Finał imprezy – Dyrektor Szadurski – bo wiecie, wszystko można…
Na najbliższym wykładzie jedna z Pań Wykładowczyń, uczestniczek imprezy, wywołała do odpowiedzi najbardziej prześladującego ją „dansora”. Długo go „wałkowała”. Nie zaliczyła mu odpowiedzi. Sprowadziła go na ziemię, podsumowując tak: „umiejętności taneczne czy łamania faworków nie mają przełożenia na ocenę za wiedzę”.
Całe szczęście, że moje tańce z Panią Wykładowczynią były z dystansem, bo na większość pytań nie znałem odpowiedzi.
Reszta z nas, do końca pobytu w Henrykowie, w myśl przysłowia – nauka nie idzie w las, jeno w nas- oddając się skrytym marzeniom i fantazjom, trzymała dystans do Pań Wykładowczyń. Oczywiście echa imprezy doszły do Grona.
Dyrektor Pedagogiczny w trybie pilnym zwołał Radę Pedagogiczną, surowo nas ocenił, „degrondelada moralna”, „Warszawka” zaocznie została przyganiona. Chociaż właściwa pisownia, to „degrengolada”, nie prostowaliśmy, nie dopytywaliśmy czy dotyczyła również bawiących się z nami Wykładowców/czyń. Przy zakulisowych działaniach wiadomej części Rady, pozostała część Pedagogów okazała wyrozumiałość.
Klub AVENA dostał ograniczenia zakresu godzin otwarcia, pianino zostało przetransportowane na stałe do jednej z sal szkoły, /gdzieś widziałem fotkę pianina w Sali Dębowej/. Nam zapowiedziano ograniczenia w organizowaniu imprez, jednak, ani ja organizator, ani uczestnicy, indywidualnych represji nie odczuliśmy. Chyba dlatego, że „Cnotka” niczego w PESTCE nie uczył.
Dyrektor Szadurski jak zwykle wygłosił złotą myśl- „bo wiecie, wszystko można co nie można, byle z wolna i z ostrożna”.
Więcej za mojej bytności imprez w Henrykowie nie organizowałem, oprócz andrzejkowej oczywiście, co kiedyś opisałem w tekście zatytułowanym „Pan Kobra”.
Wspomnienia zostały. Co w pamięci wygrzebałem, Wam przekazałem.
Spotkanie z historią Miałem dla gości niespodziankę, za plecami „Cnotki” uzgodniłem z księdzem / przeorem Komasą, że przyprowadzę warszawskich gości na zwiedzanie Kościoła. Późne śniadanie sprawiło, że zjawiliśmy się po południowej mszy. Ksiądz był bardzo gościnny, wzruszony, opowiedział historię Klasztoru, pokazał co było i co mógł pokazać. Wspaniały ołtarz, piękne ambony, bogato zdobione sklepienia. Kielichy mszalne, niestety nie pozwolił z nich konsumować.
Szczególne zainteresowanie wzbudziły organy. Trochę trwało namawianie księdza, aby pozwolił na nich zagrać. W końcu się zgodził– „ ale tylko jeden kawałek i w zamkniętym kościele”. No i się zaczęło, grali jeden kawałek cięgiem, nie robiąc przerw przy zmianie utworów i stylów. Powtórka z AVENY; blues, swing, jazz i country, jednak na organach to było co innego. Przeplatało się z chóralnym „Gdy mi ciebie zabraknie…” z „Jak dobrze nam zdobywać góry…”. Kościelnych nie było. Do dzisiaj, na to wspomnienie, dostaję „ciarów”. Ksiądz też w końcu się uaktywnił, dosiadł na „drugie ręce”, okazał się niezłym muzykiem. To był chyba najdłuższy „jeden kawałek” jaki słyszałem.
Nie wiadomo jak przez zamknięte drzwi kościoła przeniknęli słuchacze i to niemałą gromadą. Wyszliśmy po kilku godzinach wspólnej zabawy w Klasztorze, a ksiądz dostał zaproszenie do Warszawy. Nie wiem czy kiedykolwiek skorzystał. Wychodząc przez diakonikon / zakrystię/, poznaliśmy smak mszalnego wina. Na stoliku stał koszyczek, nie zostawiliśmy go pustym, pozostali też „cóś” dorzucali. Jeszcze gromadne zwiedzanie parku, grobu Weimara i wyjazd o zmroku. Na pożegnanie, oczywiście nie brakło – „tak szybko mija chwila, tak szybko mija czas, za dzień, za rok, za chwilę, razem nie będzie nas”, co zostało przez odjeżdżających i żegnających spontanicznie odśpiewane. Sławoj Misiewicz
…czyli … 5 dolarów napiwku za własnoręczne dźwiganie bagażu
Po transformacji otworzył się świat przed nami. Wreszcie paszport w domu, można było jechać gdzie się chce. Najpopularniejszym kierunkiem dla Polaków, oczywiście Afryka. W każdą stronę; Egipt, Tunezja, Maroko itd. W roku 2008 i ja wpadłem w wir tamtej rzeczywistości. Mój pierwszy zagraniczny wojaż w wolnej Polsce. Tunezja, konkretnie Djerba. Wyjazd z Żoną i Córką Klaudią. Pominę przedwyjazdowe reisefieber, wiecie jak to wygląda. Każdy swoje. Dziewczyny wiadomo, wszystko nowe i dopasowane, chociaż nie wiem po co, bo i tak później bez chodziły. Ja skromnie- kąpielówki, koszule na zmianę, kosmetyki, zapasowa bielizna. Na podróż pełen szpan, bo wszyscy mieli patrzeć. Ja koszulkę z małpą, jak mówiłem- moim przodkiem. Podobni jesteśmy.
Przy wejściu do samolotu pierwsza miła niespodzianka – Żona z Klaudią zostały zaproszone do kabiny pilotów.
Wróciły na pokład, zadowolone rozsiadły się w fotelach.
Okazało się, że moja koszulka z przodkiem była za gorąca, zmieniłem na lżejszą. Po wylądowaniu upał jak w piekle. Dowieźli nas do hotelu.
I tu sedno opowieści. Meldowanie w recepcji poszło szybko. Zmęczeni, dwie wypakowane walizy. Ja wychowany na socjalistycznym szacunku dla ludzi. Nawet w bajkach ten szacunek i miłość do bliźniego od dziecka był wpajany, nasz koleżka Murzynek Bambo się kłania. Ruszamy z recepcji, do walizek podchodzi starszy i większy ode mnie Murzyn i chce je nieść. Z racji ww. wychowania nie pozwoliłem mu i sam zabrałem się za niesienie swoich bagaży. Obrazek – idziemy do pokoju, który okazał się domkiem oddalonym o kilkaset metrów -przodem Żona z Klaudią, ja z walizami, ostatni z pustymi rękami idzie Murzyn. Utachałem się tych bagaży, że ledwo je do pokoju doniosłem. Murzyn otworzył pokój, sprawdził czy gdzieś się coś lub ktoś nie ukrył i idzie do wyjścia. Żona dyskretnie do mnie macha, aha-należy się napiwek. Wielkopańsko dałem 5 dolarów. Murzyn zdziwiony, ale wziął. Coś tam powiedział i poszedł. Zległem na łóżko i się zastanawiam – nadźwigałem się bagażu i jeszcze napiwek dałem. Korzyść mieliśmy z tego taką, że niedoszły tragarz naszego bagażu, przez cały czas naszego pobytu, ciągle nam towarzyszył, już bez napiwków.
Na następnych wyjazdach już taki usłużny nie byłem. Podróże kształcą.
W myśl przysłowia – kota nie ma, myszy tańcują, gdy „Cnotka”/kot/ po imprezie wyjechał do domu we Wrocławiu, my /myszy/ w tany.
AVENA okazała się wystarczająca do spotkania po imprezie, dla samych słuchaczy „PESTKI”. Część Ciała Pedagogicznego się dołączyła, początkowo było sztywno, ale dwaj zaproszeni Wykładowcy rozruszali towarzystwo.
Goście jednak przywieźli ze sobą instrumenty – gitarę, saksofon i trąbkę. Szał w połączeniu z naszym pianinem, perkusję zastępowało walenie dłońmi w blaty stolików i tupanie nogami, tamburynowych dźwięków dostarczało pukanie łyżeczką w kubki i szklanki, walenia dużymi łyżkami nie wszystkie przetrwały.
Bluesowali” od „We Have All the Time In the World” w chrapliwym wykonaniu Jonasza i Władka, przez „swingującą” wersję Frycka – „Green Green Grass Of Home”. „Czar PGR-u” porwał wszystkich jazzowym popisem pianistycznym w „Hit the Road Jack” i „In The Mood” nie obyło się bez gitarowo- wokalnej wersji country „My Rifle, My Pony and Me” z Rio Bravo i gremialnie wykonanej polskiej wersji „Mój karabin, mój koń i ja”, po wszystko co nam przyszło do głowy. Nawet „Pamiętajcie o ogrodach”, co normalnie w rytmie bluesa nie było do wyobrażenia, wtedy wyszło. Nigdy więcej nie słyszałem takich wykonań. Jednak lepiej brzmiało w rytmie swinga, tu jedna z naszych koleżanek pokazała swój talent wokalny, któryś z kolegów okazał się super gitarzystą w „House Of The Rising Sun”, przy „skromnych” wrzaskach pozostałych i zachwycie Jonasza, a Jonasz szalał. Od razu chciał ich zabrać do Hybryd. Nie pojechali. Przy pomyśle bluesowego wykonania pacierza, szeptem „że nie wypada” zainterweniował jeden z Wykładowców i pacierz został w „swingu” zrealizowany. Ponieważ impreza w AVENIE miała charakter prywatny, dziewczyny jednak „kabaretowo machały nogami”. Jakoś dziwnie ich przybyło, jak szukałem do oficjalnego występu, tylko trzy były chętne. W czasie „swing pacierza” nogi trzymały skromnie przy sobie.
Siłą rzeczy nie dało się z Władkiem uniknąć rozmów o sporcie. Któryś z Wykładowców wdał się z Władkiem w dyskusję na temat techniki pchania kulą.
Złote pchnięcie Władka. Zdjęcie późniejsze.
Złote pchnięcie Władka, to oficjalny podpis pod olimpijskim rzutem, chociaż Władek wypowiadając to jako życiową maksymę, często puszczał oczko. Podobno dziewczyny znały inne jej znaczenie. Najczęściej FRYCEK z niej żartował, po nich musiał przed Władkiem nieźle uciekać. Gorąca różnica zdań doprowadziła, że Wykładowca udostępnił kulę ze szkolnego magazynku sportowego i w nocy, pomimo, że bardzo się aparycją różnili, wyszli uzasadniać swoje racje. Chyba słaba widoczność była, bo słychać było dźwięk tłuczonego szkła. Który to Wykładowca z dwóch obecnych był, słuchacze wiedzą. Nazwiska nie wymienię, ale miałem z Nim zabawną sytuację podczas zabawy andrzejkowej. /patrz: Pan Kobra – Henryków sentymentalnie (henrykusy.pl) /
Wrócili pogodzeni, ale każdy został przy swoim zdaniu, bo obaj agresywni nie byli. Spokojniejszy, może ostrożniejszy, był nasz Wykładowca.
Poniższa fotka pokazuje dysproporcje w posturze, co prawda Władka Komara (w środku) i Zygmunta Smalcerza (ten niski z prawej), jednak nasz Wykładowca do Goliatów nie należał.
Bawiliśmy się świetnie, nic dziwnego, bo były również panie, z którymi kiedyś na tłusty czwartek faworki piekliśmy. Nazwisk nie wymieniam, bo widziałem aktualne komentarze ich dzieci czy wnuków, ale baaardzo były obtańcowywane. Można było „jazzować” „bluesować” i „swingować” Ciało Pedagogiczne, co u niektórych słuchaczy było spełnieniem skrywanych marzeń i fantazji. Parafrazując powiedzenie Dyrektora Szadurskiego „Kobieta w tańcu powinna jak faworek – łamać się w pół”, no i łamali, chwilowo bezkarnie.
„Tańce dzikie” skończyliśmy nad ranem, Oczywiście nie obeszło się na pokojach bez –„ jak się Polacy rozchodzili to strzemiennego wypili” – co trochę „hop do łóżka” opóźniło. Spać kładliśmy się już o widoku.
Zaczęło się. Klub AVENA znowu okazał się za mały, impreza odbyła się w budynku szkoły. Na powitanie było: Dzień dobry, jesteśmy z „Kobry”.
Dalej już poszło. „Pamiętajcie o ogrodach” – flagowym utworem otworzyli swój występ Jonasz Kofta i Stefan Friedman. Wykład z „Fachowców” zaczęli słowami tytułowej piosenki Fachowców „Przez cały kraj idziemy dwaj…, bo dobry Bóg zrobił co mógł, teraz trzeba zawołać fachowca”.
Na temat rur: Majster do Docenta- „Jakie mamy rury Docent?” I objaśnia: wasserrura, gasrura, oberrura, luftrura, rura muzyczna. „Frycek” zapisał i zdziwił się, że rury muzycznej nie zna, na co Jonasz- „ruraparuraparuraparura”, czasem traktowane jako refren w piosenkach- objaśnił Docent. Dla niezorientowanych, wymysł Jonasza– oberrura, to ślamazarny kelner fajtłapa.
W trakcie występu ,prowadzili porady ze słuchaczami. Pytanie (niby od słuchacza), zadawał Stefan Friedman- „Przetłuszczają mi się włosy, co mam zrobić?” Jonasz Kofta odpowiadał – „Najlepiej rosół.”
Następne pytanie, podobno od słuchacza- Stefan- „Czy lubi pan dowcipy?”. Jonasz z zastanowieniem- „Owszem, i po chwili dodał- ale w zasadzie wolę w jedną.” Dalej zabawa i dwuznaczne znaczenie słów- helikopter- kochanek Heleny;- odlewnia- pisuar. Potem świntuszenie w tym stylu, ale kulturalne.
Kawały. Kapitan okrętu zauważył torpedę, woła mizernego bosmana, wskazuje ją i każe mu przygotować załogę, żeby zginęli z uśmiechem. Bosman zwołuje załogę i mówi,- słuchajcie, mam takiego ptaka, że jak nim walnę w pokład to okręt się rozleci. Wszyscy w śmiech, bosman odczekał aż torpeda podpłynie, trzasnął ptakiem o pokład, okręt się rozleciał. Wszyscy w wodzie, bosman płynie na kawałku deski z kapitanem, a ten mówi- no coś ty zrobił, przecież torpeda bokiem przeszła!
Cały program przeplatany różnymi wstawkami wokalnymi Ireny Karel, która specjalnie z dedykacją: „Panie Sławku, to dla pana”- dla mnie śpiewała „Dziwkę Molly”, którą często cudownie mi śpiewała w klubie Stodoła, w czasie mojego bywania na SGGW. Na i po imprezie za tą piosenkę najwięcej czasu poświęcałem właśnie Pani Irenie, z którą ostatnio rozmawiałem, bo w mojej wsi mamy wspólnych znajomych.
fot: https://pl.pinterest.com
Popularne anegdoty- ktoś pyta- czy Karel Gott jest Pani bratem? Ktoś inny chciał wyrazić swój zachwyt- pani ma takie piękne zęby,- to po babci- odpowiedziała dla pozbycia pytającego- a pasują?- doprecyzował pytający.
Władysław Komar wygłosił swoją życiową, nostalgiczną sentencję- czy świat bardzo się zmieni, gdy z młodych gniewnych wyrosną starzy wkurw..ni. Co było entuzjastycznie przyjęte przez słuchaczy.
W tamtym czasie w Polsce szerzyły się napady na ulicach, gdy kiedyś ktoś przy nim o tym wspomniał, skomentował to stojąc w rozkroku- „mnie tam k…a nikt nie napada”. Ja myślę, chyba kompletny desperat by się podjął napadać kulomiota, ponad dwa metry wzrostu i ponad 130 kilogramów wagi.
Janusz Gajos z racji swojej roli w serialu o pancernych i psie opowiadał kawały, oczywiście o ruskich, typu: „Wania przyjechał do Saszy; chodzi, podziwia i pyta: Sasza, masz piękny dom, marmurowe podłogi, złote krany, basen. Masz wszystko, ale powiedz mi czemu w pięknej łazience, na gwoździu wbitym w ścianę wiszą podarte gazety zamiast papieru toaletowego?- Nostalgia Wania, nostalgia- westchnął Sasza.”
I tak dalej w tym stylu przez blisko dwie godziny spotkania wielkomiejskiej kultury ze słuchaczami i uczniami w Henrykowie. Wszyscy świetnie się bawili.
W jednej z wcześniejszych opowieści wspominałem o swoim pobycie na Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie. Celowo piszę o „pobycie”, bo trudno tamten czas nazwać studiowaniem. Warszawa oszołomiła małomiasteczkowego chłoptasia. Zamiast nauki- balety, Klub Karuzela na Jelonkach, Klub Stodoła na Mokotowie, Hybrydy, Klub Medyka, alkohol, podrywy i kartograjstwo. Pokerek, brydż od piątku do rana w poniedziałek, które trzeba było odespać. Czasami „bywnąłem” na zajęciach, bo wykłady nie były obowiązkowe.
Nic dziwnego, że po pierwszym semestrze relegowali mnie z uczelni. W domu kwasota, wymowne milczenie, bez odpowiedzi, zastanawianie się rodziców „co z niego wyrośnie”.
Ja, organizator
Pozostały jednak znajomości różnej treści – z Januszem Gajosem, Jonaszem Koftą, Ireną Karel, Stefanem Friedmanem, Władysławem Komarem, Zygmuntem Smalcerzem czy Marcinem Gawłowskim.
Jonasz Kofta i Stefan Friedman „Frycek”, byli popularni przez stałe audycje w radiowej Trójce – „Dialogi na cztery nogi” i „Fachowcy”. W tamtym czasie dwie polskie sex bomby, blondynka Irena Karel- polska Brigitte Bardot i ciemna brunetka Kalina Jędrusik, której jednak nie miałem przyjemności poznać, polska Sophia Loren. Władysław Komar jeszcze nie mistrz olimpijski, bo dopiero w 1972 r., ale już uznawany w sporcie. Mało kto kojarzy Go z kabaretem, a w kilku występował.
Janusz Gajos, jedna z głównych ról w serialu „Czterej pancerni i pies”, świeża gwiazda ekranu. W Henrykowie były warunki do organizowania imprez wokalnych, Jednak był brak zainteresowania ze strony dyrektora pedagogicznego, o przezwisku „ Cnotka”. Jego zdaniem, mieliśmy „uczyć się, a nie interesować się tymi bluesami i tym całym zgniłym zachodem”. Jednak korzystając ze swoich uprawnień z tytułu zastępcy Przewodniczącego Koła ZMW zacząłem drążyć temat z opiekunem roku i innymi wykładowcami. Efekt tego był taki, że za ich zgodą zaprosiłem Władysława Komara na krótki pobyt w Henrykowie. Szkoła zapewniła pokój i wyżywienie na dwa dni. Resztę gościny organizowaliśmy we własnym zakresie, staraliśmy się jak mogliśmy.
Bardzo był zadowolony z pobytu, o czym informował swoje grono znajomych, co zaowocowało spotkaniem w Warszawie. Którejś niedzieli jadąc do Żony, do Tucholi, zahaczyłem o Warszawę. Rozmowy, wspominki, rajd po klubach i namawianie były na tyle intensywne, że do Żony nie dojechałem. Miałem słabą pozycję negocjacyjną, bo nie było pieniędzy na ich apanaże. Jednak zgodzili się charytatywnie dojechać i wystąpić w Henrykowie, resztą organizacji ja miałem się zająć. Lata 1969-71 były szarym czasem życia Polaków, również dla nas młodych. Trwało, zanim udało mi się wszystko zgrać, ale udało się. Marzec 1970, nie był to najlepszy czas do organizowania takich imprez, studencki marzec 68 był świeży w pamięci. Mimo to w którąś sobotę zjechali do Henrykowa. Pięć osób, dwoma samochodami, garbusem i mercedesem. Bez sprzętu, ale z dużym zapałem do krzewienia kultury pod strzechą. Same auta wzbudziły ogromne zainteresowanie, nie mniejsze niż ich pasażerowie, do tego byli z Warszawy. Prób uzgodnienia akompaniamentu podjął się na pianinie, nasz „Czar Pegeeru” – Czarek z Łowicza. Był pomysł, żeby cztery dziewczyny w skąpych strojach machały nogami, takie efektowne tło na wzór tancerek z „Kabaretu”. Znalazłem trzy chętne, ale na próbę skrycie zajrzał „Cnotka” i niestety zabronił… „tej rozpusty, bo w klasztorze burdelu nie będzie”. Takie było o kulturze i sztuce jego myślenie. Ponieważ w przygotowaniach i próbach „techniczni” nie brali udziału, siłą rzeczy podejrzenia o donos padły na nich, ale to domysły, dowodu nie mieliśmy. Zresztą, wszystko co złe zawsze było przypisywane technikum i vice versa. Mikrofon i nagłośnienie sali zapewnili z radiowęzła, dyskotekowe światła udawała lampa stroboskopowa do ustawiania zapłonu, którą pożyczył nam razem z akumulatorem i przerywaczem zasilania, mechanik z SHR-u. Waliła po oczach równo, przysłoniliśmy lampę czymś kolorowym, trochę pomogło. Dodatkową atrakcją było, że nieszczelna przysłona stroboskopu powodowała przeraźliwe fosforyzujące świecenie wszystkiego co białe w ubiorach. Błyskając, robiła upiorne wrażenie. Ale impreza się odbyła. Ciąg dalszy w pisaniu. Sławoj Misiewicz „Harnaś”.
Rawa Mazowiecka. Rok 1960, 15 lat po wojnie. Dostaliśmy mieszkanie w budynku po komendzie milicji. Lokatorzy, sąsiedzi- milicjanci.
Przydomowe podwórko, były spacernik więzienny, ogrodzone wysokim murem, z kolczastym wieńcem na obrzeżach, po rogach budki dla wartowników. Już puste, ale otwarte. Miejsce idealne na dorastanie, każdy miał jakieś taty opowieści, ja wychowany na jego partyzanckich wspomnieniach. Koledzy na milicyjnych „osiągnięciach” swoich ojców. Dzieciaków na podwórku było sporo, więcej chłopaków. Część to „szwaby” – Eisentrauty, Zimmermany, część – Sasza, Wania i Swieta – „ruska swołocz” jak po cichu mawiał tata, my dla uproszczenia „kacapy”, kilku „Josków” i Ryfka – Apelbaumy, Tabachy, no i oczywiście „ludzie z lasu” i ja „Salwa”, uzurpator, samowolnie przejąłem partyzanckie pseudo taty. Mieliśmy też psa, Pikusia, mały wielorasowiec, niby miał być bojowy, ale wystarczyło tupnąć lub ręką machnąć i wiał aż się kurzyło.
Rozumieliśmy się, „szwaby”- od urodzenia w Rawie, niemieckiego ni w ząb. „Joski”- najczęściej „aj waj giewałt”, popchnąłeś, oplułeś go- „aj waj giewałt”, nie wziąłeś do gry w piłkę– „aj waj giewałt”, przezwałeś– „aj waj giewałt”, cukierki za siedzenie na SOKOLE– „aj waj giewałt”, przy każdej okazji, a do rozrabiania za plecami pozostałych. Najtrudniej było z „kacapami”, najczęściej „nielzja” i „nieznaju”, w nerwach „j…b… jewo mać”. Długo nie wiedziałem co to znaczy, do czasu kiedy w kłótni z siostrami tego zwrotu użyłem, mama nieźle mi przetłumaczyła sznurem od żelazka po plecach. Na wszelki wypadek więcej nieznanych zwrotów nie używałem. Wychowani na „Chłopcach z placu broni”, książkach Karola Maya i szeptanych opowieściach. Nic dziwnego, że przy takich wzorcach, wojowanie było najlepszą zabawą.
Dziewczyny uzupełniały braki kadrowe w zależności od potrzeb. Stan osobowy „szwabów”, „kacapów” i „Josków” specjalnie się nie zmieniał, mojego oddziału ulegał ciągłej rotacji, w zależności od wyniku „podchodów”, na różne sposoby, czasowo zmieniali „barwy klubowe”. Nie wszyscy byli Nemeczkami. Bez podziałów, solidarnie wojowaliśmy z sąsiedzką „bandą”.
Wojowaliśmy równo, kolana i łokcie w strupach, sińce pod oczami i guzy na głowie po paru dniach znikały. Nasłuchaliśmy się w domu różnych opowieści, ja partyzanckich, pozostali milicyjnych czy rusko-niemiecko-żydowskich. Wybuchowa mieszanka, bawiliśmy się. Do czasu gdy przyszło nam do głowy rozpalić ogień w drewnianej szopie. Nie ostała się płomieniom. Nikomu nie zdradziliśmy, że to paliło się „obozowe krematorium”, Pikuś nie przeżył.
Pasy poszły w ruch, u mnie wąski był w „robocie”, u milicyjnych dzieci grube, skórzane, wojskowe. Po kątach podwórka licytowaliśmy się, które były bardziej odczuwalne. Podobno po jednych i drugich tyłki i plecy jednakowo bolały.
Bezhołowie długo nie trwało, przedzierzgnęliśmy się w Apaczów i Komanczów, wieżyczki na wigwamy przezwaliśmy. My wojownicy posiadaliśmy również uzbrojenie. Dzidy zrobione z drewnianych listew od podłogi, które jakoś podkradaliśmy z domu własnoręcznie wykonane tomahawki, które dziewczyny złośliwie nazywały „pomachajkami”.
Bardzo dbaliśmy o sprzęt wojenny, przydatny do walk z sąsiednimi szczepami. Ja oczywiście miałem największą. Nie obyło się również bez fajki pokoju. Ktoś gdzieś zdobył fajkę, początkowo była gliniana, potem zamieniliśmy na drewnianą. Problem, czym ją nabijać, rozwiązaliśmy we własnym zakresie. Siano i paznokcie paliły się równo, smród był niesamowity, okropne doświadczenie, pewnie dlatego nie palę papierosów, na samo wspomnienie mdli mnie.
Długo Winetou, siostry Nszo Czi i Stepowy Kwiat nie byliśmy. Dziewczyny ostro z nami konkurowały, ale pewne funkcje były poza ich zasięgiem. Nikt z nas nie wyobrażał sobie dziewczyny wodzem plemienia. Nie do pomyślenia żeby nami wojownikami rządziły. Nie godziły się na podział wojownicy i dziewczyny. Wojnę podjazdową prowadziły na bieżąco.
Ostatecznie to one jednak doprowadziły do naszej zagłady, po którejś przepychance po prostu wykradły nam dzidy i pomachajki i wyrzuciły za mur na sąsiednią posesję, a tam wielki pies nie pozwolił nam ich odzyskać, chociaż próbowaliśmy, co skończyło się lekkimi uszkodzeniami ciała i odzieży.
Następna ewolucja, na „milicjantów i złodziei”. Siłą rzeczy po tacie w opozycji do władzy, byłem w grupie tych drugich. Koledzy też po tacie- milicjantami. W mieszkaniu po komendzie, za piecem znalazłem stare kajdanki, kluczyka nie było, któryś z kolegów podwędził tacie milicjantowi, ale też dawało się na blaszkę je otworzyć. Często były używane, najczęściej dziewczyny w dyby były brane.
„Milicjanci” oczywiście kajdanki zaanektowali, mieli je do czasu, kiedy jedna z dziewczyn skuta nimi pobiegła do domu, bo mama na obiad wołała. Rozkuli ją do obiadu, ale już do nas nie wróciły.
Jednak to nie było już to, dorastaliśmy i grupy jakoś się porozpadały, ja poszedłem do liceum, reszta też gdzieś, część do erefenu, część do Izraela, „kacapy” zostały na dłużej. Takie to gry i zabawy dzieciństwa. Jednak pewne cechy i wady zostały w charakterze.
Naukę w Henrykowie musieliśmy zakończyć napisaniem pracy przedegzaminacyjnej. Ponieważ często słyszałem, że „wiedza o koniczynie czerwonej będzie się wam świecić jak psu ….. po lewej stronie”, koniecznie chciałem zobaczyć to psie świecenie. Podjąłem wyzwanie i wybrałem temat „Uprawa koniczyny czerwonej na nasiona w SHR Ulhówek” u Dyrektora Jana Szadurskiego. Zabrałem się do tego, moim zdaniem, profesjonalnie. Jak się okazało niestety. W tym czasie kolegowałem się z absolwentem Henrykowa, którego nazwisko pamiętam, ale nie wiem czy nie miałby pretensji gdybym je ujawnił, więc je pominę. Zaczynało się na „O”. Po szkole podjął pracę w Gospodarstwie w Henrykowie. Poznałem go gdy był opiekunem kółka fotograficznego. Ciemnia to był pokój na pierwszym piętrze byłego klasztoru, w tym samym korytarzu co radiowęzeł, schodami łączył się z miejscem zakwaterowania słuchaczek i uczennic. Strategiczna lokalizacja! Ploty nie przeszkadzały nam w kolegowaniu się, ponieważ ja również interesowałem się fotografią i filmowaniem, a w domu miałem swój powiększalnik Krokus, byłem częstym gościem w ciemni. Różne krążące plotki, że za opłatą ciemnia była udostępniana osobom postronnym, doprowadziły do likwidacji kółka. Ja nie udostępniałem, a czy rzeczywiście tak było, nie wiem.
Temat wybranej przeze mnie pracy spodobał się promotorowi, który akceptując zezwolił na wydanie delegacji i pokrycie kosztów dojazdu do SHR Ulhówek. Pojechałem koleją, co w sumie zajęło 14 godzin z przesiadkami. Pokonałem trasę Henryków – Wrocław – Kraków – Bełżec, do którego powiadomiony wcześniej SHR przysłał bryczkę po przyszłego hodowcę koniczyny czerwonej. Czyli mnie! Dalej kilka kilometrów jechaliśmy konną bryczką. Był koniec zimy. Szkoda, że saniami nie przyjechali, pomyślałem. Zmarzłem jak pies w nieogaconej budzie. Na miejscu byłem przyjęty bardzo miło, dostałem gorący obiad i ciepły pokój. Miałem ze sobą plan pracy i aparat fotograficzny ZORKA, pożyczony z fotokółka. Dostałem od dyrekcji mnóstwo materiału, wszystko obfotografowałem i opisałem.
Po dwóch dniach wracałem bryczką do Bełżca. Totalne zadupie. Pociąg już stał na peronie. Jak zwykle „cóś” musiało mi się przydarzyć. Wagony były prawie puste, miękkie ławki, na których rozsiadłem się sam, ze swoimi myślami. Zza ściany słyszę jakąś dyskusję, męskie głosy i kobiecy, protestującym falsetem. W głowie – „nie wtrącaj się”. Jednak „rycerz” we mnie zwyciężył; wstałem i poszedłem zajrzeć. Trzech małolatów, wbrew jej woli, obmacywało jakąś oganiającą się dziewczynę. Wszedłem, udałem znajomego i wyprowadziłem ją za rękę do swojego przedziału. Trochę się opierała, ale widocznie wolała walczyć z jednym niż z trzema. Napastnicy zajrzeli z korytarza do przedziału i poszli. Zaczęliśmy rozmawiać, ale tamci wrócili z czwartym, żołnierzem w czerwonym berecie, komandosem. Psychicznie przygotowałem się na awanturę, ale na początek spróbowałem negocjacji. Wytłumaczyłem sytuację, w czym pomogła mi dziewczyna. Komandos mi uwierzył, wyszedł, nakopał kolegom do d… i wrócił do przedziału. Wyjaśnił, że kolesie oszukali go mówiąc, że ich chciałem pobić.
Dziewczyna była studentką na Jagielonce w Krakowie. Komandos z 6 Brygady Powietrznodesantowej też stacjonował w Krakowie. Wracała z domu, z przerwy semestralnej, on z przepustki z okolicznej wsi. Miała dużą wałówkę, wiejską kiełbasę. On procentową popitkę. Ja skromniej- miałem tylko materiały o koniczynie czerwonej. Wesoło minęła podróż do Krakowa. W Krakowie dziewczyna oddała mi część pachnącej czosnkiem wałówki. Znajomość zaowocowała kontaktami i zaproszeniem na ich piękne wiejsko-wojskowe wesele. Odbyło się zimą. Mam kilka fotek, ale nie mam kontaktu do nich i nie wiem czy wolno mi publikować.
Konie z kuligu chyba nie będą mnie skarżyć o wykorzystanie wizerunku. Byłem, piłem, tańczyłem i się bawiłem. Kontakty się urwały, jak to w życiu.
Ad rem. Wróciłem do Henrykowa. Zacierałem ręce, materiału pisanego miałem dużo, a fotograficznego całą rolkę, 36 zdjęć, na filmie Orwocolor. Kolega z ciemni obiecał wywołać film i zrobić fotki. Dałem się namówić. Pracę napisałem, szykowałem do druku na ciężko zdobytym pięknym kredowym papierze. Do dziś pamiętam cenę, 5 złotych za kartkę. Obszerna była, kilkadziesiąt stron, bo same opisy 36 zdjęć miały zająć bardzo dużo miejsca, a była jeszcze treść pisana.
Niestety, podczas wizyty w ciemni u kolegi, jakaś niezorientowana gapa naświetliła całą kliszę i zostałem bez fotomateriałów. „Myślałam, że to można obejrzeć” tłumaczyła potem słodko. Myślała, ale chyba nie o fotografii. Strata była niepowetowana, na drugi wyjazd nie miałem szans. To co miałem, szybko przeredagowałem i napisałem dużym drukiem w co drugiej linijce, ponownie po 5 złotych za stronę, na pięknym kredowym papierze, oprawiłem w sztywną, wiśniową obwolutę z wytłoczonymi złotymi napisami. Długo miałem ją w domowych dokumentach, ale przy tylu przeprowadzkach gdzieś się zapodziała. Wielokrotnie przewracałem różne papiery, ale jak kamień w wodę, a jakiś czas temu miałem ją w ręku.
Praca została zaliczona, na najgorszy stopień z czasów mojej nauki w Henrykowie. Bardzo krytycznie została oceniona przez promotora, co przy jej omawianiu oznajmił druzgocącym komentarzem „..dostateczny, ale to tylko z uwagi na piękną oprawę. Treść pominę, która jest na poziomie gazetki gminnej z hasłami typu – „Rolniku tylko niemyte jaja zapewniają najwyższy procent rozmnażania”. Oczywiście chodziło o kurze. Wszyscy się śmiali, ja zagryzłem zęby. Miałem opowiedzieć o napalonej, a niezorientowanej w fotografice dziewczynie? Zmilczałem. Tak się starałem, a wyszło jak zwykle. Splot przypadków, a rządzą życiem.
Za komuny KOBIETY czciło się 8 marca. Dzień Kobiet decyzją władz PRL miał status święta państwowego i był obowiązkowo obchodzony m.in. w szkołach i zakładach pracy. Do dzisiaj pamiętam te imprezy z okazji ICH Święta. Sprowadzało się to do jakiegoś prezentu, a męska część imprezy dopijała się w ICH blasku, w skrytości zastanawiając się skąd taka różnica w honorowaniu płci odmiennej? Mężczyźni swojego święta nie mieli. Może dlatego, że nie bardzo było wiadomo co by im sprezentować. Któryś z kabareciarzy z okazji MDK podał skrócony opis obchodów; rąsia, buźka, goździk, dla ambitnych jeszcze prezent. Jeśli wspomnieć prezent, to przeważnie były to pończochy lub rajstopy. Nie obywało się przy tym bez dosadnych dowcipów. Czasami na pytanie, jak mnie kochasz, padała odpowiedź, od stóp do raju. Pamiętam już z czasów pracy, jak z przewodniczącym Rady Zakładowej uganiałem się po mieście żeby gdzieś te prezenty kupić. Czasami udawało się dopiero po interwencji u Pierwszego w powiecie. ONI zawsze znaleźli jakąś pulę do wykorzystania na ten cel.
W Henrykowie ten dzień był również obchodzony wyjątkowo. Już od początku marca cała męska część szkoły po cichu „organizowała” jakoś te pończochy czy rajstopy. Co zasobniejsi zdobywali się na perfumy. W czasie mojej dwuletniej nauki w Henrykowie tylko raz MDK został uhonorowany uroczystą akademią z tej okazji. My na tą okoliczność ukuliśmy hasło z białych liter na jedynie słusznym czerwonym tle:
Niech każdy pamięta, KOBIETY kochamy na co dzień, nie tylko od święta.
No i kochaliśmy, ile kto mógł.
Nadeszła demokracja, Walentynki wyprzedziły MDK? Cwani faceci wymyślili dwie okazje do bezkarnego picia i balowania. Jednak powyższe hasło nadal jest aktualne, a dwa razy w roku powtarzane ma większą moc. Podobno największe kłamstwo często powtarzane zaczyna się traktować jak prawdę. Swoją drogą znowu Walentynki, a gdzie Walenty?
Oprócz zajęć technicznych typu prawo jazdy, radiowęzeł czy inne, zdarzały się zajęcia bardziej domowe. Między innymi takim było uczczenie tłustego czwartku. Czym? – pączkami lub faworkami.
Pani mgr Maria Bielska podjęła pomysł technikum na uczczenie tłustego czwartku pieczeniem faworków. Wybrano faworki, bo łatwiej było je piec niż pączki. Pomysł się przyjął i oczywiście przez prywatne znajomości z „Techniczkami” dotarł do nas. Z powodu piastowanej przeze mnie funkcji przewodniczącego samorządu szkolnego zostałem obarczony organizacją tego przedsięwzięcia ze strony „PESTKI”.
„Pestka” to potoczna nazwa naszej uczelni. Wzięła się od nazwy Pomaturalne Studium Techniczne Techników Nasiennictwa i Laborantek. Słowo „pestka” było używane w różnych kontekstach, czasem pozytywnych, często pejoratywnych, w rodzaju– „pół litra na ryło to pestka”, czy innych, bardziej frywolnych, w zależności od sytuacji.
Sporo energii mnie kosztowało, żeby namówić którąś Wykładowczynię do uczestnictwa. Pani mgr Amelia Gembarzewska nie zdecydowała się z uwagi na dojazdy z Wrocławia.
Nie mogliśmy być gorsi. W końcu udało się, pod wodzą mgr Marii Wysockiej stanęliśmy do współzawodnictwa o palmę pierwszeństwa. Idea była prosta; kto zrobi lepsze faworki, Technikum czy „pestka”?
U nas nie było problemu z frekwencją, czemu trudno się dziwić. Przebywanie w towarzystwie dwóch super kobiet było dla dorastających jurnych młodzieńców super okazją. Po cichu większość z nas podkochiwała się w jednej z nich, a pozostali w drugiej.
Czas uciekał, tłusty czwartek był coraz bliżej, jak w piosence Seweryna Krajewskiego („…hej za rok matura”). U nas było – hej za tydzień się okaże! Krótki termin bardziej nas mobilizował.
Produkty, naczynia i pomoc kuchenną otrzymaliśmy od Pań Kucharek, które podchodziły do całego przedsięwzięcia z różnym entuzjazmem. Młodsze i w stanie wolnym entuzjazm miały większy.
Początkowo całe przedsięwzięcie miało mieć charakter małej imprezy technikum w Klubie AWENA. Po włączeniu się „PESTKI”, lokal klubu okazał się za mały. Po uzgodnieniach z Dyrekcją, otrzymaliśmy zgodę na imprezę na stołówce.
Staraliśmy się aby wszystko dobrze wypadło. Co do faworków to nie mieliśmy żadnego doświadczenia kulinarnego. Nasza wiedza na ten temat sprowadzała się do tego, że w domu zajadaliśmy się faworkami pieczonymi przez Mamę, ale przy dużej pomocy Majki z Ziębic, Zosi z Warszawy, Anki z Mazur, Tereski, Joaśki i innych dziewczyn jakoś coś udało się upiec.
Oprawę muzyczną zapewnił na pianinie nasz „CZAR PEGEERU” czyli Czarek z Łowicza. Dopełnieniem programu artystycznego były występy wokalne i konkursy. Techniczki i technicy „hopsasa” organizowali we własnym zakresie.
W jury zasiadali wykładowcy. Główna ocena należała do Dyrektora Jana Szadurskiego, który w słowie wstępnym podał, że „faworki powinny być jak dziewczyna; zwiewne, lekkie i łamać się w połowie”. Ocenę zaczął od naszych faworków. Niestety żaden kryteriów nie przeszedł, nie złamał się w połowie. Współzawodnictwo wygrało technikum, każdy faworek, który wziął Dyrektor do ręki łamał się dokładnie w połowie zanim doniósł do ust.
Prawdy o nich nie znamy, ale chodziły plotki, że „Techniczki” ponacinały w połowie faworki, które podlegały ocenie Dyrektora. Żadna z nich nie puściła pary, a dowodów na to nie znaleziono. Później, już przy ogólnej konsumpcji, nam nie łamał się żaden.
Pozdrawiam Henrykusów życząc smacznych pączków i faworków!