Elegancja Francja

Par excellence

Każdy w życiu ma swoje powiedzenia, ulubione zwroty. Ja ich miałem co niemiara, ale zauważałem je i u innych, np. u dyrektora Jana Szadurskiego.

Obserwowałem zachowania naszego Henrykowskiego Guru, który miał tendencję do używania barwnych, często obcych określeń.

Między innymi były to „par excellence”, czy polskie „chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj i to zaraz”. Używał ich we właściwych miejscach i znaczeniu. Słysząc to kilka razy, po którymś wykładzie, nie bardzo wiem dlaczego, ale chyba żeby błysnąć, wyszedłem za Dyrektorem i zapytałem, co znaczą te łacińskie słowa „par excellence”? – To po francusku– odpowiedział i poszedł nie tłumacząc na polski. Dałem ciała, mówiąc językiem naszych wnuków! Taki to ze mnie „lyngwysta” był.

Powiedzenia „Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj i to zaraz”, nasz Guru używał najczęściej na zakończenie wykładu, jako parafrazy części pacierza. Natomiast o psie („wiadomości o koniczynie czerwonej będą się wam świecić jak psu…. po lewej stronie”) często przytaczał na egzaminie, będąc sam na sam ze słuchaczem.

Apropodefakto

Mam wrażenie, że moje uświadamiane dopiero teraz przywary z czasem poznikały, stały się mniej istotne, wypłaszczyły się i znikły. Z pewnością z racji wieku. Ale w młodości były bardzo ważne, czasem śmieszne, z czego nawet nie zdawałem sobie sprawy.

Miałem słabość do używania górnolotnych określeń czy słów. Lubiłem wśród małomiasteczkowych łobuzów błysnąć zagranicznym słowem, jako samodowartościowanie. Obce słowa i „amerykansky” garnitur lub Wranglery, no „szał – pał” po prostu.

Kiedyś podłapałem słowo„alias”– „inaczej zwany, znany jako”. W klasie omawialiśmy akurat „Potop” Henryka Sienkiewicza. Do domu mieliśmy zadane wypracowanie o Kmicicu. Do dziś pamiętam jaki wymyśliłem początek; „Andrzej Kmicic alias Andrzej Babinicz”! Kiedy to usłyszał polonista, profesor Stanisław Ziółkowski, od razu mi przerwał i postawił dwóję.

„ –Mamy tyle polskich słów, że doskonale możemy zamiast „alias”, użyć polskiego słowa– argumentował.

Co ciekawe, mając łatwość w wysławianiu się i lekkie pióro, przez całe liceum pisałem wypracowania Ewie, mojej szkolnej miłości.

Na zdjęciu stoi w tylnym rzędzie trzecia od prawej, w okularach. Po studiach wyszła za porządnego, niestety. Pierwsza od prawej również Ewa, to także moja miłość, ale platoniczna, z podstawówki. I ta wyszła za innego, piekarza– cukiernika z Rawy Mazowieckiej. Też z porządnych, pomimo, że „lubiał wypić”.

Żeby się różniło od mojego, w wypracowaniu dla Ewy też użyłem obcego, łacińskiego „vel” – co znaczy „albo, czyli”. Napisałem „Andrzej Kmicic wel Andrzej Babinicz”. O dziwo dostała piątkę, w uzasadnieniu zaś było wychwalone użycie tego zwrotu. Może dlatego, że napisane przez „w” bardziej polsko wyglądało, a może dlatego, że Ewa była prymuską i ponadto- ładna! Mój komentarz? Ciężkie było życie klasowego „pariasa” (znowu obce słowo).

Określeń „a propos” i „de facto” używałem dowolnie, gdzie mi się wydawało, że mogłem użyć. Ponieważ wypowiadałem je na jednym wdechu, brzmiało to łącznie „apropodefakto” i tak mnie koledzy przezwali.

Przykładowo, do kelnerki w kawiarni mówiłem: „– A propos kawy to de facto z cukrem proszę”. Takie to „górnolotnie wyszukane” było. Kelnerka zdezorientowana mocno zdobyła się tylko na zdawkowe – „cukier na stole”.

Przestawiona składnia zdania też to miała podkreślać.

A propos, de facto”, to naleciałość, która co prawda mi nie zaszkodziła, ale pozwoliła wychowawcy Józefowi Iwanickiemu wygłosić na egzaminie maturalnym uszczypliwą uwagę, za którą ja się odgryzłem w dwójnasób. Maturę zdawałem w maju 1966 r. przy kwitnących kasztanach, jak nakazywała tradycja.

Komisja egzaminacyjna, przed którą zdawałem najważniejszy egzamin życia. Od lewej – profesor Andrzej Gawot, dyrektor Józef Karczewski, profesorka Zofia Hardasiewiczowa, wychowawca Józef Iwanicki i… twarde krzesło dla egzaminowanego. To krzesło skrzypiało, co kojarzyło mi się z opowiadaniami partyzantów o esbeckich przesłuchaniach, kiedy stawiali je do góry nogami i kazali przesłuchiwanym siedzieć na nodze.

Na egzaminie z historii idealnie trafiłem na pytanie i zwrotu „a propos” używałem we właściwy sposób. Zacząłem od – „a propos bitwy pod Grunwaldem… de facto odbyła się ona w 1410 roku…” i dalej „a propos dowodzącego polskimi wojskami… de facto był nim Władysław Jagiełło…” i jeszcze chyba dwa razy „a propos”, na co podirytowany profesor Iwanicki – „może dość tych aproposów i przejdź do faktów”. A przecież fakty podawałem!!! Skwitowałem jego uwagę – „ad rem” opowiadając o zwycięstwie, by po kilku zdaniach użyć filozoficznego stwierdzenia „panta rhei” i efektowną wypowiedzią zakończyć egzamin. Fakty podałem, maturę zdałem.

Skorpion- Scorpius perniciosa squilla- kurdupel złośliwy Sławoj Misiewicz

Harnaś- liceum…

Przedszkole w Tomaszowie Mazowieckim, 1952 r.

Czupurek od przedszkola. Na zdjęciu powyżej, ja w drugim szeregu piąty od lewej, pierwsza i czwarta w tym samym rzędzie to moje siostry. Ja nabzdyczony, bo starsze były i stale mnie nadzorowały, co mi się nie podobało. Ładny byłem, że jak jechaliśmy z Mamą autobusem, wszystkie kobiety mnie na kolanach chciały trzymać i tak z kolana na kolana przechodziłem. Ta miłość do kobiet mi została. Zbrzydłem z wiekiem.

Urodziłem się pod znakiem Skorpiona, w listopadzie 1948 r., w Szklarskiej Porębie, w rodzinie młynarzówny i porucznika AK pseudonim „Salwa”.

Cmentarz w Markach k. Warszawy

Taki galimatias wojenny. Mama piękna córka młynarza, który zaopatrywał partyzantów z kieleckiego oddziału „Ponurego” /Jan Piwnik, stryj Barbary Piwnik, która w latach 2001- 2002 była ministrem sprawiedliwości i prokuratorem generalnym/.

Góry Świętokrzyskie, to te same strony, o których wspominał Dyrektor Jan Szadurski.

„Ponury” wita się z księdzem.

Tato akowiec, często z tego powodu się przeprowadzaliśmy. Wrocław, Szklarska Poręba, Bierutów, Oleśnica, Zawiercie, Tomaszów Mazowiecki itd., nie wszystkie miejsca pamiętam. Po kolejnej przeprowadzce wylądowaliśmy w Rawie Mazowieckiej.

Panorama Rawy Mazowieckiej z 1976 r. (fotopolska.eu)

Małe, zapyziałe, zapomniane miasteczko na Mazowszu, z dużą ilością dzieci, często z obcymi nazwiskami – Eisentraut, Zimmerman, Szmit czy Muller, Lajzer, Fuks. Taki polsko – niemiecko – żydowski mieszaniec, tylko ruskich brakło. Tu w maju 1958 roku przeżyłem głośny na całą Polskę tajfun, tornado czy jak to jeszcze nazywali. Do dziś pamiętam.

Po przejściu tajfunu, dom w którym mieszkałem. Stałem w oknie jak szalał.

Wychowany byłem w świadomości Katynia, na partyzanckich wspomnieniach i ich piosenkach, w stylu bojowym – …my bandyci Jędrusia…, sentymentalnym- …rozkwitały pąki białych róż…, pobożnym- „O Panie, któryś jest na niebie, wyciągnij sprawiedliwą dłoń”…, czy frywolnym- „…ach wyjdź na balkon dziewico…” … i anatomicznych dowcipów. Takie partyzanckie opowieści. Słyszałem je często przy okazji mocno zakrapianych spotkań byłych partyzantów.

Jeśli chodzi o Katyń, to na lekcji historii przy okazji omawiania dokonań w ZSRR, błysnąłem swoją wiedzą na ten temat, za co wyleciałem za drzwi. Po lekcji profesor Siech opieprzył mnie. Powiedział, że „pieprznąłeś jak koza ogonem o brzozę” i kazał się z tą wiedzą więcej nie ujawniać. Mądry, pragmatyczny człowiek. Słowo „ujawnij” budziło we mnie grozę, z uwagi na to, że dotyczyło również akowców, którzy często u nas bywali i stale w sensie negatywnym o tym ujawnianiu rozmawiali. Do końca nauki z historii miałem u profesora Siecha bardzo pozytywną ocenę, chociaż wcale mnie nie pytał.

W czasie wojny mój Tato był w KEDYWIE– Korpusie Dywersji AK, oddziale „Ponurego”, którego celem było karanie konfidentów, szmalcowników i dywersja na tyłach frontu. Tato to ten z brzegu, po prawo, z wąsami, na zdjęciu poniżej.

Fizycznie był bardzo sprawny. Widziałem jak sam oprawił czterech cygańskich muzyków, aż im skrzypce, gitara i harmoszka po podłodze się walały. Jedynie ten bębniarz razem z instrumentem leżał, bo go na pasku miał. Mamę zaczepili, gdy byliśmy w restauracji w Tomaszowie Mazowieckim. Taki rycerz z Taty był. Później usiadł i spokojnie obiad dokończyliśmy.

Miał twarde metody wychowawcze podparte metodami z KEDYW-u. Za byle co dostawałem od Tatusia, najczęściej na odlew z lewej i prawej bezpośrednio w pysk, jak nazywał twarz, aż gwiazdy w oczach widziałem. Miałem bardzo uodporniony pysk. Można powiedzieć, że moje dziecięce lata były „usiane gwiazdami”. Za większe „przewinienia” – jak drobne zatargi z koleżanką lub kolegą tak mnie obijał sznurem od żelazka złożonym we czworo, że ze wstydu nie chciałem się rozebrać na WF-ie, za co miałem dwóję na okres. Skutkiem tego była następna „pedagogiczna” interwencja Tatusia.

Ja trzeci w kucki. Olbrzymem nie byłem.

Ciężkie było życie małolata. Buntowałem się! Ze strachu tylko wewnętrznie, mimo że Skorpion!

Od dziecka miałem ciągotki kierownicze. Już w przedszkolu w piaskownicy mój był piasek i szpadelek. I tak mi pozostało. Jak dwóch, to ja rządzę. Bezdyskusyjnie. Ciężka wada charakteru. Nie każdy się z tym godził. Teraz jestem bardziej ugodowy, znam swoje wady, umiem się dzielić.

Po przeprowadzce do Rawy Mazowieckiej, nie przyjąłem się na mieście. Takie to czasy były. Siła zamiast rozumu. Miałem rozum, ale musiałem się wzmocnić fizycznie. W klubie sportowym wymagali zgody rodziców. Mama była na nie. Tato na tak. – „Moja krew” uzasadniał.

Wzmacniałem się przez półtora roku treningów bokserskich w Lechii Tomaszów Mazowiecki. Trzy razy w tygodniu po lekcjach dojeżdżałem okazją 32 kilometry w jedną stronę, wieczorem po treningu powrót znów okazją.

Lewy na lewy, uniknąłem lewego prostego i swoim lewym na dół, na splot. Niezbyt dobrze pamiętam, ale to chyba było udawane, bo naprawdę treningi w ringu były, ale nie w plenerze. A jacy wypasieni byliśmy, żal patrzeć. Zrezygnowałem z bycia sportowcem przed „pierwszym krokiem”. Miałem inne plany niż mistrzostwo świata w boksie. Chociaż miłość do boksu mi pozostała.

Chicago, 2002. Spontaniczne spotkanie z Andrzejem Gołotą.

Przez całe liceum miałem poprawki z jednego przedmiotu, z matematyki od pana Gawota. Przyczyna na zdjęciu obok, to ten siedzący pan, z ręką na brodzie. Na lekcjach stale kombinował system na totolotka. Majątku nie wygrał. Stojący to mój wychowawca Józef Iwanicki. Postawił mi dwóję, bo za szeroko miałem rozstawione nogi w czasie odpowiedzi. Taki esteta był. Ożenił się z Bożenką, swoją uczennicą, czym sprowokował ploty w całym mieście. Pewnie dlatego specjalnie się z nią na mieście nie afiszował.

Co niedziela na 9.00 chodziłem do kościoła. Byłem taki pobożny, że zostałem ministrantem i służyłem do mszy. Ministranturę do tej pory częściowo pamiętam. Ksiądz Gralak tak mnie oświecił, że księdzem chciałem zostać. Przeszło mi.

Często pod kościołem stały grupki miejscowych chłopaków– łobuziaków. Wszczynali awantury i bójki. W którymś momencie stałem się obiektem ich zainteresowania. Stał z nimi Heniek Szymański, a z nim miałem na pieńku od podstawówki, kiedy to zaczepił mnie na zakończenie roku. Nie pamiętam w której to było klasie. Tak go zlałem kwiatkami dla Wychowawczyni, że same łodygi zostały i jako jedyny w klasie nie miałem kwiatów. Przecież nie mogłem dać Pani badyli bo nawet liście opadły. Od tamtego czasu nie lubiliśmy się, często to sobie okazywaliśmy.

Pewnej niedzieli szedłem z siostrami do kościoła (fot. poniżej).

W momencie kiedy łobuziaki mnie zaczepiły, siostry złapały mnie za ręce. Łobuzy trochę mnie obili i po schodkach obok kościoła uciekli do parku. Zapamiętałem ich i pojedynczo im oddawałem.

Ostatniego Heńka Szymańskiego nie mogłem spotkać. Wiedział, że go szukam i dlatego mnie unikał. Wreszcie go dopadłem i wymierzałem mu sprawiedliwość na siatce ogrodzenia pod liceum. Pechowe miejsce! Niestety, z okna klasy widział to profesor Gawot. Zareagował głośnym krzykiem; „– Misiewicz, przestań go bić!”. Mimo, że w końcu przestałem, zachowanie było obniżone do trójki.

Od tego czasu miałem poprawkę co roku. Na korki dla mnie belfer nie chciał się zgodzić twierdząc, że dam sobie radę bez korepetycji. Dawał poprawki chyba po to, żeby mi wakacje popsuć.

Reagowałem na to po swojemu. Żeby całe wakacje nie siedzieć nad książkami i nie słuchać w domu „łuczsię” i „łuczsię”, zaraz po odebraniu świadectwa prosto ze szkoły zmykałem w Polskę. Rodziny i znajomych partyzantów miałem dużo. Niby uciekałem z domu, ale dziwnie zawsze gdzieś czekały na mnie pieniądze i rady gdzie mógłbym dalej jechać, a tam czyste ubranie czekało. Patrząc z dystansu widzę, że były to ucieczki sterowane. Wtedy mnie to nie dziwiło. Na poprawki pod koniec sierpnia zawsze zdążyłem. Po krótkiej awanturze, kiedy wróciłem do domu, chociaż pysk mnie piekł i gwiazdy w oczach świeciły, zawsze zdawałem. Profesora Gawota (fot. obok) nawet to nie dziwiło.

W następne wakacje było podobnie; znowu poprawka i znowu w długą. I takie „gwieździste rozrywki” miałem przez całe wakacje w liceum. Liceum przebrnąłem z opinią „zdolny, ale leniwy i awanturny”. Ja leniwy? – to mnie najbardziej zabolało. Tato mobilizował mnie na swój sposób. Oprócz „gwiazdowania” i poczwórnego sznura od żelazka miał i inne metody perswazji. Po kolejnej wywiadówce nie mógł się pogodzić z sytuacją, że mam tylko trójkę z biologii. Postarałem się i najbliższą klasówkę napisałem na czwórkę, na co usłyszałem– „Czwórka? Piątka, ooo, to jest stopień”. Przysiadłem „fałdy” i dostałem piątkę, na co Tato –„Piątka? I drwiąco „Tylko jedna?” Takie miał metody namawiania do nauki, że ręce mi opadały.

Ja „awanturny”? Wolałbym być odbieranym jako przebojowy.

Maturę zdałem w terminie, w 1966 roku. Następna obrona zdania Skorpiona na mieście owocowała po maturze „garbem”, 6 m-cy w zawieszeniu na dwa lata. Dzięki znajomościom ze wspomnianą wyżej Bożenką udało nam się uniknąć kłopotów. Pracując w prokuraturze znała się na rzeczy i doradziła, żeby założyć apelację i grać na czas. Dzięki temu przed egzaminami w Oficerskiej Szkole Samochodowej, wyrok nie będzie prawomocny i nie będzie figurował w rejestrze. Z takim to bagażem na plecach szykowałem się na egzaminy do OSS w Pile.

Sławoj Misiewicz

/przepraszam za jakość fotek, niektóre mają ponad 70 lat/

Unus pro omnibus … – potyczki z „Heńkiem z Portofino”

Z cyklu „Opowieści Sławoja”

Często narzekaliśmy w Henrykowie na nadmiar nauki tego okropnego łacińskiego słownictwa, te zboża, trawy, rośliny; frugum, herbarum, plantarum…., z przekory dwie opowieści tytułuję po łacinie.

Druga część popularnego zawołania muszkieterów, wcześniej jest opublikowana w „ … omnes pro uno – odwet na Ziębicach”. Pierwsza część zawołania – Unus pro omnibus … jest zarezerwowana na tytuł tej opowieści o potyczkach z „Heńkiem z Portofino”.

Ponieważ mam sygnały, że nie wszyscy kojarzą łacińskie powiedzenia, wyjaśniam że „Unus pro omnibus, omnes pro uno” znaczy – „Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego.”

Pełni entuzjazmu przybyliśmy do Henrykowa pogłębiać dotychczasową albo zdobywać nową wiedzę rolniczą.

Zgromadzenie młodych ludzi z różnych stron Polski, w różnym wieku, w jednej miejscowości stwarzało sytuacje, nie tylko dogodne do zawierania znajomości. Szczególnie dlatego, że prawie wszyscy poza domem, bez nadzoru rodziców, z poczuciem grupowej lojalności, siły, ważności, z ambicjami i z własną wizją zdobywania świata. Tarcia były również wśród słuchaczy Szkoły. Część słuchaczy była już po wojsku czy innych przejściach i próbowała przenieść na internat szkolną odmianę wojskowej fali.

W starszym roczniku był osiłek, który próbował podporządkować sobie młodszych i słabszych kolegów. Udawało mu się to do pewnego czasu. Jednak po przekroczeniu granicy wytrzymałości, został spacyfikowany przez prześladowaną większość. W sposób jednoznaczny określono mu jego miejsce i sposób zachowania się w szkolnej społeczności. Nie była do tego potrzebna interwencja ciała pedagogicznego. Naszego rocznika to jednak nie dotyczyło, znaliśmy to tylko ze słyszenia i opowiadań Rolanda i Bola, kolegów ze starszego rocznika. Z uwagi na to, że nie mogę uzyskać autoryzacji dla ewentualnego o tym tekstu, zrezygnowałem z opisania tych wydarzeń.

Ponure lata 1969/71 były wśród Polaków bardzo przesiąknięte pamięcią wojny, antyimperialistyczną propagandą, co powodowało nasze określone zachowania. Zbiorowisko młodych ludzi z różnych stron Polski od początku nie sprzyjało wzajemnemu zrozumieniu. „Łódzkie Żydy” nie lubiły „Krzyżaków / Pomorzaków/”, Zielona Góra – Gorzowian, Szczeciniacy – Koszaliniaków, Kielczanie – Radomiaków, Bydgoszczanie -Toruniaków, Ślązacy – Warszawiaków, a Warszawka całej Polski i vice versa.

Każde regionalne waśnie i nasze wewnętrzne nieporozumienia były odbierane przez miejscowych jako nasza słabość.

Swoją drogą nigdy nie dowiedzieliśmy się jak te informacje przenikały do społeczności henrykowskiej. Nie jest tajemnicą, że w wielu miejscowościach istniały grupy nacisku, które różnymi metodami skłaniały mieszkańców do określonych zachowań, nie zawsze zgodnych z oczekiwaniami ogółu, a częściej z interesami grup czerpiących z tego korzyści. Dla miejscowych osiłków, stanowiliśmy- według nich- łakomy i łatwy do zdominowania kąsek, co często chcieli udowadniać w henrykowskich zaułkach, na uliczkach, czy w miejscowej restauracji „Piastowska”, szumnie zwanej KARCZMĄ. Faktycznie była ona typową geesowską knajpą w małej miejscowości, podobną do wielu innych w Polsce. Oferując alkohol w różnych postaciach i o różnej mocy, nastawiona była na osiąganie jak największych zysków przy minimalnych nakładach.

W takiej rzeczywistości musieliśmy się odnaleźć.

W Henrykowie również te tarcia były na porządku dziennym. Odbywało się to w różnych miejscach. Wszyscy dobrze pamiętamy bramę wejściową, wysoką, kamienną, ciemną i ponurą (patrz: foto).

Wchodząc ze wsi na dziedziniec klasztorny trzeba było przez nią przejść. Miejscowe osiłki często z niecnymi zamiarami tam na nas czekali, skutkiem czego nieraz wychodziliśmy z tych spotkań mocno poszkodowani. Słuchacze starszych roczników próbowali z tym walczyć, z różnym skutkiem i różnymi konsekwencjami.

Szczególnie znany był przypadek starszego kolegi, ochrzcijmy Go ksywką Kędziorek (na zdjęciu powyżej oznaczony literą V na piersi), który o mało nie wyleciał ze szkoły za czynną obronę. Kontynuację nauki z naszym rocznikiem zawdzięcza Dyrektorowi Janowi Szadurskiemu, który tak długo zadawał mu pytania, aż usłyszał zadowalającą Go odpowiedź. Po kilku próbach Kędziorek wykazał się niezwykłą domyślnością i odpowiedział właściwie, co zamknęło sprawę.

Ze względu na to, że nie mam możliwości autoryzacji, nie podaję imienia i nazwiska, chociaż je znam. Kędziorek jest na tej fotce, ma się dobrze, a żyje w Stanach. Tli się we mnie szczypta nadziei, że sprowokuję go do szerszego opisania tej przygody.

Jednym z miejscowych oprawców był osiłek o pseudonimie „Heniek z Portofino”. Pseudo podobno zawdzięczał umiłowaniu do piosenki „Miłość w Portofino”, której namiętnie słuchał z grającej szafy stojącej w Piastowskiej. Ale ad rem… Dla oderwania się od trudów „nałki”, rozstania i tęsknoty, czasami /kilka razy w tygodniu/ kierowaliśmy umęczone kroki do Piastowskiej. Działo się to w różnych porach, przeważnie po południu. Wieczory raczej omijaliśmy z uwagi na podwyższone ryzyko reakcji miejscowych bywalców, którzy po kliku godzinach bycia tam, różnie na nas reagowali, przeważnie agresywnie. Zaczynało się od – „postaw piwko” przez „koledze też” do „z nami nie wypijesz?”. Różnie na to reagowaliśmy, czasem dla świętego spokoju stawialiśmy, czasem nie i wychodziliśmy. To, że czasem stawialiśmy, było miło przyjmowane, ale nie przenosiło się na spotkanie następnym razem. Było jednostkowe, tu i teraz.

Słynna „P i a s t o w s k a”

Heniek z Portofino, miejscowy wiracha, z racji tego, że był z Henrykowa, jak również, że nie było innego lokalu, opanował Piastowską i traktował lokal i klientów jak swoje.

Miał bujny życiorys niebieskiego ptaka, jak sam o sobie mawiał – zgniła erka – co to z niejednego pieca chleb jadł, czasami po spożyciu intonował – „przyleciał do mnie na kraty biały gołąbek skrzydlaty” czy w bardziej nostalgicznym stanie – „więzienne mucio”. Roztaczał wokół siebie atmosferę niepokonanego. Często wymuszał na innych poczęstunki lub prowokował bójki, a że ich przeważnie było kilku, więc kończyło się to smutno dla odmawiającego.

Ja nie lubię piwa, więc rzadko bywałem. Czasami „bywnąłem”, ale raczej za dnia. Spotkałem się jednak niejednokrotnie z zawołaniem „postaw piwo”. Przeważnie wychodziłem bez zaspakajania cudzego pragnienia. Z racji moich treningów w Lechii Tomaszów Mazowiecki, przychodziło mi to z trudem. Dla spokoju omijałem Piastowską.

Ale panta rei… Wieczór, już w pokoju, jeszcze tylko siusiu i spać. Ktoś wali w okno, starszy rocznik atakują w knajpie. Pognaliśmy ich bronić. W knajpie rwetes, przepychanki, totalny chaos. Heniek przewodzi. Co ostrożniejsi umykają bokiem. Udaje nam się pokojowo chwilowo uspokoić sytuację, co chwila jednak temperatura dyskusji się zmienia.

Podchodzę do Heńka, proponuję, że między sobą załatwimy sprawę. Dyskusje, lekkie przepychanki, ustalamy warunki oraz korzyści, ich i nasze, w razie wygranej.

Stanęło na tym, że jeśli on górą to my stawiamy, jeśli ja to oni stawiają. Skrzynkę piwa. Plus jeśli ja górą, to oprócz piwa mamy stały wolny wstęp bez zaczepek z ich strony.

Walka będzie w kategorii „siłowanie się na rękę”, prawą. Siadamy do stolika, siłujemy się. Treningi w Lechii pomogły, znam kilka trików, zastosowałem, pomogły. Heniek nie może przeżyć– woła na lewą– uległem.

Piwo postawiliśmy solidarnie, po skrzynce. Wracaliśmy z ufnością w pozytywne załatwienie problemu. Mogliśmy chodzić spokojnie do Piastowskiej, po Henrykowie, a Heniu okazał się w miarę równym i słownym facetem. Mieliśmy spokój. Nie wiem jak było po naszym wyjeździe, to musi ktoś z innego rocznika skomentować.

W takim środowisku, folklorze i klimatach przyszło nam na różnych płaszczyznach zdobywać czy pogłębiać rolniczą wiedzę zawodową.

Sławoj Misiewicz

…Omnes pro uno!

Z cyklu; Opowieści Sławoja

Często narzekaliśmy w Henrykowie na nadmiar nauki tego okropnego łacińskiego słownictwa, te zboża, trawy czy inne rośliny… Z przekory, dwie opowieści zatytułuję po łacinie. Dzisiaj druga część popularnego zawołania muszkieterów, stąd te kropki na początku tytułu.

Pierwsza część tego zawołania – Unus pro omnibus… jest zarezerwowana na tytuł następnej opowieści o potyczkach z „Heńkiem z Portofino” w restauracji „Piastowska”.

Nie odkryję Ameryki pisząc, że zgromadzenie młodych ludzi w jednej miejscowości stwarza różne sytuacje, również dogodne do zawierania znajomości. Szczególnie dlatego, że prawie wszyscy są poza domem, bez nadzoru rodziców, z poczuciem grupowej lojalności, siły, ważności i z własną wizją zdobywania świata.

Jak świat światem młodzież łączyła się w pary w damsko- męskich konfiguracjach, w ramach jednej czy różnych klas, wiekowo, a także poszukiwała partnera poza szkołą czy miejscem zamieszkania. Tak było i w Henrykowie.

Również, dla miejscowych osiłków stanowiliśmy, według nich, łakomy i łatwy kąsek, co często chcieli udowadniać w miejscowej restauracji „Piastowska”. To będzie tematem innej opowiastki /Unus pro omnibus…/.

Model integracji, tym razem z okoliczną płcią piękną, z dużym sukcesem stosował również nasz przystojniak, Wojtek. Wzajemnie oczarowali się z dziewczyną mieszkającą pod Ziębicami. Spotykali się w różnych miejscach, w parku, na mostku, na Waimarze, czasem pojawiali się w naszym klubu „Awena”. Po miłym spędzeniu czasu zawsze ją odprowadzał.

Jednego razu po takim odprowadzaniu, dość późnym wieczorem, wrócił do pokoju poobijany, z opuchniętą twarzą, porwanym ubraniem.

Na pytania, co się stało, opowiedział, że na szosie pod Ziębicami został pobity przez jakichś chłopaków.

Bić naszego kolegę? Tak się nie godzi! Słysząc to poczuliśmy się zobligowani do wytłumaczenia napastnikom zasad dobrego wychowania. Zasad w naszym rozumieniu!

Na wici i larum – „pobili Wojtka” – podniesione w internacie, odpowiedziało 10- 14 kolegów. Cała silna grupa oprócz Cz. Trawińskiego, Kwietniewskiej i Kędziorka. Chociaż nie wszyscy, którzy akurat byli w pokojach.

Było kilku, jak kolega z Chojnic (foto poniżej), bardziej ceniących spokój i swoje plany naukowe i życiowe, niż udział w takich eskapadach. Ja z racji tego, że kiedyś trenowałem boks w LECHII Tomaszów, byłem jednym z bardziej żądnych przygód.

Pełną mocnych postanowień grupą ruszyliśmy w stronę Ziębic. Zimna i ciemna noc, późna godzina, nie sprzyjały spacerom. Szosa świeciła pustką. Do pewnego momentu nic się nie działo. Właściwie już pogodziliśmy się z niepowodzeniem karnej ekspedycji, gdy pod światła jadącego samochodu dojrzeliśmy w oddali poruszające się sylwetki. Postanowiliśmy popytać czy może kogoś widzieli. Zbliżając się usłyszeliśmy jednak głośną rozmowę. Rozeszliśmy się na boki, przysłuchiwaliśmy się o czym mówią, a oni z dumą, dosadnie o nim i wulgarnie o dziewczynie opowiadali sobie jak to im dali i co jeszcze mogli z nią zrobić.

To wzbudziło nasz jeszcze większy niesmak i złość. Wszystko jasne, to byli ci, którzy nieopacznie na swoją zgubę zaczepili naszego Wojtka. Chcąc się jednak upewnić, mówiliśmy im, że szukamy tu pary, która nam nacisnęła na odcisk, na co oni po dopytaniu o kogo chodzi, z entuzjazmem, satysfakcją i przechwałkami przyznali, że jakiś czas temu dali im popalić. Dla nas wszystko było klarowne. Przedstawiliśmy im w sposób jednoznaczny i zrozumiały podłość takiego ich postępowania.

Nie mieli szans, na próżno usiłowali dyskutować. Byliśmy bardziej „elokwentni” i mieliśmy większą siłę argumentów.

Osobiście skorzystałem ze swoich umiejętności nabytych w klubie Lechia w Tomaszowie, chociaż z uwagi na naszą liczebną przewagę, z jednym z oprawców Wojtka, „dyskutowaliśmy” wspólnie z kolegą z Człuchowa, pozostawiając bardzo widoczne tego efekty na jego fizis.

(Na zdjęciu powyżej stoimy trzeci i czwarty po lewej stronie P. Czesława Trawińskiego.)

Nasi przeciwnicy pozostali w przydrożnym rowie i na jesiennym polu z gorzką świadomością niewłaściwości swojego postępku.

Poczuliśmy słodki smak dobrze spełnionego poczucia koleżeńskiej solidarności – jak trzej muszkieterowie, …omnes pro uno. Wojtek odczuł jeszcze większą koleżeńską więź z nami.

Nie pamiętam jak się skończyła znajomość Wojtka z dziewczyną spod Ziębic, bo jakoś przestaliśmy ich razem widywać.

Sławoj Misiewicz / Andrzej Szczudło

Na zdjęciu pojedynczym po prawej Jerzy Strzałkowski

Szczudłowie w odwiedzinach

Dotąd zwykle to ja opisywałem swoje odwiedziny u Henrykusów lub ich wizyty u mnie. Tym razem jest inaczej. Relację z mojego z żoną jesiennego pobytu u Misiewiczów koło Owocka zdaje Sławoj. (A.Sz.)

Nareszcie doczekaliśmy się Aldony i Andrzeja w naszych skromnych warunkach…

i w domowych pieleszach…

…po posiłku…

…i oglądzie lokum…
…dostali do dyspozycji pokój…
…z łazienką…
…i rybkami na ścianie…
Zastali nas pod Otwockiem w jesiennym nastroju…
… w pięknym Rezerwacie Przyrody Świder…
… z wiszącym nad nim mostem…
… z młynem wodnym, będącym kiedyś własnością znanej aktorki kabaretowej Krystyny Sienkiewicz…
…gdzie obecnie mieszka rzeźbiarz ludowy, który specjalnie upodobał sobie świątki … Tomek Niwiński, wnuczek znanego aktora Stanisława Niwińskiego…
…jego pasja konweniuje z ukrytym w lesie budynkiem starej plebanii przywiezionej w częściach z Mazur i ponownie zmontowanej w pięknej scenerii dzikiego Świdra…

Wykorzystali swoją obecność do odszukania na cmentarzu w Otwocku grobów…

…swojej bliższej rodziny…
…zaś na cmentarzu w Józefowie, nieco dalszej.

Niestety, „… tak szybko mija chwila, tak szybko mija czas”… i trzeba się było pożegnać.

Czekamy na Was ponownie!

Spotkałem „Myszkę” w pociągu do Wiednia

Z cyklu; Opowieści Sławoja

W swojej opowieści pt. „Zwarcie kogutów”– wspomniałem o przypadkowym spotkaniu z „Myszką” w pociągu do Wiednia. Faktycznie był to przypadek, pominąłem jednak, żeby nie zamazać istoty tamtej opowiastki, szczegóły tego spotkania, które teraz opiszę. Fotki są sprzed 30 i 50 lat, dlatego słaba jakość.

Po skończeniu nauki w Henrykowie wyobrażałem sobie jednak nasze późniejsze spotkanie z Myszką, umiejscowione na jakimś dworcu kolejowym. Myśli te były na tyle częste, że wracały kilka razy w snach.

Była końcówka lat 80. Trwała transformacja, ogólna zmiana systemu w Polsce. Każdy próbował czymś się zająć. Ja upatrywałem swojej szansy w handlu towarami i samochodami z Zachodu. Przywoziłem je z Austrii i sprzedawałem w Polsce. Do Wiednia jeździłem często, przynajmniej raz w tygodniu. Wyjeżdżałem z Warszawy Centralnej wieczorem.

Sławoj Misiewicz. Fot. archiwum autora

Rano byłem w Wiedniu, następnego dnia byłem w Warszawie. Trasa do Wiednia nie była bezpieczna.

Od dworca W-wa Wschodnia grasowała w pociągu grupa złodziei – ”krawcy prascy”, która okradała wsiadających, harcowali na odcinku do W-wy Centralnej. Działali szybko, najczęściej rozpoznając i typując podróżnych już na Dworcu Wschodnim. Wiadomo reisefieber, ferwor podróżny, nerwy, pożegnania przed podróżą… Wysiadali z łupem na Centralnym. Ja wsiadałem na Centralnym, żeby uniknąć takich zdarzeń. Po kilku kilometrach na korytarzu słychać było krzyki okradzionych, którzy już wiedzieli, że do Wiednia nie dojadą. Następny postój był w Zawierciu. Tu wsiadała grupa śląskich złodziei – „diby ślunskie”, którzy okradali na odcinku do Katowic. Metody mieli różne. Od okradania wsiadających na peronach do kradzieży w wagonach w czasie jazdy. Ta pierwsza metoda, którą widziałem, polegała na „uprzejmej pomocy”. To nie były dzisiejsze czasy, nawet pociąg do Wiednia po trasie przyjmował dużo pasażerów, często bagaż był podawany przez okno. „Uprzejmy” stawał obok kogoś, najczęściej kobiety, na peronie, nawiązywał krótką rozmowę, o czymkolwiek, dopytując o cel podróży, a po podjeździe składu proponował pomoc przy podaniu bagażu przez okno. Pani wchodziła do przedziału, a „uprzejmy” czmychał z bagażem w przejście podziemne. Pani nie miała już z czym ani po co jechać do Wiednia. Idealnie było jeśli równocześnie ktoś na peronie wszczynał awanturę, że go okradli. Po kilku obserwacjach takich przypadków, zauważyłem, że ten okradziony krzykacz zwykle znajdował to co niby mu zginęło i się ulatniał. Dało mi to pewność, że z „uprzejmym” byli z tej samej szajki. Działało to również w drodze powrotnej. Wsiadali w Katowicach, wysiadali w Zawierciu. Kolejna ekipa wsiadała na Centralnym, wysiadała z łupami na Wschodnim. Polskie grupy, niestety, również tak działały w Wiedniu czy w Budapeszcie.

Jeśli chciałeś w pociągu się nie dać okraść, musiałeś znać ich złodziejski system działania. Żelazna zasada – nie jedź sam w przedziale. Ostrzeżony – uzbrojony.

Warszawa Centralna – Wien. Szukam przedziału z kilkoma podróżnymi. Jest. Będzie bezpieczniej. Na rozmowach szybko mija czas. Katowice. Dosiadają się dwie panie, obie bez bagaży. Starsza i młodsza. Niezbyt rozmowne. Ostrożne, Jadą do St. Pulten. Torebki ściśle przy sobie. Wiadomo, po towar. Starsza przyciszonym głosem zwraca się do młodszej po imieniu. Po tym imieniu! – stwierdzam w duchu. Imię. To imię. Włączyło mi wspomnienia. Ciary po całym ciele. Czyżby?

Delikatnie zaczynam obserwować, wielkość ta, wiek ten, szczegóły anatomiczne – górna szczęka wysunięta, ta. Bla, bla, bla. Głos podobny. Spytałem o zawód. Po co to panu? Nalegam – sucha odpowiedź – „związany z rolnictwem”. Popatrzyłem na ręce i dalej sonduję, – „chyba z uspołecznionym?” Suche – „Centrala Nasienna”. O matko! Wiedziałem skąd „Myszka” trafiła do Henrykowa. Jak tu się dowiedzieć, która to „CN”? Zacząłem od swojego miejsca urodzenia – Szklarska Poręba, że „hej góórol ci jo góórol”. Usłyszałem „- to to samo województwo gdzie mieszkam”. Szok. Moja „Myszka”.

Delikatnie zaczynam obserwować, wielkość ta, wiek ten, szczegóły anatomiczne – górna szczęka wysunięta, ta. Bla, bla, bla. Głos podobny. Spytałem o zawód. Po co to panu? Nalegam – sucha odpowiedź – „związany z rolnictwem”. Popatrzyłem na ręce i dalej sonduję, – „chyba z uspołecznionym?” Suche – „Centrala Nasienna”. O matko! Wiedziałem skąd „Myszka” trafiła do Henrykowa. Jak tu się dowiedzieć, która to „CN”? Zacząłem od swojego miejsca urodzenia – Szklarska Poręba, że „hej góórol ci jo góórol”. Usłyszałem „- to to samo województwo gdzie mieszkam”. Szok. Moja „Myszka”.

Musiałem wyjść na korytarz. Stałem i zerkałem do przedziału.

Starsza pani, jak się później okazało, koleżanka biznesowa, nie była zadowolona. Często coś szeptała „Myszce” do ucha. Chyba niezbyt pochlebnego pod moim adresem, bo coraz bardziej przyciskały swoje torebki do siebie. W końcu przewiesiły paski torebek przez głowę, przycisnęły do piersi, poprawiły sweterki i zgasiły światło.

Ja już miałem swój plan. Nie chciałem zgadywać na chybił trafił, bo pomimo, że miałem pewność, to jednak ryzyko pomyłki było. Wróciłem do przedziału, na swoje miejsce. Czułem swoją „Myszkę”. Może coś zjemy, trzeba zapalić światło. Zapalam wbrew niechęci współpasażerów. Nie ma spania, ani udawania, że się śpi. Jem, popijam, obserwuję. Zapach jedzenia (miałem kanapki z mocno przyprawionym kotletem mielonym) pobudza innych do sięgania po swoje przekąski. Próbuję poczęstować, nikt nie korzysta. „Cwaniaczek uśpić nas chce, nie z nami te numery, Bruner ty świnio”. Ogólne ucztowanie własnymi zapasami. Zaczynam trącanie rozmową, że Wrocław, że to, że tamto, że mieszkałem, itd.

Nawiązujemy leciutką rozmowę. Rozwijam wątek Wrocka. Skręcam w stronę okultyzmu, czary-mary. Temat się rozwija. Ogólne poruszenie, każdy coś ma do dodania, z reguły negatywnego. Proszę, żeby mi pokazała rękę. Nie chciała podać. Nalegałem. Ale po co? Nie ustępowałem. Pokazała z daleka. Wyczytam z niej pani dane. Jakie dane? Imię i może uda mi się nazwisko. Ciekawe– z kpinką w głosie. Przecież nic pani nie grozi. Podała mi rękę.

Ciary na całym ciele. To musi być ONA. Patrzę w dłoń, dotykam palcami, ciary, ciary, ciary. Wymieniam JEJ imię. „Ale okultysta”- włączyła się kpiąco biznesowa koleżanka– „przecież mówiłam do niej po imieniu”. W przedziale atmosfera gęstnieje.

Cwaniaczek,/ … Bruner, ta świnia…/ pasażerkę urabia. Powiem pani nazwisko, wypalam. Tak, no to proszę powiedzieć. Znowu chcę rękę. Patrzę jak wrona w gnat, przecież nic tam nie widzę. Nazwisko na sześć liter, wypalam. Nie zgadł pan- to kpi koleżanka. Upieram się. Szepty. Konsternacja (musi być mężatką). Mogę jedynie powiedzieć litery pani rodowego nazwisko, dalej się upieram. To niech pan powie. Poprosiłem żeby litery zapisywała starsza koleżanka. Podaję jedną literę; „L”. Nie ma takiej w jej nazwisku– to koleżanka biznesowa. Patrzę w rękę. Ale, mówię, wg łacińskich liter! Upieram się- a w łacinie nie ma polskich liter, może to „Ł”?

Przyznała, że jest taka litera w nazwisku. Podaję następną. Niedowierzanie. Podaję wszystkie w różnej kolejności. Konsultują. Kombinują. Ułożyły. Zgadza się– panieńskie nazwisko. Tak się spodobało, że następne były chętne do wróżenia z ręki. Mój autorytet maga rósł.

Wykręciłem się, że jestem zmęczony, że nie mogę tak dużo. Gorąca dyskusja długo trwała. Jakoś namówiłem „Myszkę” do wyjścia na korytarz i przyznałem się do wszystkiego. Trochę się dąsała, ale tylko chwilę. Ku przerażeniu i braku aprobaty koleżanki biznesowej padliśmy sobie w objęcia. Wspomnienia wzięły górę.

Wbrew gorącym sprzeciwom koleżanki i zgorszonym spojrzeniom współpasażerów, którzy patrzyli na to z mieszanymi uczuciami, przegadaliśmy na korytarzu resztę podróży. Wymieniliśmy adresy. Obiecała, że nic nie powie koleżance. Przynajmniej w pociągu. Współpasażerowie chyba niezbyt pochlebnie nas oceniali. Podobnie jak przed laty nas – nasz rocznik w Henrykowie. Teraz już nam to nie przeszkadzało.

Spotkaliśmy się jeszcze jeden raz w miejscowości, w której mieszkała i pracowała w Centrali Nasiennej. Od tamtego czasu usiłuję Ją odnaleźć. Bezskutecznie. Podobno jest gdzieś w Niemczech. W TVP1 aktualnie emitują serial „Wojenne Dziewczyny”, jedna z dziewczyn z wyglądu, zachowań i z podobnym zgryzem jest łudząco podobna do „Myszki…

Jeśli to czytasz, to gorąco Cię pozdrawiam „Myszko” i proszę o komentarz.

Mnie na szczęście nigdy nie okradli, chociaż innym razem było groźnie- wracałem kolejny raz z Wiednia, w Katowicach pociąg się wyludnił, w całym wagonie tylko w dwóch przedziałach trzy osoby. W jednym ja, w drugim jakaś młoda para. Od Katowic po korytarzu przemykają zaciekawione półkami bagażowymi postacie. Zaciekawiła ich moja samotna osoba i moje bagaże. Przeszli, wracają, znowu lukają. Po ich drugiej wzrokowej penetracji postanowiłem się dosiąść do przedziału młodej parki. Zebrałem w popłochu bagaże i idę. Ich przedział zamknięty. Zasłonki zaciągnięte. Na pukanie, szarpanie za drzwi nie reagują. Nie chcą mnie wpuścić. Stoję z bagażami na korytarzu. W przejściu między wagonami widzę „diby ślunskie”. Idą w większej grupie. Jestem dla nich idealnym celem. W podróż jestem przygotowany na otwieranie zamkniętego przedziału, mam kolejarski klucz zdobyty kiedyś za pół litra od konduktora. Opłacalna inwestycja się zwraca. Otwieram, wchodzę i szybko zamykam za sobą drzwi. Szarpanie za drzwi, bluzgi. Stoję w przedziale na zamkniętych drzwiach, nie ma gdzie nogi postawić bo fotele rozłożone w duże łoże, na które rzucam swoje bagaże. Młodzi zrywają się z niego w popłochu. Nerwowe szukanie odziewku, jazgot, że zajęte, jak tak można, inwektywy o takich co to wstyd takim handlem Polsce przynoszą. To o mnie. Nie wiadomo kto większy wstyd przynosi migdaląc się w pociągu, to ja o nich. Awantura narasta, uspokoili się dopiero po moim stwierdzeniu, że mogę konduktora lub sokistów w Zawierciu powiadomić co się w przedziale wyrabiało, a koszty mandatu plus dezynfekcji wysokie. Rozpakowałem bagaże na półki. Oni się ubrali. Miło nie było. Dowiozłem bagaże do Warszawy. Rozstaliśmy się w napiętej atmosferze wzajemnego niezrozumienia.

Sławoj Misiewicz

Zwarcie kogutów

Z cyklu; Opowieści Sławoja

Długo się zastanawiałem, czy to pasuje, czy wypada, ale wiek, 73 lata, który osiągnąłem, późniejsza śmierć mojej ówczesnej Żony, pozwalają mi wspominać młode lata.

Sprowokowało  mnie to do opisania jednej z moich życiowych historii wpisanej w henrykowskie życie. Zdaję sobie sprawę, że może być ona różnie odbierana i oceniana, podobnie jak to było w Henrykowie, ale świadomie podejmę to ryzyko. 

Zdałem maturę w 1966 roku. Wydawało mi się, że świat stoi przede mną otworem. Chciałem być generałem. Kiedy zrozumiałem, że to bolesna pomyłka, trzeba było zacząć myśleć o przyszłości, budować podstawy dalszego życia.

Zostanę dyrektorem SHR-u, pomyślałem. Przygotowanie do zawodu? Brak, trzeba je zdobyć. Padło na Policealne Studium Techniczne Techników Nasiennictwa w Henrykowie. Pojechałem, pogadałem, przekonałem i zostałem przyjęty.

Jadąc do Henrykowa byłem po zaręczynach z Anną, moją młodzieńczą miłością. Ale była daleko.

Na tym samym roku w Henrykowie słuchaczką była inna cud dziewczyna. Zauroczyła mnie swoim wyglądem i zachowaniem. Wielkie, piękne oczy, długie włosy, dziewczęce wstydliwe zachowania. Same plusy. Z powodu charakterystycznie wysuniętej szczęki nazwałem Ją „Myszką”. Od pierwszych wykładów umiejscowiła się w moim oku.

Koleżanka „Myszki” oznaczona literą „V”. Fot. archiwum

Stroniła od zawierania znajomości, przebywała przeważnie w towarzystwie innych koleżanek. Zamek nie do zdobycia, ale cóż to za zamek, myślałem sobie, jeśli klucz do niego ma każdy facet, ja również, chociaż był już obiecany do innego zamka?

Walczyłem z sobą, bo przecież… Muszę jednak przyznać, że coraz trudniej mi było być wobec Niej obojętnym. Nie brakowało też konkurentów. Większość kolegów mniej czy bardziej jawnie również wzdychało do Niej. Była częstym tematem naszych rozmów. Im bardziej niedostępna, tym bardziej byliśmy zainteresowani.

Wiadomo im grubsza szyba, tym bardziej kusi cukierek za nią. Każda rozmowa z Nią była ekscytująca. Walczyłem z sobą, bo przecież…

Jednak mój wewnętrzny konflikt „moralisty” z „rycerzem” przybierał na sile, pochłaniał mój czas i myśli. Na którymś z wykładów, chyba z dyrektorem Szadurskim, bo odbywał się w Sali Dębowej, nie było wolnych miejsc, oprócz tego przy stoliku „Myszki”. Skwapliwie skorzystałem. Niewiele pamiętałem z wykładu. Właściwie nie wiem dlaczego, bo nie zamieniliśmy ani słowa, na wykładzie.

W przerwie coś tam bąkałem bez sensu, usiłując zabłysnąć. Chyba jednak słabo to wypadło, bo gdzieś zniknęła.

„Myszka” mieszkała nie w zamku, a w budynkach folwarcznych SHR, adaptowanych na pokoje dla słuchaczek PSTTNiL. Kilka razy „przypadkowo” tam po coś byłem i udało mi się zlokalizować Jej pokój. Mieszkała z koleżanką.

Z  „Myszką” (fot. obok) spotkałem się na następnym wykładzie, tym razem przysiadłem do Niej pomimo wolnych miejsc i tak już pozostało przez kolejne dni i wykłady. Po wykładach jednak nie spotykaliśmy się. Do czasu. Potem były spacery, Weimar, wieczorne wypady w plener. Następne wykłady siedzieliśmy razem, sami, we dwoje przy stoliku, pod niechętnymi spojrzeniami i szeptami  słuchaczy.

Jakoś dotychczas wspólnie siedzący znaleźli inne miejsca. Powinniśmy żyć w uniesieniu, a czuliśmy się winni, osądzani. Dziwnym trafem nasza przyjaźń stała się wiedzą publiczną, nie bardzo wiadomo przez kogo rozpowszechnioną. Spotkałem się ze złą oceną ogólną mojego zachowania, część tej niechęci przelała się również na Nią. Nie było to miłe, podwójnie niemiłe, bo miałem świadomość do czego doprowadziłem. Jak mogli, bo przecież… Presja była na tyle duża, że zaczęliśmy się unikać.

W międzyczasie odwiedziła mnie w Henrykowie moja przyszła Żona, była dwa dni. Jej wizyta położyła kres moim relacjom z „Myszką”.

Na drugim roku do naszego rocznika dołączył „Kędziorek”, który nie zaliczył swojego semestru w poprzednim roku. Oczarował „Myszkę” i zaczęli być oficjalną parą. Znalazł się ktoś uprzejmy, kto poinformował go o naszej przyjaźni. Nawet domyślam się, kto, ale pewności nie mam, więc nie podam inicjałów. W zachowaniach „Kędziorka” dominowała niespecjalnie skrywana niechęć w stosunku do mnie. Doprowadziło to do fizycznej konfrontacji przed zajęciami z mechanizacji rolnictwa. Zwarcie miało miejsce w pokoju, w którym mieszkałem. Nie był to przypadek. Chyba w określonym celu „Kędziorek”, znalazł się tam w momencie gdy byliśmy sami. Bo przecież nie mieszkał ani w moim, ani w sąsiednim pokoju. Doszło do siłowego zwarcia. Poszarpaliśmy się trochę, ale pamiętając o swoim garbie odpuściłem, uznając się za pokonanego. Tak skończyła się moja jedyna ekscytacja w Henrykowie.

W Henrykowie, bo myśl o „Myszce” towarzyszyła mi przez długie lata. Często oglądałem wspólne zdjęcia zrobione przed kościołem, które dziwnym trafem potem gdzieś zaginęło. Myślę, że z inicjatywy mojej Żony. Wyobrażałem sobie  nasze późniejsze spotkanie, umiejscowione na jakimś dworcu kolejowym. Myśli te były na tyle częste, że wracały kilka razy w snach.

Czas płynął, mijały lata. Trwała transformacja, przynosząca ogólną zmianę systemu w Polsce. Każdy próbował czymś się zająć. Ja upatrywałem swojej szansy w handlu towarami z Zachodu. Przywoziłem je z Austrii i sprzedawałem w Polsce.

Pociąg z Warszawy do Wiednia wieczorem wyjeżdżał z Dworca Wschodniego. W Katowicach dosiadły się do przedziału dwie kobiety, młodsza i starsza. Jechały do St. Pulten. Młodszą z nich była „Myszka”. Rozmawialiśmy do samej Austrii. Jakiś czas później odwiedziłem Ją w miejscu zamieszkania.

Od tamtego czasu usiłuję Ją odnaleźć. Bezskutecznie. Podobno jest gdzieś w Niemczech.

W TVP 1 aktualnie emitują serial „Wojenne dziewczyny”. Jedna z dziewczyn z wyglądu i zachowań jest łudząco podobna do „Myszki”. Jeśli to czytasz, to gorąco Cię pozdrawiam „Myszko”!

Sławoj Misiewicz

Mostek na Oławce

Z cyklu: Opowieści Sławoja

W początkowych latach istnienia Państwowej Szkoły Technicznej Techników Nasiennictwa i Laborantów zwykle trafiali do niej ludzie dorośli, już pracujący, przeważnie kierowani przez Centrale Nasienne. Dorośli, czyli gotowi i chętni do podjęcia największych wyzwań jak np. poszukiwanie partnera na chwilę lub nawet na życie. Mimo, że studenci byli ulokowani w klasztornych celach, czy studentki w pokojach w pałacu, myśli mieli wcale nie klasztorne, a często wręcz przeciwnie, bezbożne. Rozglądali się wokół siebie i nierzadko brali na cel co ciekawsze „Pokusy”. W ten sposób zawiązywały się sympatie. Doskonałym „czyśćcem spacerowym” dla zadurzonych był park henrykowski, a w parku kilka romantycznych miejsc, między innymi drewniany mostek. Istotne, że drewniany, bo gdy się po nim szło, trzeszczał, sprawiał wrażenie niestabilnego, a i deski bywały trochę „uszkadzane”, co dodatkowo wpływało na wyobraźnię Pokusy a Jemu pozwalało bardziej się Nią „opiekować”.

On i One na mostku. fot. Archiwum

Lokalizacja mostku, chociaż przypadkowo wynikała z trasy przepływu rzeczki zwanej Oławką, miała nadany głębszy sens. Tuż za mostkiem był tzw. Weimar, czyli miejsce pochówku rodzin dawnych właścicieli. Zaciemniona dróżka przez park, stare grobowce ulokowane w gąszczu zieleni wśród wielkich, majestatycznych, przerażających w nocy drzew, które niejedno widziały, stwarzały atmosferę tajemniczości i strachu. Szumiały, trzeszczały, co bardzo potęgowało „grozę sytuacyjną”, pozwalającą wykazać się bohaterstwem męskiej części spaceru. Krążyły więc chętnie opowiadane, zmyślane i koloryzowane w jednym celu różne straszne opowieści o duchach i strachach, które jedni skwapliwie wymyślali a inne w nie wierzyły. I strasznie się ich bały! Przerażonym „ochom i achom” na takich spacerach nie było końca. Dziewczyny miały „powody” tam się bać. A jak się bały to ze strachu szukały „obrony” u akurat będącego pod ręką, przy nodze, czy ustach partnera, który przeważnie „pomocy i obrony nie odmawiał”. I dzielnie Pokusę bronił i wspierał. Dlatego mostek koło Weimaru chętnie był wybierany na wieczorne spacery. Mostek drewniany, szeroki, był bardzo pojemny i towarzyski. Pozwalał nieraz na spotkania nie tylko jednej pary, a szerokie poręcze były bardzo wygodne, miały różne zastosowania. Często służyły za stolik pod „akurat” będącą pod ręką butelkę czy kieliszki, do podparcia lub siedzenia, obrony przed duchami i namiętnych, bardzo skutecznych prób wzajemnego „oczyszczania” z bezbożnych myśli.

Tym razem tylko One. fot. Archiwum

Często były to młodzieńcze czy dziewczęce porywy namiętności.

Kilka takich spotkań jak u Mariana Fiołka, Andrzeja Kiszko vel Hossa z rocznika 1969-1971, Rolanda Białeckiego z rocznika 1968- 70 pozwoliło spełniać się zawodowo w rolnictwie, ale też na długie lata, zaowocowało małżeństwami do grobowej deski.

Sławoj Misiewicz

To działa!

Dwa lata temu uruchamiając stronę internetową dla Henrykusów spodziewałem się, że będzie ona okienkiem, przez które będą zaglądać absolwenci naszych szkół. Będzie też pomostem do kontaktów różnych roczników, często pogubionych przez lata, rozproszonych po świecie. Dziś mogę powiedzieć że to się w znacznym stopniu udało. Oglądacze tej strony nie idą w setki, ale liczba zainteresowanych stale rośnie. Co jakiś czas odzywa się też ktoś, kto kontakty zagubił.

Dziś miałem na to żywy przykład. Na podany na stronie internetowej www.henrykusy.pl numer telefonu odezwał się absolwent jednego z pierwszych roczników (1969- 71) o wdzięcznym imieniu i znanym szeroko nazwisku. To wdzięczne imię brzmi „Sławoj” i przeważnie kojarzy się z pewnym kontrowersyjnym biskupem z Wybrzeża.

Mój dzisiejszy interlokutor twierdzi, że jedynie raz w życiu udało mu się spotkać w realu imiennika, Sławoja jak on sam. Zamienili kilka słów w kolejce do recepcji w jednym z hoteli Białegostoku.

Fot. obok; Sławoj Misiewicz z lat szkolnych.

Sławoj wie, że aktualnie w Polsce żyje ledwie 9 osób o tym imieniu i zastanawia się czy nie warto założyć „Klubu Sławojów”? Nie jest mu również obca świadomość, że najbardziej znanym w historii Sławojem był Felicjan Sławoj Składkowski (1885- 1962). Mimo wielu zasług i zaszczytów na polu wojskowości i w polityce (był premierem rządu, trzykrotnym ministrem, wiceministrem itd.) chyba najbardziej został zapamiętany jako inicjator budowy wiejskich sanitariatów od jego nazwiska określanych potem jako „sławojki”, a oznaczanych na drzwiach serduszkiem.

Sławoj Misiewicz to ten przystojniak w ciemnych okularach. Wkrótce rozszyfrujemy i pozostałe osoby na tym historycznym zdjęciu.

Nasz Henrykus Sławoj ma też znane w kraju nazwisko, które od niedawna może być uznawane za kontrowersyjne a to dzięki młodemu politykowi z Białegostoku. Sławoj Misiewicz, bo tak się ostatecznie identyfikuje, jest człowiekiem dowcipnym, pełnym dystansu do siebie i świetnym opowiadaczem. Z jego pamięci i talentu do opowiadania będę chciał skorzystać. Obiecałem odwiedzić go pod Otwockiem, w połowie drogi w moje rodzinne strony. On zaś zapewnia, że z przyjemnością pojawi się już na najbliższym zjeździe Henrykusów w Lubiatowie 4 września br.

Andrzej Szczudło