórka z AVENY; blues, swing, jazz i country, jednak na organach to było co innego. Przeplatało się z chóralnym „Gdy mi ciebie zabraknie…” z „Jak dobrze nam zdobywać góry…”. Kościelnych nie było. Do dzisiaj, na to wspomnienie, dostaję „ciarów”. Ksiądz też w końcu się uaktywnił, dosiadł na „drugie ręce”, okazał się niezłym muzykiem. To był chyba najdłuższy „jeden kawałek” jaki słyszałem.

Organy, o których w tekście. (Fot. ASz.)

Nie wiadomo jak przez zamknięte drzwi kościoła przeniknęli słuchacze i to niemałą gromadą. Wyszliśmy po kilku godzinach wspólnej zabawy w Klasztorze, a ksiądz dostał zaproszenie do Warszawy. Nie wiem czy kiedykolwiek skorzystał. Wychodząc przez diakonikon / zakrystię/, poznaliśmy smak mszalnego wina. Na stoliku stał koszyczek, nie zostawiliśmy go pustym, pozostali też „cóś” dorzucali.
Jeszcze gromadne zwiedzanie parku, grobu Weimara i wyjazd o zmroku.
Na pożegnanie, oczywiście nie brakło – „tak szybko mija chwila, tak szybko mija czas, za dzień, za rok, za chwilę, razem nie będzie nas”, co zostało przez odjeżdżających i żegnających spontanicznie odśpiewane.
Sławoj Misiewicz

Szkoła życia

Jest połowa lipca, dla uczniów i studentów czas wakacji. Dla uczniów technikum i szkoły policealnej w Henrykowie był to jednak czas praktyki wakacyjnej. W tzw. „Kronice Mirki” (THRiN 1972- 75) znajdujemy m.in. wspomnienia Danuty Pietrzak (fot. poniżej), która szczerze i barwnie opisuje jak jej wakacyjna praktyka wyglądała.

Przed przydzieleniem praktyk pragnęłam jechać z Kaliną i jechać nad morze. Los łaskawie ziścił pierwsze pragnienie, lecz rzucił nas do Polski centralnej, w Poznańskie- moje rodzinne strony. Trudności nie kazały na siebie długo czekać. Już na początku okazało się, że nie ma dla nas zakwaterowania, wyżywienie też niepewne, ale opiekun- główny hodowca obiecał załatwić w pobliskim internacie.

Polecono nam hotel w Lesznie (z SHR była to kwestia przejścia kilku ulic), początkowo na dwie doby, w ciągu których zakład miał zakupić dla nas tapczany, a że tapczanów nie przywieziono, więc zmuszone byłyśmy przedłużyć pobyt w hotelu o następne dwie doby. Ale nawet to nie rozwiązało sprawy, nadal nie miałyśmy na czym spać, więc zostałyśmy w hotelu! Pokój nasz mieścił się w bloku obok laboratorium, miałyśmy również łazienkę i kuchnię. Szóstego dnia wprowadziłyśmy się do naszego M-2, a ściślej mówiąc, do pustych czterech ścian, które trzeba było zagospodarować. Dano nam stół, ogromny na co najmniej 10 biesiadników, 4 krzesła, o zasłony musiałyśmy „zażarcie walczyć”.  Wygrałyśmy! Zasłony wisiały na oknach, inne leżały na stole i tapczanach. Nie dostałyśmy żadnych naczyń, dobrze że wzięłam kilka z domu. Nie miałyśmy nawet w czym zrobić herbaty. Mijał drugi tydzień naszej praktyki w dziale hodowli, tydzień ciężkiej fizycznej pracy na polu. Drugi tydzień bez obiadów. Dałyśmy się zwodzić opiekunowi; gdy zaczęłyśmy być natarczywe, wyszło na jaw iż obiadów dla nas nie będzie ponieważ zamknięto internat z powodu samobójstwa kierownika. Opiekun nie potrafił znaleźć wyjścia, kategorycznie odpowiedział „nie” gdy zaczęłyśmy domagać się wynagrodzenia za pracę! Nosiłam się z zamiarem interwencji do szkoły, gdy przyjechała pani Czarnolewska. Przy jej pomocy uzyskałyśmy rekompensatę za obiady (gdybyśmy jadły w barze)- ponad 400 zł. Nie chodziłyśmy do baru, same też niewiele gotowałyśmy. Nasze menu było nędzne; śniadanie pierwsze, drugie, obiad, kolacja- chleb lub bułki, urozmaicałyśmy tylko dodatki. Po 6 tygodniach miałam dość chleba, „zapychałam się” lecz po powrocie do domu odruchowo sięgnęłam po pieczywo, obiad nie smakował.

Nie miałyśmy radia, nie śmiałyśmy nawet marzyć o telewizorze, który notabene stał w zamkniętej na cztery spusty ładnej świetlicy. Postanowiłyśmy dostać się do niej- wymagało to specjalnego zezwolenia dyrektora zakładu, na które czekałyśmy kilka dni, ale doczekałyśmy się! Miałyśmy świetlicę!

Programu nakreślonego przez szkołę nie było dane nam zrealizować, ale poznałyśmy prawdziwy zakład pracy, stosunki w nim panujące- „hegemonię szefa”, poznałyśmy ciężką fizyczną pracę w słońcu i w deszczu, zasmakowały po prostu życia, dorosłego życia, z którym wkrótce przyjdzie nam się parać! I na pewno przemawia przeze mnie jakiś bojaźliwy dystans, ale chciałabym być jeszcze długo, długo uczennicą!

Danuta Pietrzak

Autorki tych wspomnień nie zauważyłem na henrykowskich zjazdach, więc nie wiem jakie były dalsze losy Danuty. Może ktoś z Czytelników wie i zechce się tą wiedzą podzielić z innymi? Czekamy na odzew i komentarze. (A.Sz.)

Poza trybem

Jak wielu z nas, poza sentymentalnym wspominaniem o czasach w Henrykowie, mam inne sprawy. Mnie zajmuje genealogia, moje główne hobby. Ostatnie dwa lata jako genealog kręciłem się wokół gości z Ameryki. Szeroko opisuję to na swoim blogu. Z nadzieją, że zaciekawi to również Henrykusów udostępniam to również na naszej stronie.

Andrzej Szczudło

Ja to mam szczęście…czyli fart genealoga

Podróże kształcą…

…czyli … 5 dolarów napiwku za własnoręczne dźwiganie bagażu

Po transformacji otworzył się świat przed nami. Wreszcie paszport w domu, można było jechać gdzie się chce. Najpopularniejszym kierunkiem dla Polaków, oczywiście Afryka. W każdą stronę; Egipt, Tunezja, Maroko itd. W roku 2008 i ja wpadłem w wir tamtej rzeczywistości. Mój pierwszy zagraniczny wojaż w wolnej Polsce. Tunezja, konkretnie Djerba. Wyjazd z Żoną i Córką Klaudią. Pominę przedwyjazdowe reisefieber, wiecie jak to wygląda. Każdy swoje. Dziewczyny wiadomo, wszystko nowe i dopasowane, chociaż nie wiem po co, bo i tak później bez chodziły. Ja skromnie- kąpielówki, koszule na zmianę, kosmetyki, zapasowa bielizna. Na podróż pełen szpan, bo wszyscy mieli patrzeć. Ja koszulkę z małpą, jak mówiłem- moim przodkiem. Podobni jesteśmy. 

Sławoj z małpą.

Przy wejściu do samolotu pierwsza miła niespodzianka – Żona z Klaudią zostały zaproszone do kabiny pilotów.

Klaudia u kapitana.

Wróciły na pokład, zadowolone rozsiadły się w fotelach.  

Klaudia z mamą Krystyną.

Okazało się, że moja koszulka z przodkiem była za gorąca, zmieniłem na lżejszą. Po wylądowaniu upał jak w piekle. Dowieźli nas do hotelu. 

Sławoj w hotelu.

I tu sedno opowieści. Meldowanie w recepcji poszło szybko. Zmęczeni, dwie wypakowane walizy. Ja wychowany na socjalistycznym szacunku dla ludzi. Nawet w bajkach ten szacunek i miłość do bliźniego od dziecka był wpajany, nasz koleżka Murzynek Bambo się kłania. Ruszamy z recepcji, do walizek podchodzi starszy i większy ode mnie Murzyn i chce je nieść. Z racji ww. wychowania  nie pozwoliłem mu i sam zabrałem się za niesienie swoich bagaży. Obrazek – idziemy  do pokoju, który okazał się domkiem oddalonym o kilkaset metrów -przodem Żona z Klaudią, ja z walizami,  ostatni z pustymi rękami idzie Murzyn. Utachałem się tych bagaży, że ledwo je do  pokoju doniosłem. Murzyn otworzył pokój, sprawdził czy gdzieś się coś lub ktoś nie ukrył i idzie do wyjścia. Żona dyskretnie do mnie macha, aha-należy się napiwek. Wielkopańsko dałem 5 dolarów. Murzyn zdziwiony, ale wziął. Coś tam powiedział i poszedł. Zległem na łóżko i się zastanawiam – nadźwigałem się bagażu i jeszcze napiwek dałem. Korzyść mieliśmy z tego taką, że niedoszły tragarz naszego bagażu, przez cały czas naszego pobytu, ciągle nam towarzyszył, już bez napiwków. 

Klaudia z „opiekunem”.

Na następnych wyjazdach już taki usłużny nie byłem. Podróże kształcą.

Sławoj Misiewicz Harnaś