Za komuny KOBIETY czciło się 8 marca. Dzień Kobiet decyzją władz PRL miał status święta państwowego i był obowiązkowo obchodzony m.in. w szkołach i zakładach pracy. Do dzisiaj pamiętam te imprezy z okazji ICH Święta. Sprowadzało się to do jakiegoś prezentu, a męska część imprezy dopijała się w ICH blasku, w skrytości zastanawiając się skąd taka różnica w honorowaniu płci odmiennej? Mężczyźni swojego święta nie mieli. Może dlatego, że nie bardzo było wiadomo co by im sprezentować. Któryś z kabareciarzy z okazji MDK podał skrócony opis obchodów; rąsia, buźka, goździk, dla ambitnych jeszcze prezent. Jeśli wspomnieć prezent, to przeważnie były to pończochy lub rajstopy. Nie obywało się przy tym bez dosadnych dowcipów. Czasami na pytanie, jak mnie kochasz, padała odpowiedź, od stóp do raju. Pamiętam już z czasów pracy, jak z przewodniczącym Rady Zakładowej uganiałem się po mieście żeby gdzieś te prezenty kupić. Czasami udawało się dopiero po interwencji u Pierwszego w powiecie. ONI zawsze znaleźli jakąś pulę do wykorzystania na ten cel.
W Henrykowie ten dzień był również obchodzony wyjątkowo. Już od początku marca cała męska część szkoły po cichu „organizowała” jakoś te pończochy czy rajstopy. Co zasobniejsi zdobywali się na perfumy. W czasie mojej dwuletniej nauki w Henrykowie tylko raz MDK został uhonorowany uroczystą akademią z tej okazji. My na tą okoliczność ukuliśmy hasło z białych liter na jedynie słusznym czerwonym tle:
Niech każdy pamięta, KOBIETY kochamy na co dzień, nie tylko od święta.
No i kochaliśmy, ile kto mógł.
Nadeszła demokracja, Walentynki wyprzedziły MDK? Cwani faceci wymyślili dwie okazje do bezkarnego picia i balowania. Jednak powyższe hasło nadal jest aktualne, a dwa razy w roku powtarzane ma większą moc. Podobno największe kłamstwo często powtarzane zaczyna się traktować jak prawdę. Swoją drogą znowu Walentynki, a gdzie Walenty?
Oprócz zajęć technicznych typu prawo jazdy, radiowęzeł czy inne, zdarzały się zajęcia bardziej domowe. Między innymi takim było uczczenie tłustego czwartku. Czym? – pączkami lub faworkami.
Pani mgr Maria Bielska podjęła pomysł technikum na uczczenie tłustego czwartku pieczeniem faworków. Wybrano faworki, bo łatwiej było je piec niż pączki. Pomysł się przyjął i oczywiście przez prywatne znajomości z „Techniczkami” dotarł do nas. Z powodu piastowanej przeze mnie funkcji przewodniczącego samorządu szkolnego zostałem obarczony organizacją tego przedsięwzięcia ze strony „PESTKI”.
„Pestka” to potoczna nazwa naszej uczelni. Wzięła się od nazwy Pomaturalne Studium Techniczne Techników Nasiennictwa i Laborantek. Słowo „pestka” było używane w różnych kontekstach, czasem pozytywnych, często pejoratywnych, w rodzaju– „pół litra na ryło to pestka”, czy innych, bardziej frywolnych, w zależności od sytuacji.
Sporo energii mnie kosztowało, żeby namówić którąś Wykładowczynię do uczestnictwa. Pani mgr Amelia Gembarzewska nie zdecydowała się z uwagi na dojazdy z Wrocławia.
Nie mogliśmy być gorsi. W końcu udało się, pod wodzą mgr Marii Wysockiej stanęliśmy do współzawodnictwa o palmę pierwszeństwa. Idea była prosta; kto zrobi lepsze faworki, Technikum czy „pestka”?
U nas nie było problemu z frekwencją, czemu trudno się dziwić. Przebywanie w towarzystwie dwóch super kobiet było dla dorastających jurnych młodzieńców super okazją. Po cichu większość z nas podkochiwała się w jednej z nich, a pozostali w drugiej.
Czas uciekał, tłusty czwartek był coraz bliżej, jak w piosence Seweryna Krajewskiego („…hej za rok matura”). U nas było – hej za tydzień się okaże! Krótki termin bardziej nas mobilizował.
Produkty, naczynia i pomoc kuchenną otrzymaliśmy od Pań Kucharek, które podchodziły do całego przedsięwzięcia z różnym entuzjazmem. Młodsze i w stanie wolnym entuzjazm miały większy.
Tamta młodzież od faworków.
Początkowo całe przedsięwzięcie miało mieć charakter małej imprezy technikum w Klubie AWENA. Po włączeniu się „PESTKI”, lokal klubu okazał się za mały. Po uzgodnieniach z Dyrekcją, otrzymaliśmy zgodę na imprezę na stołówce.
Pół wieku minęło, a umiejętności zostały.
Staraliśmy się aby wszystko dobrze wypadło. Co do faworków to nie mieliśmy żadnego doświadczenia kulinarnego. Nasza wiedza na ten temat sprowadzała się do tego, że w domu zajadaliśmy się faworkami pieczonymi przez Mamę, ale przy dużej pomocy Majki z Ziębic, Zosi z Warszawy, Anki z Mazur, Tereski, Joaśki i innych dziewczyn jakoś coś udało się upiec.
Oprawę muzyczną zapewnił na pianinie nasz „CZAR PEGEERU” czyli Czarek z Łowicza. Dopełnieniem programu artystycznego były występy wokalne i konkursy. Techniczki i technicy „hopsasa” organizowali we własnym zakresie.
W jury zasiadali wykładowcy. Główna ocena należała do Dyrektora Jana Szadurskiego, który w słowie wstępnym podał, że „faworki powinny być jak dziewczyna; zwiewne, lekkie i łamać się w połowie”. Ocenę zaczął od naszych faworków. Niestety żaden kryteriów nie przeszedł, nie złamał się w połowie. Współzawodnictwo wygrało technikum, każdy faworek, który wziął Dyrektor do ręki łamał się dokładnie w połowie zanim doniósł do ust.
Prawdy o nich nie znamy, ale chodziły plotki, że „Techniczki” ponacinały w połowie faworki, które podlegały ocenie Dyrektora. Żadna z nich nie puściła pary, a dowodów na to nie znaleziono. Później, już przy ogólnej konsumpcji, nam nie łamał się żaden.
Pozdrawiam Henrykusów życząc smacznych pączków i faworków!
SHL-ka nie była pierwszym moim kontaktem z motoryzacją. To co pamiętam, był to rok 1960, może 1961, Wujek Heniek, brat mojej Mamy, z Tomaszowa Mazowieckiego miał SOKOŁA. Nie był to egzemplarz z powojennej produkcji, ale CWS M111, z lat 1936-38, w wojskowym ciemnozielonym matowym kolorze, z podłużną blachą rejestracyjną na przednim błotniku. Ta blacha szczególnie mnie cieszyła, działała mi na wyobraźnię. Wyobrażałem ją sobie, nie wiem czemu, jako część skrzydeł husarskich czy indiański pióropusz.
www.pinterest.com
Historia jego posiadania też jest godna wspomnienia. Tato mojej Mamy i wujka Heńka, a mój Dziadek, był młynarzem, miał młyn pod Końskimi, to koniec mazowieckiego, a początek Gór Świętokrzyskich. W czasie wojny do młyna zjeżdżali wszyscy, tak słynny „Ponury” ze swoimi partyzantami, jak i Wermacht z gefreiterami. Przyjeżdżali po wszystko; po mąkę, chleb, mięso i bimber. Niemcy płacili tym, co komu zarekwirowali, czym mieli. Jedną z zapłat był właśnie zarekwirowany komuś motocykl SOKÓŁ. Dużo dobra za niego wzięli. Wujek bardzo o niego dbał, podobno nikt oprócz niego nim nie jeździł. U drugiej Mamy siostry też był ukryty motor, oryginalny BMW, z koszem, ale do niego dostępu nie miałem, schowany był w piwnicy. Zawsze się zastanawiałem jak oni go tam znieśli, jednak nikt mi tego nie powiedział, a motor po prostu zniknął. I już.
www.motovoyager.net
Często SOKOŁA oglądałem, dosiadałem w szopie na wujka działce. Gdy mieszkaliśmy w Tomaszowie, rodzina spotykała się często, bo prawie wszyscy mieszkali na jednej ulicy i większość w jednym budynku, który dziadek młynarz okazyjnie kupił przed wojną od Żyda. Oni popijali, wspominali i śpiewali różnie, czasem „Rozkwitały pąki białych róż”, „Przybyli ułani pod okienko”, bardziej bojowe jak „My bandyci Jędrusia”, „Ponury nas uczył brawury”, czy pełne nostalgii i wiary:
„O, Panie, któryś jest na niebie,
Wyciągnij sprawiedliwą dłoń!
Wołamy z cudzych stron do Ciebie,
O polski dach i polską broń”.
Oni bawili się po swojemu, a ja szalałem w szopie. Dosiadałem SOKOŁA w różnych konfiguracjach, oczywiście bez uruchamiania, chociaż usilnie próbowałem, nie dawał się uruchomić bo wujek przezornie rozłączał akumulator. Chyba wiedział o moich z motorem zabawach. Tata został kierownikiem PKS w Rawie Mazowieckiej, dostaliśmy mieszkanie służbowe, duże, po starej komendzie milicji, która przejęła budynek z czasów wojny po gestapo. Budynek zasiedlony rodzinami milicjantów, ponury, z kazamatami w piwnicach, i celą śmierci. Pomieszczenia te przyznano mieszkańcom jako piwnice. Miały swój upiorny klimat. Ściany były pełne różnych napisów. Podwórko więzienne ogrodzone wysokim murem z kolczastym wieńcem na obrzeżach, po rogach budki dla wartowników. Już puste. Miejsce idealne na dorastanie. Do Tomaszowa było około 30 kilometrów. Imprezy przeniosły się do nas, goście dojeżdżali różnie, najczęściej okazjami, oprócz wujka Heńka. Figura – dojeżdżał SOKOŁEM, czasem kogoś zabierał na „tylne siodło” – jak mówił. Stawiał go na podwórku, wszyscy go podziwiali i mi zazdrościli, a że miałem smykałkę do interesów to za cukierki, lizaki lub inne dobra, typu proca lub kulki do niej, zamiast kamyków, koledzy z podwórka czasami siadali na „tylnym siodle”, za miejsce na przednim było drożej. Wujek zjechał we wtorek, bez zapowiedzi, wiadomo wtorek dzień targowy. W dzień targowy zaglądał do nas inny wujek młynarz, wozem konnym. Wóz konny, motor na podwórku, wujki w domu. Widziałem nieraz jak go uruchamia, jak biegi wrzuca. Taką wajchą z prawej strony zbiornika paliwa. Na krótko przyjechał. Nie odłączył akumulatora. Kluczyki jakoś zdobyłem. Po krótkich dyskusjach z kolegami – kop, raz, drugi, za trzecim razem zagulgotał. Podwórko miało ze 120 metrów długości i 30 szerokości. Raz dojechałem do końca, zawróciłem, nie zaczepiłem o wóz, chociaż koń był nerwowy. Szło mi coraz lepiej, kilka kółek zaliczyłem, ale niestety, usłyszeli warkot motocykla w domu. Wujek Heniek wypadł na podwórko, zobaczył mnie, że jadę i coś krzyknął, obejrzałem się i starczyło. Jest takie powiedzenie „patrz gdzie jedziesz, bo pojedziesz tam gdzie patrzysz”. No i pojechałem, prosto w zaprzężony wóz wujka młynarza. Walnąłem, koń się spłoszył i pognał z wozem po podwórku, ja w mur i fik na ziemię. Mama mnie zbierała, ale Wujka Heńka SOKÓŁ bardziej interesował. Drugi wujek konia po podwórku ganiał. Efekt z ujeżdżania sokoła i mojej nauki jazdy był taki, że tata za remont płacił, wujek Heniek się obraził, ja parę dni się leczyłem, goście z Tomaszowa przestali przyjeżdżać
Miłość do motoryzacji została mi jednak na dłużej i ewoluowała z jej postępem.
W 1961 r. tata, z racji bycia szefem PKS-u w Rawie Mazowieckiej, po znajomości, od kolegi z partyzantki, otrzymał talon na motor. Nie była to jakaś WFM-ka czy WSK-a, ale SHL-ka 150-tka! Na tamte czasy był to „potwór”, w Polsce szczyt motoryzacji. Podwójna kanapa, śliczne malowanie, sztywny widelec, no cudo jednym słowem. Jedyny w całej okolicy, a być może i w województwie. Tata puszył się nim jak złotym cielcem. Mieszkaliśmy na parterze, więc miejsce pod oknem całe dnie było dla motoru parkingiem. Natomiast na noc, „żeby nie ukradli”, wstawiany był do pokoju. Mieliśmy pokoje po obydwu stronach korytarza i w jednym tato trzymał „motur”. Wtedy „motur” się mówiło, nie motocykl. Trochę przeciekał, benzyną i olejem podłoga śmierdziała w całym pokoju.
Motocykl SHL 150 M06-U – foto www.echodnia.eu
Oczywiście dosiadałem bez uprawnień tego „potwora”, za i bez wiedzy taty. Jeśli za wiedzą, to miałem przykazane, żeby powoli. Czasami zabierałem ze sobą na przejażdżki sympatię, Ewę, jeździłem wtedy bez limitu. Po kolejnej eskapadzie wróciłem do domu, z rozwianym włosem, a tu tato, wcześniej wrócił z pracy i przypał na gorąco. Zap……łeś, a mówiłem itd… Ja w zaparte, że wolno, tata swoje, ja swoje, że szybko bo mi włosy stały na głowie. Stanęło na tym, że sprawdzimy. Musiałem usiąść za tatą na tylnym siedzeniu, a on w czasie jazdy co chwilę kontrolował czy z włosami nie kombinuję. Na moje szczęście przy którymś obrocie głowy, tacie w oko wpadła mucha i już się nie dało dalej prowadzić kontroli. Tym to sposobem mucha w oku wybroniła mnie przed zakazem używania „motoru”. W tamtym czasie byłem w wieku około 14 lat, za dużej wiedzy na temat motoryzacji nie miałem, ale wszędzie ręce pchałem, po prostu lubiłem zapaszek smaru i benzyny. Kiedy trzeba było podciągnąć tylny hamulec, wystarczyło podkręcić nakrętkę na cięgle, ale nie mnie, ja musiałem cały tył rozebrać, sprawdzić bęben, tarcze. Bęben był śliczny, gładziutki, ale tarcze szorstkie niemiłe w dotyku, to nasmarowałem towotem. Wygłaskałem, zmontowałem wszystko i postawiłem pod oknem. Jazda taty po regulacji hamulca nie trwała długo, do hamowania przed pierwszym zakrętem. Potem trochę narzekał na ból w nodze, a mechanik nadziwić się nie mógł skąd smar znalazł się na okładzinie. Niestety nasz „motur” skończył słabo. Tato zostawił go bez oleju i korka od spustu, miał później nalać. Niestety nie wiedziałem o tym, więc kiedy wsiadłem na niego, daleko nie pojeździłem. Zatarło się wszystko, silnik i skrzynia biegów. Tato już go nie remontował, długo walał się gdzieś po szopie i piwnicy, aż pamięć o nim zaginęła. Miłość do motoryzacji mi została do dziś. Sławoj Misiewicz „Harnaś”
W Henrykowie, rocznik 69/71 miał obowiązek posiadania prawa jazdy- na auto, traktor i motocykl, dodatkowo można było zdobyć uprawnienia na kombajn zbożowy VISTULA oraz na ciągnik gąsiennicowy DT-54, czyli „dlinnyj traktor” 54. Z czego oczywiście skorzystałem chociaż uprawnień niestety nie otrzymałem, oblałem z orki pięcioskibowym pługiem, za późno na uwrociu podniosłem pług, przez co zaorałem uwrocie i następni kursanci nie mogli w tym dniu i na tym polu zdawać egzaminu, ale praktykę miałem i często w późniejszej pracy mi pomagała.
Ciągnik DT-54 nie miał kierownicy, tylko cięgła, które blokowały gąsienicę kiedy trzeba było skręcać. System ten był żywcem wzięty z kierowania czołgiem. Z tego powodu ci, co chcieli zdobyć uprawnienia z „ruska” okrzyknięci byli „tankistami”, co na czasy przyjaźni polsko-radzieckiej było niewątpliwie wielkim „wyróżnieniem”. Egzamin na VISTULĘ też oblałem, bo się heder na polu nie chciał podnieść. Niby nie moja wina, bo hydraulika puściła, ale uprawnień nie dali. Kurs prowadził na wykładach mechanizator rolnictwa mgr Jan Wysocki.
www.pixabay.com
Teorii i jazdy uczyliśmy się na „ciapku”, czyli jak każdy Henrykus wie, na traktorze marki Ursus C-330, ale my dosiadaliśmy jeszcze starszego modelu C-328. Warunek posiadania prawa jazdy był tak gorliwie w Henrykowie przestrzegany, że jeden z kolegów absolwentów miał wstrzymane wydanie dyplomu do czasu zdania egzaminu na prawo jazdy.
Wszystkie uprawnienia zdobyte w Henrykowie mam do dzisiaj.
Moje wejście do podjęcia praktyki też zasługuje na opisanie. Jechałem od rana, kilka dni po ślubie.
Żona została w domu pod Tucholą. Jechałem autobusem, pociągiem i autobusem. Do Borowa z małym bagażem dojechałem po południu. 14 czerwiec, słońce grzeje, idę od przystanku PKS-u do gospodarstwa. Podwórze puste, obok ktoś w poplamionym wapnem ubraniu maluje na biało pnie drzewek owocowych.
Podchodzę i pytam – Panie gdzie jest Dyrekcja SHR-u? Facet odkłada pędzel do wiadra i pyta czego chcę. Popatrzyłem, on dalej się dopytuje. Powtarzam pytanie o dyrekcję. On, ale czego pan chce? Popatrzyłem, – co panu do tego, masz pan wapienko to machaj pan tym „pendzlem”. Przyjrzał mi się, wyjął ociekający wapnem pędzel z wiadra i wskazał nim – „tam za bramą, po lewo”. Poszedłem napuszony, „będzie PRAKTYKANTA Z HENRYKOWA przepytywał” – myślę. Biuro znalazłem, wszedłem do sekretariatu mówię KTO i Po Co jestem i pytam sekretarkę o Pana Dyrektora. Akurat go nie było, kazała usiąść i czekać. Siedzę, czekam i z ciekawością się rozglądam. Wchodzi facet utytłany wapnem, spojrzał na mnie i idzie prosto w drzwi z napisem Dyrektor SHR Henryk Łachowski. Sekretarka zgłasza przez telekom, że „ktoś czeka do Pana Dyrektora” – „niech wejdzie”, słyszę. Wszedłem, po tym co usłyszałem przez kilka minut dyrektorskiego monologu, do śmiechu mi nie było, warunkiem pozostania na praktyce było dokończenie malowania drzewek. Pomalowałem, na praktyce zostałem, a sytuacja z „wapienkiem” negatywnego odbicia na końcową ocenę praktyki nie miała. Nienagłośniona między nami została. Chyba.
A hasło „wapienko” na zawsze pozostało mi w pamięci i nieraz w myślach powtarzane, pozwoliło mi w krytycznych sytuacjach opanować emocje.
Zakwaterowali mnie na poddaszu, w pokoju z jednym oknem, z widokiem na podwórze i okólnik dla koni. Letnie upały, śmierdziało jak diabli, zwłaszcza po deszczu. Pole i mechanizację miałem obłaskawioną, została produkcja zwierzęca. W gospodarstwie był podział pracy, obsługa koni należała do pracowników produkcji zwierzęcej, za której jakość i wykonanie odpowiadał brygadzista oborowy. Pilnował pracowników, zaprzęgał, podstawiał bryczkę itd. Jakoś mnie nie polubił, za dużo wszędzie mnie było. Utrudniał życie praktykantowi jak mógł. Miałem wrażenie, że coś miało wpływ na jego zachowanie. Czyżby „wapienko”? Chociaż Rolanda też podobnie traktował. Zawsze coś mu przeszkadzało żeby na czas nie zrobić tego o co „prosiłem”, żebyśmy pieszo po polu latali. Z drugiej strony, moje „prośby” wyglądały raczej na polecenia, że nie powiem rozkazy czy kpiny. Przykładowo do brygadzisty – „jadę na pole, konie nakarmione? To załóż pan do bryczki”… Czasami zdanie zaczynałem od „Panie koniuszy…”, lub bezosobowo „niech założy konie do bryczki..”, czy „…oborowy, załóżcie konie do bryczki”. Stopniowanie w zależności od temperatury wcześniejszego sporu. Z powagą zawsze prostował, że jest brygadzistą produkcji zwierzęcej, co podnosiło go we własnych oczach, a nas śmieszyło. Te zachowania nie były miłe dla kogoś kto w gospodarstwie prawie zęby zjadł. Odgryzał się jak potrafił. Dziurawe koło, konie zmęczone, pęknięty dyszel u bryczki, uszkodzona uprzęż itd. Patrząc z dystansu, moje zachowanie każdego by wkurzyło, mnie również. Dzisiaj bym powiedział – przerost wyobrażeń nad rzeczywistością. Jest takie powiedzenie – młodość musi się wyszumieć, no to mi szumiało, patrząc z perspektywy czasu i doświadczeń – za bardzo. My też mu nie byliśmy dłużni. Po którymś kolejnym spięciu zauważyłem brygadzistę na okólniku między końmi. Mieliśmy w pokoju wiatrówkę, karabin podobno raz w roku sam strzela. Na naszą chyba przyszedł ten raz, „sama mi w rękach jakoś” wystrzeliła i trafiła w siwy kobyli zad. Siwka, śmignęła tylnymi nogami.
Brygadzista uciekając przed jej kopytami przewrócił się na okólniku, na szczęście ich uniknął, ale mocno się przestraszył, my też. Pierwsi byliśmy żeby mu pomóc. Utytłał się w śmierdzącym błocie okólnika, że przykro było patrzeć i wąchać.
Afera była, długo oglądano ranę na kobylim zadzie, dobrze, że śrutu nie wygrzebali. Znajomy weterynarz Rolanda, który też miał na pieńku z brygadzistą, uznał, że wyjątkowo duży giez czy szerszeń konia ugryzł. Nie sugerował, że to atak Skorpiona. Założył opatrunek, śrut Rolandowi oddał. Wiatrówkę zabunkrowaliśmy, nie do znalezienia. Dyrektor SHR-u przyjął opinię lekarza do wiadomości i sprawę zamknął. Chociaż do końca nie jestem pewien czy nie byłem podejrzany w całej aferze. Gdy kiedyś pytałem go czy mogę wziąć bryczkę na pole, zgodził się z cichym komentarzem –„tylko żeby konia znowu jakiś giez, szerszeń czy co innego w d..ę nie ucięło”. Po kilku dniach rana się zagoiła, a brygadzista się zmienił nie do poznania. Nawet nie potrzebowaliśmy go o nic „prosić”, sam pytał czego nam potrzeba. Zmieniła się też forma komunikacji między nami, on do nas panie Rolandzie, czy panie Sławoju, my do niego z szacunkiem na „per Panie Brygadzisto”. Któregoś dnia po cichej dyskusji z Dyrektorem, brygadzista nas woła i prowadzi do jakieś rupieciarni, stare maszyny, porwane uprzęże. Nie bardzo wiedzieliśmy o co mu chodzi. Odrzucił kilka rupieci i pokazał starą zdezolowaną dwukołową bryczkę. Wyciągnęliśmy ją na zewnątrz. Masakra, ogrom zniszczenia. Bez siedziska, z połamanymi dyszlami i błotnikami, na gumowych kołach bez powietrza.
Stelmach dorobił dyszle i błotniki, dobrał i odświeżył uprząż. W kuźni naprawili i pomalowali na czarno metalowe części i felgi, magazynier znalazł jakieś opony i dętki, co prawda przednie od „ciapka”, ale dobre. My z brygadzistą pomalowaliśmy drewniane części na ładny jasny kolor, poprawiliśmy sprężyny, wypraliśmy, wyczyściliśmy wygrzebane gdzieś w rupieciach siedzisko. „Bryczuszka” jak malowana. Dyrektor przydzielił nam do niej konia, konkretnie kobyłę Siwkę, patrząc na nas, z namaszczeniem głaszcząc zagojoną na zadzie ranę, rzucił – „pod waszą troskliwą opiekę”. Siwka emerytka, z racji wieku, była w gospodarstwie na specjalnych prawach; nie pracowała, chodziła luzem gdzie chciała. Dbaliśmy o nią odkupując swoją winę cukrem w kostkach i suchym pieczywem. Wyścigowa to emerytka nie była, ale gdzie mieliśmy się śpieszyć. Brygadzista dbał o nią, rano pod siedzisko kładł dla niej sianko i worek z owsem „..żeby nie zbidniała na polu”, i napój dla praktykanta, w chłodniejsze dni z „prondem”… ”żeby kataru nie złapał”, mówił wskazując palcem pod siedzisko. Okazał się fajnym i dowcipnym człowiekiem. Gdy prosiliśmy per „Panie brygadzisto” o zaprzęgnięcie konia do bryczki, „czemu nie koniuszy” śmiejąc się ripostował sytuacyjnie. Czasami przy wieczornym karmieniu i udoju w oborze spotykaliśmy się w kanciapie na zapleczu. Kanciapa to było pomieszczenie wygospodarowane z części mleczarni, małe, ale schludne, z okienkiem przybranym czystą firanką, czyste, zadbane z kilkoma kwiatkami w doniczkach. Co najważniejsze, z dużym napisem BIURO na drzwiach. To był jego sposób na samodowartościowanie. W pobielonej kanciapie, z biurkiem i trzema krzesłami, raczył nas również opowieściami, twierdząc, że prawdziwe. Podobno– dyrektor kazał młodej stażystce zootechniczce doprowadzić jałowicę do byka. Długo nie wracała, zaniepokojony poszedł jej poszukać. Spotkał ją z rozwianym włosem w oborze, brudną i w potarganym ubraniu. Byk stał obok i patrzył na stażystkę szarpiącą się z jałówką– panie dyrektorze, byka doprowadziłam, ale jałówka nie chce się na plecy położyć– szybko się wytłumaczyła. Były jeszcze inne opowiastki, ale nie bardzo nadają się do powtarzania, typu – krowa domagała się buzi od inseminatora, czy podobne.
Jeżdżąc „bryczuszką” odżyły mi wspomnienia z ujeżdżania ogierów w punkcie inseminacyjnym w Henrykowie. Opisywałem to w opowiastce „Inseminator”. Po tamtej przygodzie zniechęciłem się do jazdy wierzchem, nie na tyle jednak, żeby gdzieś ta tęsknota nie pozostała. Któregoś razu, przy wieczornej lufce w kanciapie, opowiedziałem „Koniuszemu” o mojej przygodzie. Słysząc moją ksywkę „Inseminator” ubaw miał po pachy. Później nawet jak mieliśmy różnice zdań, używał jej w kontekście; ”te, Inseminator”, rozładowując sytuację i stawiając na swoim.
To był ładny dzień. Brygadzista wyprowadził Siwkę ze stajni. Żal było na nią patrzeć; była jakaś smutna, bez życia, łeb opuszczony, każde ucho w inną stronę, grzywa smętnie zwisała na jedną stronę, ciągnęła noga za nogą. Przykrył ją kocem złożonym w czworo, pomógł mi wsiąść i poprowadził na okólnik. Nie szło mi za dobrze, bo bez siodła, ale nie rezygnowałem. Siwka emerytka truchtała w rytmie patataj, patataj, ja trząsłem się w rytmie j..b, j..b, d…ą o grzbiet. A ponieważ Siwka nie była zbyt wypasiona, to grzbietem prawie odbiła mi kość ogonową, która to kontuzja na kilka dni wyłączyła mnie z jej ujeżdżania. Musiałem szeroko nogi stawiać i tyłek maścią smarować. „Koniuszy” mi współczuł, chociaż nie wiem czy szczerze, bo jakiś wesoły był. Po kilku dniach wróciłem do jazd, na grubszym kocu. Wyjechałem z okólnika na łąkę, kicamy po wysokiej trawie, tryknąłem Siwkę nogami w boki, przyśpieszyła z lekka, nagle spod kopyt smyrgnął zając, który spał w trawie. Siwka uskoczyła w prawo, a ja w lewo, na ziemię, na szczęście bez uszczerbku na zdrowiu. Nie czekała, aż się pozbieram, pozbawiona mojego ciężaru żwawo pobiegła do stajni, gubiąc derkę po drodze. Ja pieszo wróciłem do gospodarstwa, z derką na plecach, ku uciesze „Koniuszego”, który z daleka ze śmiechem wołał; „eee, Inseminator, kocyka nie zgub bo państwowy”. Następnego dnia, przy porannej odprawie przypadkowo zauważyłem jakieś szeptanie oborowego z dyrektorem. Czułem, że o mnie szepczą. Po odprawie „Koniuszy” woła mnie do rupieciarni. „Po kiego mnie tu wlecze” myślałem. Idziemy prosto do drugiego pomieszczenia. Oniemiałem, na kołku w ścianie wisi siodło z uprzężą. Kompletne, łącznie z butami, gabardynowymi bryczesami i nakryciem na głowę. Przymierzyłem. Spodnie duże, buty też za luźne, wszystko chyba na olbrzyma jakiegoś było. Okazało się, że poprzedni dyrektor jeździł wierzchem po polach. Był na emeryturze, ale mieszkał w Borowie. Po uzgodnieniu z obecnym dyrektorem poszliśmy z „Koniuszym” po prośbie. Poprzednik, wielkiego wzrostu i wagi, przed dyrektorowaniem, w wojsku był rotmistrzem. Przy karafce nalewki z radością pozwolił korzystać z siodła, mało tego, obiecał mi kilka lekcji jazdy. Bardzo się przydały– wyprostował mi postawę w siodle i pokazał jak prawidłowo wodze trzymać, trzema palcami, a „nie całą garścią jak pajdę chleba przy gębie”. Oczywiście na Siwce, bo sam ją kiedyś ujeżdżał. Bryczesy trochę pozszywały mi dziewczyny w gospodarstwie, dopasowały do mojej wagi i figury, buty luźne, ale po podłożeniu filcowych wkładek pasowały. Przycięliśmy Siwce grzywki, grzbietową i czołową, osiodłaliśmy. Jakoś się zmieniła, z błyskiem w oczach, podniosła głowę, postawiła uszy na sztorc, nabrała poczucia wartości, dumy, wyglądu i wypiękniała, pewnie przypomniała sobie młode lata. Jednym słowem – ogólnie złobuziała,
Zyskała drugie życie. Widać było, że chodziła pod siodłem. Koń ma duży łeb to myśli, Siwka znała trick wierzchowców. Polega on na tym, że gdy podciągamy popręg, uwiera konia w brzuch, koń się nadyma, niedoświadczony jeździec uznaje, że popręg dociągnął, dosiada konia, ten spuszcza powietrze, a jeździec dociskając strzemiona, przy pierwszym skręcie zsuwa się z siodłem na bok i spada na ziemię. Tylko, że „nie ze mną te numery Bruner, ty świnio”, ujeżdżałem ogiery w Henrykowie. Wystarczył cios kolanem w kobyli brzuch i popręg można było dociągnąć, cios musi być mocny, bolesny, brutalne, ale konieczne, bo inaczej nie zadziała i koń uzna się za zwycięzcę i będzie stale trick stosował i rządził jeźdźcem. Walczyła, bez przerwy przestawiając w przód i w tył tylną nogę, od strony siodłającego. Po trzecim, czwartym siodłaniu i kuksańcach, Siwka zaprzestała tricków, przyjmowała kulbaczenie z pokorą. Z Rolandem mogliśmy korzystać i z „bryczuszki” i jeździć wierzchem. Teraz to już w myślach dyrektorowałem pełną gębą. Wybieramy się na pole, siodło wisi, „bryczuszka” stoi pod stajnią, „Emerytkę” gdzieś „wciło”. „Koniuszy” macha na nas, gestami nakazuje ciszę i prowadzi nas w stronę magazynu. Po kiego nas tam prowadzi, o co mu chodzi, co znowu wymyślił? Skradamy się cicho drewnianymi skrzypiącymi schodami z podestami na każdym półpiętrze, na drugie piętro. Tam przy pryzmie stoi Siwka emerytka i posila się owsem. Stoimy i zafascynowani myślimy – jak tu weszła. Wreszcie ma dosyć, brygadzista daje znaki, żeby być cicho. Siwka idzie do schodów. Wejść to wejść, nawet dla konia na emeryturze jest łatwo, ale jak zejść po stromych schodach? S…li się ze schodów – szepczę do Rolanda. Koń ma duży łeb, to myśli.
Widziałem i wiem jak bez wypadku zeszła, ale nie napiszę jak, może sprowokuję Henrykusów do opisania podobnych przypadków ze zwierzętami. Jak zeszła opiszę w następnej opowieści – kończącej praktykę w Borowie. Ale o tem potem.
Po sianokosach rozpoczęły się rzepakowe żniwa prowadzone kombajnem „Vistula” KZB-3B.
Na kombajnie pozuje gł. mechanizator SHR-u, Wacław Gryglaszewski
Puszyłem się jeżdżąc bryczką z brygadzistą. „Elita”. Około południa podjechaliśmy do stojącego kombajnu. „- Czemu stoicie?” – wyrywam się jak zwykle. „- Kompresji brakło, z magazynu przynieść trzeba” – burknął kombajnista. Brygadzista gdzieś w bok uciekł z oczami i milczał. Co to ta kompresja? – myślę, podchodząc do kombajnu. Brygadzista akurat czymś się zajął i koniecznie potrzebował bryczkę. Poszedłem pieszo, przez pola, kawałek drogi było. Lipcowe słońce pali, idę i zastanawiam się, co to ta kompresja? W Henrykowie na zajęciach z mechanizacji rolnictwa u mgr Jana Wysockiego zdawaliśmy egzamin na prawo jazdy, także na ciągnik i uprawnienia na kombajn. Z tego co pamiętałem z zajęć, to w silniku jest kompresja/ciśnienie i jest taka mała wajcha – dekompresor.
Dekompresor
Po jej przesunięciu silnik gasł. Jak mogło braknąć kompresji i jak przynieść ciśnienie do silnika? Mimo wszystko znalazłem magazyniera. Usłyszałem – „śniadanie dla kombajnistów już pojechało” – zrozumiałem – kombajniści na polu na śniadanie czekali, jednak mówię magazynierowi po co przyszedłem. Ten jakoś dziwnie na mnie spojrzał, spytał kto mnie przysłał. Kiedy powiedziałem, że kombajnista, znalazł duże wiadro, czegoś nawrzucał, przykrył i kazał zanieść na pole. Wiadro ciężkie, pewnie ponad 20 kilo. Wyszedłem z magazynu i zaglądam ciekawie, co to ta kompresja? A w wiadrze stare, pordzewiałe, zniszczone części, zębatki i inny złom. To taka „kompresja”! – pomyślałem. Nie wróciłem już na pole, wiadro z „kompresją” zostawiłem za magazynem. Skorpion ostrzył kolec do walki o godność. Pamiętałem z „Czterech pancernych”, że Janek zapychając rurę wydechową unieruchomił wojskową ciężarówkę. Wieczorem odnalazłem kombajn. Jak „bez kompresji” zjechał z pola do gospodarstwa? Janek użył szmaty,
/na fotce z prawej strony zarys mordy Szarika/, ja kartofla.
Nazajutrz rano długo nie mogli uruchomić kombajnu i wyjechać z podwórza. W środku małych żniw? Ogólna nerwówka. Mało silnika nie rozebrali, wszędzie zajrzeli, oprócz rury wydechowej. Z satysfakcją patrzyłem na ich bezsilność. Nie mogłem sobie darować, poszedłem popatrzeć i przymilnie zapytałem – „ A może kompresji brakło? Trzeba taką wajchę przesunąć, albo z magazynu przynieść”. Przesuwali, nie pomogło. Kartofel szczelnie zapchał wydech. Wreszcie przez częste próby uruchomienia, w silniku wytworzyło się na tyle duże ciśnienie, że za którąś próbą kartofel wystrzelił z rury. Mechanicy nawet widzieli jak daleko leciał. Później już silnik odpalił. W tamtych czasach dywersja i sabotaż to słowa, które na terenach odzyskanych miały przerażającą moc i groźbę, zwłaszcza w połączeniu z prokuratorem. Takie to gry i zabawy były. Na szczęście bez konsekwencji. Magazynierowi też nie darowałem, z wykorzystaniem wiadra „z kompresją”, na ostro, boleśnie, ale to się nie bardzo nadaje do opowiadania. Efekt był, przestali mnie traktować jak głupka. Nawet poczęstowali mnie krzakówką. Łeb mnie po niej nap…., sorry, bolał, przez kilka godzin następnego dnia. Brygadzista źle się czuł, że pozwolił im na żart ze mnie. Nie żeby przepraszał, „napomknoł” tylko, ja też „napomkłem”. Wiadomo – Skorpion miły dla miłych, a gdy….. nie daruje. Po tych przejściach polubiliśmy się. Dalsza praktyka mijała szybko, chociaż nie zawsze we wzajemnym zrozumieniu. Pole i mechanizację miałem opanowane, została produkcja zwierzęca. Ale o tem potem.
W czasie praktyki najbardziej denerwowało mnie pytanie pracowników umysłowych – „jak się pracuje?”. Często je słyszałem, nigdy nie wiedziałem czy pytali z troską czy z ironią. Również nigdy nie odpowiedziałem zgodnie z prawdą, bo dużo niecenzuralnych słów by zawierała. W początkowych dniach praktyki, sianokosach, różne myśli mnie nachodziły, także chwile zwątpienia, ale przetrwałem. Duża różnica między „będę a bycie” rolnikiem. Natura Skorpiona wzięła górę. Będę dyrektorem.
Po sianokosach przeszedłem pod opiekę brygadzisty polowego. Mój pierwszy nauczyciel w zawodzie wprowadzał mnie w pracę w rolnictwie. Już tak ciężko nie pracowałem. Rano z dyrektorem było omawianie zakresu prac na bieżący dzień. Zbiórka pracowników w centralnym miejscu placu z widokiem na kościelny, w tamtym czasie sprawny zegar,
dyspozycje brygadzistów pracownikom.
Od dziecka lubiłem konie, więc z pasją tutaj z nich korzystałem. Nadzór po polach SHR-u wykonywaliśmy z brygadzistą bryczką zaprzężoną w parę gniadych koni. Czasami trzymałem lejce i nią powoziłem, radość dla mieszczucha, a w czasie jazdy często wyobrażałem siebie jako dyrektora na polach w zarządzanym gospodarstwie.
Brygadzista szybko zorientował się, że byłem zielony. Jeżdżąc z praktykantem „po szkołach”, usiłował maskować swój brak wykształcenia, co dziwnie się słuchało, bo górnolotne słowa nijak nie pasowały do wygłaszającego je. Przygniatał mnie swoją wiedzą fachową i doświadczeniem. Do czasu. Chłonąłem i podglądałem wszystko, w pracy i po pracy, zaglądałem wszędzie, doglądałem inwentarz, pole, sprzęt rolniczy, kuźnię i warsztaty. W myśl powiedzenia „pańskie /dyrektorskie/ oko konia tuczy”. Czasem wpadałem na popijających wódę i pomimo, że nikomu tej wiedzy nie przekazywałem, mieli mnie dosyć. Co on miastowy wie o życiu na wsi?
Po raz kolejny jesteśmy w polu, przejeżdżamy z brygadzistą koło jakiegoś zboża. „Pszenica – Ostka” – objaśnia. Po chwili spoglądając na pole -„elita”- uzupełnia. Podobnie przy ziemniakach – „ziemniaki Giewont”- i za chwilę – „oryginał”. Rósł w moich oczach. Poznać stopień rozmnożenia po pokroju roślin? Fachura, myślę i uświadamiam sobie miałkość swojej rolniczej wiedzy. Z czasem, co mnie budowało, wysługiwał się mną. Wysłał mnie samego bryczką, żebym coś zawiózł, śniadanie czy napoje, pracownikom na pole. Zostawiłem ją na drodze i idę przez pole zboża. Potykam się o coś, prowiant się rozsypał i leżę jak długi, wstaję, rozglądam się o co się potknąłem. Znalazłem kołek z tabliczką – pszenica „Ostka” – stopień rozmnożenia – „elita”. Sprawdziłem na polu z ziemniakami – „ziemniaki Giewont”– stopień rozmnożenia – „oryginał”. Wracając zatrzymałem się na innych polach. Wszędzie tabliczki były. Wróciłem do pokoju po długipis i notes i znów na pola, spisałem wszystko z tabliczek.
Przy kolejnym wyjeździe z brygadzistą, na każdym polu podawałem, bez pomyłki, co rośnie i po roztarciu w palcach zielonych łodyg, oglądaniu i wąchaniu mówiłem w jakim rozmnożeniu.
Był zdziwiony moimi metodami rozpoznawania stopnia rozmnożenia, ale połapał się, bo zauważył, że zaglądam do notesu. W końcu zmienił o mnie zdanie i przestał się popisywać. Pracownicy z przekąsem mówili o mnie „oryginał”. Ja o sobie już myślałem „elita”. Jak będę o sobie myślał gdy już będę dyrektorem? Polubiliśmy się, nie na tyle jednak żeby nadal nie próbowali mnie w „wała” robić. Ale o tem potem.
Jan Majka jest Henrykusem z rocznika Sławoja Misiewicza, 1969- 71. Pochodzi z Jarosławia w województwie podkarpackim. Tu się urodził, ukończył podstawówkę i liceum ogólnokształcące. Po maturze trafił na staż w Centrali Nasiennej, też w Jarosławiu. Nie mając przygotowania zawodowego do pracy w nasiennictwie został skierowany do pomaturalnej szkoły w Henrykowie. Przez czas nauki mieszkał u rodziny w Oławie, skąd miał 40 km do szkoły. Po ukończeniu PSTNiL w 1971 roku wrócił do swojego miejsca pracy w Centrali Nasiennej. Następnie zatrudnił się w PGR. Kolejnym miejsce pracy Jana Majki była placówka naukowa, ale na tym nie koniec. Ma też doświadczenie z pracy urzędniczej na poziomie gminnym. Najdłużej, bo aż 25 lat, Jan Majka pracował w Rolniczej Spółdzielni Produkcyjnej. Był jej prezesem. Kropką nad „i” w karierze zawodowej naszego Henrykusa była praca w Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa, również w Jarosławiu. Dziś Jan Majka jest szczęśliwym posiadaczem własnego domu, w którym mieszka z synem, jednym z jego pięciorga dzieci. Co go wyróżnia spośród innych Henrykusów? Janek jest pszczelarzem i z pewnością ma życie miodem (może i mlekiem?) płynące. Jak już wielu z Was czytelników bloga Henrykusy.pl Jan Majka podzielił się swoimi zdjęciami ze szczęśliwych czasów spędzonych w Henrykowie.
Stali bywalcy na naszym blogu powinni rozpoznać sylwetki doktora Zbigniewa Urbaniaka, dyrektora Jana Szadurskiego, Sławoja Misiewicza, Mariana Fiołka… Pozostałych można opisać w komentarzach odnosząc się do numeru zdjęcia.
Andrzej Szczudło
Post scriptum (dodatkowy fotokomentarz Sławoja Misiewicza):
Tyłem Andrzej Kiszko „Hoss” – niestety św. pamięci, pierwszy rząd od lewej Stasiu Matwiejczyk czy Matyjaszczyk z Sejn – niestety św. Pamięci, Kwietniewska, Michał Świderski, Marian Fiołek, Maciek Wendladt /czy tak jakoś podobnie?/ Pod ścianą od lewej Jurek Strzałkowski, profesor Czesław Trawiński, Kaziu Barcikowski, Rysiek Szeliga, Ja (Sławoj)– jeszcze z włosami, Ziutek Psztyr z Człuchowa, Wojtek Wasilewski, ostatni Gienek Polus.Pierwsza głowa od lewej – Jacek, Michał Świderski, mgr Stanisław Doruch mój opiekun roku, ostatnia w rzędzie Anka Łozińska /ale nie na pewno/, pierwszy rząd od lewej – pół głowy Ziutek Psztyr z Człuchowa, druga połowa głowy Maciek Wendlandt /albo jakoś podobnie/, Czarek Wojciechowski „Czar Pegeeru” z Łowicza, Rysiek Szeliga, nazwiska kolegi obok Anki nie pamiętam.
Stacja Hodowli Roślin w Borowie była jedną z tych, gdzie słuchacze PSTNiL w Henrykowie odbywali praktyki wakacyjne. Nazwa pochodzi od polskiej nazwy bór określającej las, w którym wszystkie albo większość drzew to drzewa iglaste.
Tam właśnie trafiłem. Mam różne wspomnienia, ale chyba nie wszystkie nadają się do opisywania, wybrałem te bardziej nadające się.
Borów znajduje się w województwie lubuskim, w powiecie Nowa Sól, w gminie Nowe Miasteczko, wówczas na tzw. ziemiach odzyskanych.
Stacja zajmowała okazały pałac, poniższe zdjęcie pokazuje go z 1921 roku,
Był wówczas własnością niemieckich właścicieli.
Pałac w Borowie
Pierwsza wzmianka o wsi Borov pochodzi z 1220 roku. W księdze łacińskiej Liber fundationis episcopatus Vratislaviensis (pol. Księga uposażeń biskupstwa wrocławskiego) spisanej za czasów biskupa Henryka z Wierzbna w latach 1295–1305, miejscowość wymieniona jest w zlatynizowanej formie Boraw. Od początku XV wieku wieś jest własnością rycerskiego rodu Rechenbergów.
Herb Rechenbergów
W latach 1946- 54 siedziba gminy Borów. W latach 1975–1998 miejscowość administracyjnie należała do województwa zielonogórskiego.
Właściciele wsi Borów Wielki: XV–XVII w. ród von Rechenberg, od 1676 von Knobelsdorff, następnie do 1945 Robert von Trüschler.
Według rejestru Narodowego Instytutu Dziedzictwa na listę zabytków wpisane są:
1/.kościół parafialny pod wezwaniem św. Wawrzyńca./stan obecny, w głębi widać pałac/.
Kościół pw. Św. Wawrzyńca w Borowie.
Wczesnogotycki, jednonawowy, murowany z kamienia i rudy darniowej z XIII wieku. Widoczny zegar, który kiedy byłem na praktyce, był sprawny i według którego odbywały się odprawy pracowników.
W XV wieku dobudowano kwadratową wieżę oraz zakrystię. W XVIII wieku do nawy dobudowano kruchtę. W początkach XIX wieku zbudowano neogotyckie mauzoleum rodzin von Arnhold oraz Unruh. Pod koniec XIX wieku kościół otrzymał neogotycki hełm na wieży. W kościele zachował się późnogotycki tryptyk z około 1500 roku oraz renesansowa chrzcielnica z roku 1593 ufundowana przez Henryka von Rechenberga.
2/. zespół pałacowy:
Zespół pałacowy z XVIII- XIX wieku, klasycystyczny z elementami architektury późnobarokowej.
Założony na rzucie prostokąta, dwukondygnacyjny, podpiwniczony. Dach mansardowy z wystawkami i wolimi oczami.
Wybudowany na zlecenie Jana Ernesta Fryderyka von Arnold.
Po II wojnie światowej pałac przechodził burzliwe dzieje. Do 1956 roku mieścił się tutaj Ośrodek Szkolenia Traktorzystów. Następnie w latach 1961- 1967 funkcjonowało w pałacu więzienie dla kobiet. W latach 1967-1969 w budynku pałacu mieściła się szkoła.
Od 1969 roku pałac był w gestii PGR. Po różnych kolejach losu przeszedł w ręce Zjednoczenia Hodowli Roślin i Nasiennictwa (mecenasa szkół w Henrykowie) i została tam usytuowana Stacja Hodowli Roślin zajmująca się hodowlą zbóż. W połowie lat 90. SHR Borów przechodzi w ręce prywatne. Obecnie w rękach prywatnych jest zaniedbany i popada w ruinę …
Borów obecnie.
…wraz z poniemieckimi budynkami gospodarczymi, które Stacja wykorzystywała zgodnie z ich przeznaczeniem i stosownie do swoich potrzeb. Były w różnym stanie, ale remontowane. Magazyny i warsztaty wystarczały na potrzeby SHR-u. Na fotce obok budynek magazynowo- inwentarski. W roku 1962 dokonano jego adaptacji na magazyn zbożowy, ze strychem wykorzystywanym na skład siana, słomy, czy innych pasz.
Było to rozwiązanie korzystne, bo można było bezpośrednio z góry zrzucać paszę prawie prosto na wóz czy przyczepę. Samo podwórze różnie wyglądało, ale gdy było sucho, dawało się przejść suchą nogą, gorzej gdy padało.
Praktykę w Stacji Hodowli Roślin w Borowie rozpocząłem 15 czerwca 1970 roku. Pojechałem tam na półtora miesiąca, pełen niepokoju, ale i nadziei. Niepokoju – bo wiedziałem co umiem – za mało. Nadziei – na podparcie swojej wiedzy książkowej – praktyką. Nie wiedziałem, że spotkam tam znanego z Henrykowa, Rolanda Białeckiego, który tam pracował. Z jego opowieści poznałem jego przyszłą żonę.
Z Rolandem w Henrykowie rozstaliśmy się w trochę napiętych relacjach. Wieczorami przesiadywaliśmy w klubie Avena, często przy muzyce, na pianinie grał Czarek Wojciechowski z Łowicza, z sympatią nazywany „Czar Pegeeru”. Były to czasy amerykańskiego swingu i bluesa, dobrze mu to na pianinie wychodziło. Roland z Bolem
/na zdjęciu trzeci i pierwszy/ze starszego rocznika zaczęli się w rytmie bujać, co skomentowałem bez żadnego podtekstu „- Panowie, to nie bal samców!”. Tymi słowami poczuli się urażeni. Wyszliśmy przed Avenę, trochę trwało wyjaśnianie. Ale kiedy spotkaliśmy się w Borowie, kto by pamiętał o henrykowskich niesnaskach. Znajomość wzięła górę. Zamieszkałem w budynku na pierwszym piętrze. Z okien miałem widok na okólnik dla koni, co będzie istotne przy mojej kolejnej opowieści.
Rozpoczynając 15 czerwca praktykę w Borowie, trafiłem na sianokosy. A tam, nie wszystko zrobiły maszyny, każde ręce były potrzebne.
Poznawałem pracę rolnika, a pracowałem fizycznie 10- 12 godzin, od 6.00 rano. Pociłem się za najniższą stawkę, posiłek regeneracyjny z wkładką i napoje. Po pracy chciałem tylko spać, chociaż jak widać na zdjęciu towarzystwo by się znalazło…