Spotkałem „Myszkę” w pociągu do Wiednia

Z cyklu; Opowieści Sławoja

W swojej opowieści pt. „Zwarcie kogutów”– wspomniałem o przypadkowym spotkaniu z „Myszką” w pociągu do Wiednia. Faktycznie był to przypadek, pominąłem jednak, żeby nie zamazać istoty tamtej opowiastki, szczegóły tego spotkania, które teraz opiszę. Fotki są sprzed 30 i 50 lat, dlatego słaba jakość.

Po skończeniu nauki w Henrykowie wyobrażałem sobie jednak nasze późniejsze spotkanie z Myszką, umiejscowione na jakimś dworcu kolejowym. Myśli te były na tyle częste, że wracały kilka razy w snach.

Była końcówka lat 80. Trwała transformacja, ogólna zmiana systemu w Polsce. Każdy próbował czymś się zająć. Ja upatrywałem swojej szansy w handlu towarami i samochodami z Zachodu. Przywoziłem je z Austrii i sprzedawałem w Polsce. Do Wiednia jeździłem często, przynajmniej raz w tygodniu. Wyjeżdżałem z Warszawy Centralnej wieczorem.

Sławoj Misiewicz. Fot. archiwum autora

Rano byłem w Wiedniu, następnego dnia byłem w Warszawie. Trasa do Wiednia nie była bezpieczna.

Od dworca W-wa Wschodnia grasowała w pociągu grupa złodziei – ”krawcy prascy”, która okradała wsiadających, harcowali na odcinku do W-wy Centralnej. Działali szybko, najczęściej rozpoznając i typując podróżnych już na Dworcu Wschodnim. Wiadomo reisefieber, ferwor podróżny, nerwy, pożegnania przed podróżą… Wysiadali z łupem na Centralnym. Ja wsiadałem na Centralnym, żeby uniknąć takich zdarzeń. Po kilku kilometrach na korytarzu słychać było krzyki okradzionych, którzy już wiedzieli, że do Wiednia nie dojadą. Następny postój był w Zawierciu. Tu wsiadała grupa śląskich złodziei – „diby ślunskie”, którzy okradali na odcinku do Katowic. Metody mieli różne. Od okradania wsiadających na peronach do kradzieży w wagonach w czasie jazdy. Ta pierwsza metoda, którą widziałem, polegała na „uprzejmej pomocy”. To nie były dzisiejsze czasy, nawet pociąg do Wiednia po trasie przyjmował dużo pasażerów, często bagaż był podawany przez okno. „Uprzejmy” stawał obok kogoś, najczęściej kobiety, na peronie, nawiązywał krótką rozmowę, o czymkolwiek, dopytując o cel podróży, a po podjeździe składu proponował pomoc przy podaniu bagażu przez okno. Pani wchodziła do przedziału, a „uprzejmy” czmychał z bagażem w przejście podziemne. Pani nie miała już z czym ani po co jechać do Wiednia. Idealnie było jeśli równocześnie ktoś na peronie wszczynał awanturę, że go okradli. Po kilku obserwacjach takich przypadków, zauważyłem, że ten okradziony krzykacz zwykle znajdował to co niby mu zginęło i się ulatniał. Dało mi to pewność, że z „uprzejmym” byli z tej samej szajki. Działało to również w drodze powrotnej. Wsiadali w Katowicach, wysiadali w Zawierciu. Kolejna ekipa wsiadała na Centralnym, wysiadała z łupami na Wschodnim. Polskie grupy, niestety, również tak działały w Wiedniu czy w Budapeszcie.

Jeśli chciałeś w pociągu się nie dać okraść, musiałeś znać ich złodziejski system działania. Żelazna zasada – nie jedź sam w przedziale. Ostrzeżony – uzbrojony.

Warszawa Centralna – Wien. Szukam przedziału z kilkoma podróżnymi. Jest. Będzie bezpieczniej. Na rozmowach szybko mija czas. Katowice. Dosiadają się dwie panie, obie bez bagaży. Starsza i młodsza. Niezbyt rozmowne. Ostrożne, Jadą do St. Pulten. Torebki ściśle przy sobie. Wiadomo, po towar. Starsza przyciszonym głosem zwraca się do młodszej po imieniu. Po tym imieniu! – stwierdzam w duchu. Imię. To imię. Włączyło mi wspomnienia. Ciary po całym ciele. Czyżby?

Delikatnie zaczynam obserwować, wielkość ta, wiek ten, szczegóły anatomiczne – górna szczęka wysunięta, ta. Bla, bla, bla. Głos podobny. Spytałem o zawód. Po co to panu? Nalegam – sucha odpowiedź – „związany z rolnictwem”. Popatrzyłem na ręce i dalej sonduję, – „chyba z uspołecznionym?” Suche – „Centrala Nasienna”. O matko! Wiedziałem skąd „Myszka” trafiła do Henrykowa. Jak tu się dowiedzieć, która to „CN”? Zacząłem od swojego miejsca urodzenia – Szklarska Poręba, że „hej góórol ci jo góórol”. Usłyszałem „- to to samo województwo gdzie mieszkam”. Szok. Moja „Myszka”.

Delikatnie zaczynam obserwować, wielkość ta, wiek ten, szczegóły anatomiczne – górna szczęka wysunięta, ta. Bla, bla, bla. Głos podobny. Spytałem o zawód. Po co to panu? Nalegam – sucha odpowiedź – „związany z rolnictwem”. Popatrzyłem na ręce i dalej sonduję, – „chyba z uspołecznionym?” Suche – „Centrala Nasienna”. O matko! Wiedziałem skąd „Myszka” trafiła do Henrykowa. Jak tu się dowiedzieć, która to „CN”? Zacząłem od swojego miejsca urodzenia – Szklarska Poręba, że „hej góórol ci jo góórol”. Usłyszałem „- to to samo województwo gdzie mieszkam”. Szok. Moja „Myszka”.

Musiałem wyjść na korytarz. Stałem i zerkałem do przedziału.

Starsza pani, jak się później okazało, koleżanka biznesowa, nie była zadowolona. Często coś szeptała „Myszce” do ucha. Chyba niezbyt pochlebnego pod moim adresem, bo coraz bardziej przyciskały swoje torebki do siebie. W końcu przewiesiły paski torebek przez głowę, przycisnęły do piersi, poprawiły sweterki i zgasiły światło.

Ja już miałem swój plan. Nie chciałem zgadywać na chybił trafił, bo pomimo, że miałem pewność, to jednak ryzyko pomyłki było. Wróciłem do przedziału, na swoje miejsce. Czułem swoją „Myszkę”. Może coś zjemy, trzeba zapalić światło. Zapalam wbrew niechęci współpasażerów. Nie ma spania, ani udawania, że się śpi. Jem, popijam, obserwuję. Zapach jedzenia (miałem kanapki z mocno przyprawionym kotletem mielonym) pobudza innych do sięgania po swoje przekąski. Próbuję poczęstować, nikt nie korzysta. „Cwaniaczek uśpić nas chce, nie z nami te numery, Bruner ty świnio”. Ogólne ucztowanie własnymi zapasami. Zaczynam trącanie rozmową, że Wrocław, że to, że tamto, że mieszkałem, itd.

Nawiązujemy leciutką rozmowę. Rozwijam wątek Wrocka. Skręcam w stronę okultyzmu, czary-mary. Temat się rozwija. Ogólne poruszenie, każdy coś ma do dodania, z reguły negatywnego. Proszę, żeby mi pokazała rękę. Nie chciała podać. Nalegałem. Ale po co? Nie ustępowałem. Pokazała z daleka. Wyczytam z niej pani dane. Jakie dane? Imię i może uda mi się nazwisko. Ciekawe– z kpinką w głosie. Przecież nic pani nie grozi. Podała mi rękę.

Ciary na całym ciele. To musi być ONA. Patrzę w dłoń, dotykam palcami, ciary, ciary, ciary. Wymieniam JEJ imię. „Ale okultysta”- włączyła się kpiąco biznesowa koleżanka– „przecież mówiłam do niej po imieniu”. W przedziale atmosfera gęstnieje.

Cwaniaczek,/ … Bruner, ta świnia…/ pasażerkę urabia. Powiem pani nazwisko, wypalam. Tak, no to proszę powiedzieć. Znowu chcę rękę. Patrzę jak wrona w gnat, przecież nic tam nie widzę. Nazwisko na sześć liter, wypalam. Nie zgadł pan- to kpi koleżanka. Upieram się. Szepty. Konsternacja (musi być mężatką). Mogę jedynie powiedzieć litery pani rodowego nazwisko, dalej się upieram. To niech pan powie. Poprosiłem żeby litery zapisywała starsza koleżanka. Podaję jedną literę; „L”. Nie ma takiej w jej nazwisku– to koleżanka biznesowa. Patrzę w rękę. Ale, mówię, wg łacińskich liter! Upieram się- a w łacinie nie ma polskich liter, może to „Ł”?

Przyznała, że jest taka litera w nazwisku. Podaję następną. Niedowierzanie. Podaję wszystkie w różnej kolejności. Konsultują. Kombinują. Ułożyły. Zgadza się– panieńskie nazwisko. Tak się spodobało, że następne były chętne do wróżenia z ręki. Mój autorytet maga rósł.

Wykręciłem się, że jestem zmęczony, że nie mogę tak dużo. Gorąca dyskusja długo trwała. Jakoś namówiłem „Myszkę” do wyjścia na korytarz i przyznałem się do wszystkiego. Trochę się dąsała, ale tylko chwilę. Ku przerażeniu i braku aprobaty koleżanki biznesowej padliśmy sobie w objęcia. Wspomnienia wzięły górę.

Wbrew gorącym sprzeciwom koleżanki i zgorszonym spojrzeniom współpasażerów, którzy patrzyli na to z mieszanymi uczuciami, przegadaliśmy na korytarzu resztę podróży. Wymieniliśmy adresy. Obiecała, że nic nie powie koleżance. Przynajmniej w pociągu. Współpasażerowie chyba niezbyt pochlebnie nas oceniali. Podobnie jak przed laty nas – nasz rocznik w Henrykowie. Teraz już nam to nie przeszkadzało.

Spotkaliśmy się jeszcze jeden raz w miejscowości, w której mieszkała i pracowała w Centrali Nasiennej. Od tamtego czasu usiłuję Ją odnaleźć. Bezskutecznie. Podobno jest gdzieś w Niemczech. W TVP1 aktualnie emitują serial „Wojenne Dziewczyny”, jedna z dziewczyn z wyglądu, zachowań i z podobnym zgryzem jest łudząco podobna do „Myszki…

Jeśli to czytasz, to gorąco Cię pozdrawiam „Myszko” i proszę o komentarz.

Mnie na szczęście nigdy nie okradli, chociaż innym razem było groźnie- wracałem kolejny raz z Wiednia, w Katowicach pociąg się wyludnił, w całym wagonie tylko w dwóch przedziałach trzy osoby. W jednym ja, w drugim jakaś młoda para. Od Katowic po korytarzu przemykają zaciekawione półkami bagażowymi postacie. Zaciekawiła ich moja samotna osoba i moje bagaże. Przeszli, wracają, znowu lukają. Po ich drugiej wzrokowej penetracji postanowiłem się dosiąść do przedziału młodej parki. Zebrałem w popłochu bagaże i idę. Ich przedział zamknięty. Zasłonki zaciągnięte. Na pukanie, szarpanie za drzwi nie reagują. Nie chcą mnie wpuścić. Stoję z bagażami na korytarzu. W przejściu między wagonami widzę „diby ślunskie”. Idą w większej grupie. Jestem dla nich idealnym celem. W podróż jestem przygotowany na otwieranie zamkniętego przedziału, mam kolejarski klucz zdobyty kiedyś za pół litra od konduktora. Opłacalna inwestycja się zwraca. Otwieram, wchodzę i szybko zamykam za sobą drzwi. Szarpanie za drzwi, bluzgi. Stoję w przedziale na zamkniętych drzwiach, nie ma gdzie nogi postawić bo fotele rozłożone w duże łoże, na które rzucam swoje bagaże. Młodzi zrywają się z niego w popłochu. Nerwowe szukanie odziewku, jazgot, że zajęte, jak tak można, inwektywy o takich co to wstyd takim handlem Polsce przynoszą. To o mnie. Nie wiadomo kto większy wstyd przynosi migdaląc się w pociągu, to ja o nich. Awantura narasta, uspokoili się dopiero po moim stwierdzeniu, że mogę konduktora lub sokistów w Zawierciu powiadomić co się w przedziale wyrabiało, a koszty mandatu plus dezynfekcji wysokie. Rozpakowałem bagaże na półki. Oni się ubrali. Miło nie było. Dowiozłem bagaże do Warszawy. Rozstaliśmy się w napiętej atmosferze wzajemnego niezrozumienia.

Sławoj Misiewicz

Zwarcie kogutów

Z cyklu; Opowieści Sławoja

Długo się zastanawiałem, czy to pasuje, czy wypada, ale wiek, 73 lata, który osiągnąłem, późniejsza śmierć mojej ówczesnej Żony, pozwalają mi wspominać młode lata.

Sprowokowało  mnie to do opisania jednej z moich życiowych historii wpisanej w henrykowskie życie. Zdaję sobie sprawę, że może być ona różnie odbierana i oceniana, podobnie jak to było w Henrykowie, ale świadomie podejmę to ryzyko. 

Zdałem maturę w 1966 roku. Wydawało mi się, że świat stoi przede mną otworem. Chciałem być generałem. Kiedy zrozumiałem, że to bolesna pomyłka, trzeba było zacząć myśleć o przyszłości, budować podstawy dalszego życia.

Zostanę dyrektorem SHR-u, pomyślałem. Przygotowanie do zawodu? Brak, trzeba je zdobyć. Padło na Policealne Studium Techniczne Techników Nasiennictwa w Henrykowie. Pojechałem, pogadałem, przekonałem i zostałem przyjęty.

Jadąc do Henrykowa byłem po zaręczynach z Anną, moją młodzieńczą miłością. Ale była daleko.

Na tym samym roku w Henrykowie słuchaczką była inna cud dziewczyna. Zauroczyła mnie swoim wyglądem i zachowaniem. Wielkie, piękne oczy, długie włosy, dziewczęce wstydliwe zachowania. Same plusy. Z powodu charakterystycznie wysuniętej szczęki nazwałem Ją „Myszką”. Od pierwszych wykładów umiejscowiła się w moim oku.

Koleżanka „Myszki” oznaczona literą „V”. Fot. archiwum

Stroniła od zawierania znajomości, przebywała przeważnie w towarzystwie innych koleżanek. Zamek nie do zdobycia, ale cóż to za zamek, myślałem sobie, jeśli klucz do niego ma każdy facet, ja również, chociaż był już obiecany do innego zamka?

Walczyłem z sobą, bo przecież… Muszę jednak przyznać, że coraz trudniej mi było być wobec Niej obojętnym. Nie brakowało też konkurentów. Większość kolegów mniej czy bardziej jawnie również wzdychało do Niej. Była częstym tematem naszych rozmów. Im bardziej niedostępna, tym bardziej byliśmy zainteresowani.

Wiadomo im grubsza szyba, tym bardziej kusi cukierek za nią. Każda rozmowa z Nią była ekscytująca. Walczyłem z sobą, bo przecież…

Jednak mój wewnętrzny konflikt „moralisty” z „rycerzem” przybierał na sile, pochłaniał mój czas i myśli. Na którymś z wykładów, chyba z dyrektorem Szadurskim, bo odbywał się w Sali Dębowej, nie było wolnych miejsc, oprócz tego przy stoliku „Myszki”. Skwapliwie skorzystałem. Niewiele pamiętałem z wykładu. Właściwie nie wiem dlaczego, bo nie zamieniliśmy ani słowa, na wykładzie.

W przerwie coś tam bąkałem bez sensu, usiłując zabłysnąć. Chyba jednak słabo to wypadło, bo gdzieś zniknęła.

„Myszka” mieszkała nie w zamku, a w budynkach folwarcznych SHR, adaptowanych na pokoje dla słuchaczek PSTTNiL. Kilka razy „przypadkowo” tam po coś byłem i udało mi się zlokalizować Jej pokój. Mieszkała z koleżanką.

Z  „Myszką” (fot. obok) spotkałem się na następnym wykładzie, tym razem przysiadłem do Niej pomimo wolnych miejsc i tak już pozostało przez kolejne dni i wykłady. Po wykładach jednak nie spotykaliśmy się. Do czasu. Potem były spacery, Weimar, wieczorne wypady w plener. Następne wykłady siedzieliśmy razem, sami, we dwoje przy stoliku, pod niechętnymi spojrzeniami i szeptami  słuchaczy.

Jakoś dotychczas wspólnie siedzący znaleźli inne miejsca. Powinniśmy żyć w uniesieniu, a czuliśmy się winni, osądzani. Dziwnym trafem nasza przyjaźń stała się wiedzą publiczną, nie bardzo wiadomo przez kogo rozpowszechnioną. Spotkałem się ze złą oceną ogólną mojego zachowania, część tej niechęci przelała się również na Nią. Nie było to miłe, podwójnie niemiłe, bo miałem świadomość do czego doprowadziłem. Jak mogli, bo przecież… Presja była na tyle duża, że zaczęliśmy się unikać.

W międzyczasie odwiedziła mnie w Henrykowie moja przyszła Żona, była dwa dni. Jej wizyta położyła kres moim relacjom z „Myszką”.

Na drugim roku do naszego rocznika dołączył „Kędziorek”, który nie zaliczył swojego semestru w poprzednim roku. Oczarował „Myszkę” i zaczęli być oficjalną parą. Znalazł się ktoś uprzejmy, kto poinformował go o naszej przyjaźni. Nawet domyślam się, kto, ale pewności nie mam, więc nie podam inicjałów. W zachowaniach „Kędziorka” dominowała niespecjalnie skrywana niechęć w stosunku do mnie. Doprowadziło to do fizycznej konfrontacji przed zajęciami z mechanizacji rolnictwa. Zwarcie miało miejsce w pokoju, w którym mieszkałem. Nie był to przypadek. Chyba w określonym celu „Kędziorek”, znalazł się tam w momencie gdy byliśmy sami. Bo przecież nie mieszkał ani w moim, ani w sąsiednim pokoju. Doszło do siłowego zwarcia. Poszarpaliśmy się trochę, ale pamiętając o swoim garbie odpuściłem, uznając się za pokonanego. Tak skończyła się moja jedyna ekscytacja w Henrykowie.

W Henrykowie, bo myśl o „Myszce” towarzyszyła mi przez długie lata. Często oglądałem wspólne zdjęcia zrobione przed kościołem, które dziwnym trafem potem gdzieś zaginęło. Myślę, że z inicjatywy mojej Żony. Wyobrażałem sobie  nasze późniejsze spotkanie, umiejscowione na jakimś dworcu kolejowym. Myśli te były na tyle częste, że wracały kilka razy w snach.

Czas płynął, mijały lata. Trwała transformacja, przynosząca ogólną zmianę systemu w Polsce. Każdy próbował czymś się zająć. Ja upatrywałem swojej szansy w handlu towarami z Zachodu. Przywoziłem je z Austrii i sprzedawałem w Polsce.

Pociąg z Warszawy do Wiednia wieczorem wyjeżdżał z Dworca Wschodniego. W Katowicach dosiadły się do przedziału dwie kobiety, młodsza i starsza. Jechały do St. Pulten. Młodszą z nich była „Myszka”. Rozmawialiśmy do samej Austrii. Jakiś czas później odwiedziłem Ją w miejscu zamieszkania.

Od tamtego czasu usiłuję Ją odnaleźć. Bezskutecznie. Podobno jest gdzieś w Niemczech.

W TVP 1 aktualnie emitują serial „Wojenne dziewczyny”. Jedna z dziewczyn z wyglądu i zachowań jest łudząco podobna do „Myszki”. Jeśli to czytasz, to gorąco Cię pozdrawiam „Myszko”!

Sławoj Misiewicz

Mostek na Oławce

Z cyklu: Opowieści Sławoja

W początkowych latach istnienia Państwowej Szkoły Technicznej Techników Nasiennictwa i Laborantów zwykle trafiali do niej ludzie dorośli, już pracujący, przeważnie kierowani przez Centrale Nasienne. Dorośli, czyli gotowi i chętni do podjęcia największych wyzwań jak np. poszukiwanie partnera na chwilę lub nawet na życie. Mimo, że studenci byli ulokowani w klasztornych celach, czy studentki w pokojach w pałacu, myśli mieli wcale nie klasztorne, a często wręcz przeciwnie, bezbożne. Rozglądali się wokół siebie i nierzadko brali na cel co ciekawsze „Pokusy”. W ten sposób zawiązywały się sympatie. Doskonałym „czyśćcem spacerowym” dla zadurzonych był park henrykowski, a w parku kilka romantycznych miejsc, między innymi drewniany mostek. Istotne, że drewniany, bo gdy się po nim szło, trzeszczał, sprawiał wrażenie niestabilnego, a i deski bywały trochę „uszkadzane”, co dodatkowo wpływało na wyobraźnię Pokusy a Jemu pozwalało bardziej się Nią „opiekować”.

On i One na mostku. fot. Archiwum

Lokalizacja mostku, chociaż przypadkowo wynikała z trasy przepływu rzeczki zwanej Oławką, miała nadany głębszy sens. Tuż za mostkiem był tzw. Weimar, czyli miejsce pochówku rodzin dawnych właścicieli. Zaciemniona dróżka przez park, stare grobowce ulokowane w gąszczu zieleni wśród wielkich, majestatycznych, przerażających w nocy drzew, które niejedno widziały, stwarzały atmosferę tajemniczości i strachu. Szumiały, trzeszczały, co bardzo potęgowało „grozę sytuacyjną”, pozwalającą wykazać się bohaterstwem męskiej części spaceru. Krążyły więc chętnie opowiadane, zmyślane i koloryzowane w jednym celu różne straszne opowieści o duchach i strachach, które jedni skwapliwie wymyślali a inne w nie wierzyły. I strasznie się ich bały! Przerażonym „ochom i achom” na takich spacerach nie było końca. Dziewczyny miały „powody” tam się bać. A jak się bały to ze strachu szukały „obrony” u akurat będącego pod ręką, przy nodze, czy ustach partnera, który przeważnie „pomocy i obrony nie odmawiał”. I dzielnie Pokusę bronił i wspierał. Dlatego mostek koło Weimaru chętnie był wybierany na wieczorne spacery. Mostek drewniany, szeroki, był bardzo pojemny i towarzyski. Pozwalał nieraz na spotkania nie tylko jednej pary, a szerokie poręcze były bardzo wygodne, miały różne zastosowania. Często służyły za stolik pod „akurat” będącą pod ręką butelkę czy kieliszki, do podparcia lub siedzenia, obrony przed duchami i namiętnych, bardzo skutecznych prób wzajemnego „oczyszczania” z bezbożnych myśli.

Tym razem tylko One. fot. Archiwum

Często były to młodzieńcze czy dziewczęce porywy namiętności.

Kilka takich spotkań jak u Mariana Fiołka, Andrzeja Kiszko vel Hossa z rocznika 1969-1971, Rolanda Białeckiego z rocznika 1968- 70 pozwoliło spełniać się zawodowo w rolnictwie, ale też na długie lata, zaowocowało małżeństwami do grobowej deski.

Sławoj Misiewicz

To działa!

Dwa lata temu uruchamiając stronę internetową dla Henrykusów spodziewałem się, że będzie ona okienkiem, przez które będą zaglądać absolwenci naszych szkół. Będzie też pomostem do kontaktów różnych roczników, często pogubionych przez lata, rozproszonych po świecie. Dziś mogę powiedzieć że to się w znacznym stopniu udało. Oglądacze tej strony nie idą w setki, ale liczba zainteresowanych stale rośnie. Co jakiś czas odzywa się też ktoś, kto kontakty zagubił.

Dziś miałem na to żywy przykład. Na podany na stronie internetowej www.henrykusy.pl numer telefonu odezwał się absolwent jednego z pierwszych roczników (1969- 71) o wdzięcznym imieniu i znanym szeroko nazwisku. To wdzięczne imię brzmi „Sławoj” i przeważnie kojarzy się z pewnym kontrowersyjnym biskupem z Wybrzeża.

Mój dzisiejszy interlokutor twierdzi, że jedynie raz w życiu udało mu się spotkać w realu imiennika, Sławoja jak on sam. Zamienili kilka słów w kolejce do recepcji w jednym z hoteli Białegostoku.

Fot. obok; Sławoj Misiewicz z lat szkolnych.

Sławoj wie, że aktualnie w Polsce żyje ledwie 9 osób o tym imieniu i zastanawia się czy nie warto założyć „Klubu Sławojów”? Nie jest mu również obca świadomość, że najbardziej znanym w historii Sławojem był Felicjan Sławoj Składkowski (1885- 1962). Mimo wielu zasług i zaszczytów na polu wojskowości i w polityce (był premierem rządu, trzykrotnym ministrem, wiceministrem itd.) chyba najbardziej został zapamiętany jako inicjator budowy wiejskich sanitariatów od jego nazwiska określanych potem jako „sławojki”, a oznaczanych na drzwiach serduszkiem.

Sławoj Misiewicz to ten przystojniak w ciemnych okularach. Wkrótce rozszyfrujemy i pozostałe osoby na tym historycznym zdjęciu.

Nasz Henrykus Sławoj ma też znane w kraju nazwisko, które od niedawna może być uznawane za kontrowersyjne a to dzięki młodemu politykowi z Białegostoku. Sławoj Misiewicz, bo tak się ostatecznie identyfikuje, jest człowiekiem dowcipnym, pełnym dystansu do siebie i świetnym opowiadaczem. Z jego pamięci i talentu do opowiadania będę chciał skorzystać. Obiecałem odwiedzić go pod Otwockiem, w połowie drogi w moje rodzinne strony. On zaś zapewnia, że z przyjemnością pojawi się już na najbliższym zjeździe Henrykusów w Lubiatowie 4 września br.

Andrzej Szczudło