Henrykusy w trasie

Jestem już emerytem, a ten ma wakacje ciągłe. Ale ponieważ nie jestem sam, swoje wywczasy wyjazdowe muszę uzgadniać z pracującą żoną. W tym roku ustaliliśmy, że nasz dom we Wschowie opuścimy w lipcu, jak często bywało, na dwa tygodnie. W nasz projekt wyjazdu krajowego wpisał się przylot z USA Henrykuski Brygidy, która miała do załatwienia w Lesznie sporo spraw urzędowych, ale chciała też odwiedzić rodzinę w Czersku. Precyzując wspólne już z Brygidą plany ustaliliśmy, że w drodze do Czerska wstąpimy do Warszawy, a zanocujemy u Sławoja Misiewicza, który we własnym domu wystawia glejt na dalszą drogę.

Henrykusów troje; Andrzej, Brygida i Sławoj.

Tak też się stało. Dosyć sprawnie dotarliśmy do Otwocka i po serdecznym przywitaniu ze Sławojem i jego rodziną wdaliśmy się w pogaduchy. Nie był to jeszcze zjazd, ale cenne spotkanie towarzyskie prawie czworga Henrykusów. Piszę prawie, bo oprócz Sławoja, Brygidy i niżej podpisanego była jeszcze moja Aldonka dosyć często uważana za Henrykuskę.

Przy lampce wina dyskutowanie szło nam całkiem nieźle. Dobrze też się spało, a nazajutrz po śniadaniu ruszyliśmy do Warszawy z misją odszukania grobu Dyrektora Jana Szadurskiego. Opisałem to w publikowanym niedawno tekście.

Jest Warszawa

Nie wspomniałem jednak, że w ciągu dwudniowego pobytu u Sławoja starczyło nam czasu również na zwiedzenie centrum naszej pięknej stolicy. Brygida nie odwiedzała jej od 12 lat, a ja jedynie mijając ją corocznie, nie zwiedzałem od lat 8. Teraz była okazja, bo i czas się znalazł i przewodnik za darmo. Pierwsze kroki skierowaliśmy do Pałacu Kultury i Nauki. Przetrwał różne pomysły na zburzenie i nadal jest miejscem skąd najlepiej oglądać panoramę Warszawy. Kolejnym punktem programu był przejazd metrem.

Nie mieliśmy wymagań co do trasy, a jedynie chęć przejechania się jedyną w kraju miejską koleją podziemną. Po kilkunastu minutach jazdy można było powiedzieć; zaliczone!

Inaczej było w Łazienkach. Tam miejsc do podziwiania i fotografowania było wiele, z czego skwapliwie korzystaliśmy. Widzieliśmy wiele pomników, a dwa z nich, jakby dla Brygidy, były bardzo amerykańskie.

Chodzi mi o Ignacego Paderewskiego, którego powrót z Ameryki uruchomił Powstanie Wielkopolskie oraz Ronalda Reagana, prezydenta USA wielce zasłużonego dla naszej wolności. Pomnik tego drugiego stoi przy Alejach Ujazdowskich.

Oglądaliśmy jeszcze Złote Tarasy, ale w dzisiejszym dostatku wszelkiego rodzaju galerii i supermarketów przyciągała nas tylko nazwa.

Złote Tarasy.

Wieczorkiem już przechadzając się Krakowskim Przedmieściem trafiłem pod bramę Uniwersytetu Warszawskiego i wtedy uświadomiłem, że jest to jednak motyw związany z Henrykowem. Pośrednio.

W roku 1973 zdawałem tu na germanistykę i niepowodzenie na egzaminie skierowało mnie do Henrykowa. Dziś mając za sobą udane życie zawodowe i rodzinne nie mam pewności czy jest czego żałować?

Jedziemy do Czerska

Podróżując do Czerska i potem dalej w poprzek kraju myślami otaczałem coraz to innych Henrykusów. Najpierw, kiedy zobaczyłem napis „Golub- Dobrzyń” przypomniałem sobie Lusia, Ludwika Ogniewskiego, bywalca zjazdów w Ziębicach. Oboje z żoną zapraszali nas do Golubia, ale tym razem się nie dało ze względu na brak czasu. Kolejna tablica wskazywała Tczew, a tam jest siedziba Tadeusza Keslinki, ojca chrzestnego pojęcia „Henrykusy” i organizatora największego zjazdu w 2008 roku, na stulecie urodzin dyrektora Jan Szadurskiego. Kolejne skojarzenie na trasie – Malbork dotyczyło Tadeusza Chlebowskiego, absolwenta PSNR z 1974 roku, który poza dyplomem wywiózł z Henrykowa jeszcze żonę. Jadąc dalej na wschód zerkałem w prawo, gdzie słynne „trawy z Iławy” hoduje Mieczysław Sowul. Brak czasu nie pozwolił odskoczyć z trasy do Olsztyna, gdzie zaplanowany był nocleg. Może następnym razem… pomyślałem sobie.

Na nocleg zatrzymaliśmy się na przedmieściach Olsztyna, aby nazajutrz pierwszy raz w życiu spojrzeć w oczy kuzynce, która zdążyła już zostać babcią. Odwiedziłem również kolejną kuzynkę, stale mieszkającą w Anglii. Tym razem dała mi szansę na spotkanie w Giżycku, gdzie odwiedzała swoją matkę. Jadąc tam w strugach deszczu wypatrzyłem znaną mi miejscowość Ryn, skąd żabi skok do Woźnic i Zielonego Gaju. W SHR Woźnice specjalizującej się w hodowli ziemniaka, z Krzyśkiem Rekiem i Jurkiem Urbanem, w 1974 roku byłem na praktyce wakacyjnej. Razem z praktykantami z innych szkół mieszkaliśmy w dworku Zielony Gaj, dziś odnowionym i oferującym pokoje dla turystów.

Kolejny nocleg zaplanowaliśmy już pod Suwałkami, u rodziny, więc jechaliśmy najkrótszą drogą przez Olecko, skąd pochodzi opisywana już na tej stronie kuzynka Zosia Bijata. Z boku został Ełk, w którym niewzruszenie mieszka sobie Eugeniusz Kochanowski, mój krajan i starszy kolega z rocznika Sławoja. Kolega Gienek jest wciąż odporny na zachęty zjazdowe, ale na kawę do Ełku zapraszał.

Na tym skończyły mi się wakacyjne wątki henrykowskie jeśli nie liczyć ponownej wizyty pod Otwockiem u Sławoja, w drodze do domu.

Andrzej Szczudło

Grób Dyrektora

Od lat co najmniej raz w roku przemierzam Polskę jadąc na ukos z południowego zachodu na północny wschód. Przemieszczam się ze Wschowy, miejsca stałego zamieszkania do miejsca urodzenia, w Sejnach, gdzie wciąż mam sporo członków rodziny. Prawie zawsze trasa wiedzie przez Warszawę. Od pewnego czasu wiem, że pod Warszawą mieszka Henrykus, Sławoj Misiewicz. Mieszka sobie wygodnie i potrafi tą wygodą się podzielić. Sprawdziłem raz i teraz wiem, że warto robić przystanek u niego, akurat w połowie drogi.

Henrykusy: Brygida, Sławoj i Andrzej.

W tym roku mieliśmy zaplanowany wakacyjny wyjazd do Sejn, ale żeby było racjonalniej, oprócz postoju u Sławoja pod Warszawą, plan przewidywał wspólne odnalezienie grobu Dyrektora Jana Szadurskiego. Dotąd mieliśmy niewiele wiadomości mogących pomóc w jego odnalezieniu. Nie było także skuteczne wyszukiwanie w Internecie. Przed wyjazdem rozmawiałem telefonicznie z kilkoma osobami, ale nie uzyskałem żadnej konkretnej informacji. Jedni mówili, że leży podobno na Cmentarzu Komunalnym na Powązkach, drudzy, że na Wojskowym na Powązkach. Razem ze Sławojem, przy kolacji opracowaliśmy plan poszukiwań. Rano po śniadaniu ruszyliśmy do jego realizacji. Towarzyszyły nam moja Żona Aldona, przez wielu uznawana za Henrykuskę oraz prawdziwa Henrykuska Brygida Prażuch (Wojcieszczyk), która przyleciała z Chicago.

Zaczęliśmy od Komunalnego

W Administracji trafiliśmy na pana, który akurat miał śniadanie. Szybko nas zbył używając argumentu, że mamy zbyt mało informacji, a on nic nie może zrobić. Natomiast pani siedząca naprzeciw niego przy biurku, odsunęła śniadanie i podjęła próbę znalezienia grobu. Przeszukała bazę danych i znalazła 7 miejsc pochówku zmarłych o nazwisku Szadurski. Sprawdziliśmy wszystkie, żaden nie był naszym Dyrektorem. Szukając wsparcia gdzie indziej, na cmentarzu porozmawialiśmy z przygodnie poznanymi ludźmi. Doradzili poszukać na nieodległym Cmentarzu Wojskowym. Tego dnia po godzinie 18.00 bez efektu zakończyliśmy poszukiwania.

Dzień drugi

Następnego dnia po śniadaniu, w składzie osobowym z poprzedniego dnia, wybraliśmy się na Cmentarz Wojskowy na Powązkach.

Olśniony nową myślą zadzwoniłem do Rodziny Dyrektora w Lublinie. Nie uzyskałem konkretnej informacji oprócz zapewnienia, że leży na Cmentarzu Wojskowym i że po powrocie kuzynki do domu poda mi namiary SMS-em.

Z tą wiedzą ruszyliśmy na Cmentarz Wojskowy. Znowu zaczęliśmy od Administracji. Miły Pan i Pani Dorota bardzo usiłowali nam pomóc, niestety bez efektu. Nie ma takiego grobu na Wojskowym, powiedzieli. Pochodziliśmy po kwaterach podziwiając panteon ludzi sławnych i zasłużonych.

W gościnnym domu Sławoja.

Niestety na tarczy wróciliśmy do Sławoja, gdzie czekał nas smaczny obiad. Następnego dnia z uczuciem zawodu ruszyliśmy w dalszą drogę, przez Czersk, rodzinne miasto Brygidy, do Sejn.

Sławoj w tym czasie próbował szukać grobu na własną rękę. Rozmawiał ze znajomymi z roku, ale bez efektu.

Po kilku dniach, gdy byłem już w Sejnach, odezwała się kuzynka Dyrektora z Lublina, podając dokładne dane; „Cmentarz Wojskowy na Powązkach, kwatera nr 22, rząd 7, grób nr 9”. Przekazałem dane Sławojowi z propozycją, że zmienię plany pobytu w Sejnach, aby w powrotnej drodze zanocować ponownie u Nich i wspólnie odszukać grób Dyrektora. Kolejna zmiana moich planów (koncert w Warszawie krewniaka Kacpra Smolińskiego) sprawiła, że Sławoj sam, zaopatrzony w niezbędne narzędzia do sprzątania grobu wyruszył na Powązki. Jak później opowiadał, z odnalezieniem grobu nie miał teraz problemu.

Sam grób nie wyglądał zbyt ciekawe (patrz: foto poniżej). Rzadko odwiedzana mogiła z lastriko była zasypana igliwiem i liśćmi.

Po uprzątnięciu i umyciu grobu i płyt, zapaliłem znicz, postawiłem stroik z kwiatów i po modlitwie opuściłem miejsce pochówku Dyrektora.

Następnie udałem się do Administracji Cmentarza i poprosiłem o aktualizację danych w ewidencji, aby w przyszłości łatwo można było grób znaleźć. Okazało się, że grób Dyrektora był zewidencjonowany pod nazwą „Szadurscy Janina i Jan”. My szukaliśmy pod Jan Szadurski i dlatego wyszukiwarka nie pokazywała lokalizacji. Zmieniliśmy na Szadurski Jan i Janina i od tego czasu próby odnalezienia dają pozytywny efekt.

Od lewej; Klaudia, Sławoj, Krysia i Aldona.

Żegnani przez Rodzinę Krysi i Sławoja wracaliśmy z wakacji w poczuciu satysfakcji, że misja Henrykusów, dzięki zaangażowaniu Sławoja Misiewicza, została spełniona.

Andrzej Szczudło

Spowiednik

Z cyklu Opowieści Sławoja

W życiu miałem kilka przezwisk, bardziej lub mniej sytuacyjnych. Jedno z nich to „Spowiednik”, ale nie dotyczy to nauki na duchownego, ani wspomnień spowiednika. Chodzi o pogłębianie wiedzy rolniczej.

W życiu miałem kilka przezwisk, bardziej lub mniej sytuacyjnych. Jedno z nich to „Spowiednik”, ale nie dotyczy to nauki na duchownego, ani wspomnień spowiednika. Chodzi o pogłębianie wiedzy rolniczej.

W Henrykowie mieszkałem w wieloosobowym przechodnim pokoju. Konkretnie było nas tam sześciu. W sąsiednim też sześciu kolegów. W składzie osobowym mojego pokoju byli ludzie z całej Polski; Czesiek Nowicki i Kaziu Barcikowski z Pomorza, na drugim roku dołączył ich kolega Andrzej Kiszko – „Hos”, ja z Mazowsza, Jurek Strzałkowski ze Wschowy i Andrzej Szrajda z Chojnic. Różne mieliśmy podejście do zdobywania wiedzy, mnie często przeszkadzało palenie, piwo, inny alkohol, czy rozrywki kulturalne typu kartograjstwo.

Pokera zaczynało się cieniutko, na zapałki, a kończyło na piwo lub pieniądze, gdy ktoś dostał mocną kartę. Czwórkę do brydża zbieraliśmy z trzech pokoi, jak jednego brakło to graliśmy z „dziadkiem”. „Treflówkę” nie wszyscy znali, ale poznali. W szachy nie miałem z kim zagrać. Jak komuś proponowałem to przeważnie słyszałem, że mogą zagrać w warcaby albo w tysiąca. Dziwiłem się, bo to ludzie po liceum, ale w końcu cieszyłem się, że nie wybierają gry w Piotrusia.

Co do mojego pobytu w Henrykowie, z różnych względów, miałem konkretne cele i plany bardziej niż inni poważne. Nie udało mi się zostać generałem to chciałem być dyrektorem. Ucząc się starałem się osiągnąć podstawy do realizacji swoich planów. Działałem w samorządzie Szkoły i w politycznym kole ZMW-u, łącznie z kandydowaniem do PZPR, której to legitymację koledzy zmuszali mnie do zjedzenia w czasie transformacji po 1989 roku. Nie dało się, twarda była jak całe PZPR, nawet po długim grillowaniu.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Opinię wydano mi na moją prośbę w połowie roku szkolnego.

Siłą rzeczy w takich warunkach szkolnego internatu nie bardzo można było tę wiedzę chłonąć. Szukałem miejsca gdzie mógłbym się uczyć. Czasami znajdowałem je w budynku szkoły, czasami w klubie „Avena”, rzadko w pokoju. W końcu pokój był wspólny.

Gdy nie wyjeżdżałem na sobotę i niedzielę, chodziłem do kościoła. Przypadkowo, po mszy spotkałem księdza Komasę. Bardzo miły starszy człowiek. Rozmawialiśmy na różne tematy. Kolejnej niedzieli przed mszą poszedłem do kościoła z notatkami, bo w poniedziałek miałem jakieś zaliczenie. Dłużyło się siedzenie w ławce i czekanie na mszę. Mimowolnie otworzyłem notatki i ksiądz to zauważył. Po mszy znowu rozmawialiśmy. Dyskutowaliśmy o planach życiowych, o warunkach w szkole. Szczerze z nim rozmawiałem. Zaproponował mi, żebym w czasie gdy mszy się nie odprawia uczył się w kościele, bo przecież i tak jest otwarty, a mało kto tu przychodzi. Chętnie skorzystałem. Początkowo siadałem w którejś z ławek blisko okna, bo otoczenie było raczej ciemnawe. Z czasem, po uzgodnieniu, przeniosłem się do konfesjonału po prawej stronie od wejścia. Sprawdziłem, jest tam do dzisiaj.

Tu już miałem super warunki, zamknięte pomieszczenie, blat pod książkę czy notatki i co najważniejsze mogłem włączyć żarówkę i farelkę, nie dość, że było widno to i ciepło. Chętnie korzystałem z tej możliwości, oczywiście nie mówiąc o tym nikomu ani słowa. Jednak po jakimś czasie moja częsta absencja w pokoju została przez kolegów zauważona. Wytłumaczenie było proste – „pewnie znalazł jakąś d..e”.

Zastanawiające było; znika, wyjeżdża, nie uczy się, a najlepszy na roku, co skutkowało przyznaniem mi najwyższego stypendium,

kilkaset złotych miesięcznie. Dodatkowo kasę podsyłała mi Mama, też kilka stówek. W sumie tej kasy było sporo. Mało wydawałem, nie piłem, nie paliłem, trochę traciłem na wyjazdy. Dorabiałem również przy rozładunku wagonów na rampie GS-u. To co mi zostawało wpłacałem na książeczkę PKO, którą trzymałem w swojej szafie. Po kilku miesiącach uzbierało się tego kilka tysięcy.

Nie wiedziałem wtedy, że zawiść ludzka nie ma granic. Pod moją nieobecność Pepik ze Sztumu splądrował moją szafę i upublicznił stan moich oszczędności. Zabrali mi stypendium, używając idiotycznej argumentacji;   „po co mu jeśli ma tyle na książeczce”.

A ja robiłem swoje. Garb ciążył. Nauka, praca, nauka. Może się wyprostuję, myślałem.

Jest marzec przed Wielkanocą. Nadal korzystam z możliwości nauki w konfesjonale, przy świetle. Ktoś wchodzi do kościoła. Kobieta. Gaszę światło. Zauważyła. Podchodzi, klęka i zaczyna szeptać. Zanim zareagowałem zdążyła wyszeptać całą formułkę– „ …ostatni raz byłam u spowiedzi, …. pokutę …” itd. Zbaraniałem, a po chwili w popłochu opuściłem konfesjonał i kościół słysząc za sobą „… ależ proszę księdza…”.

Dotąd nigdy w życiu nikt mi tak nie powiedział. Po rozmowie z księdzem Komasą musiałem szukać innego spokojnego miejsca do nauki. W jakiś sposób ta historia dotarła do moich kolegów co owocowało przezwiskiem „Spowiednik”. Utrzymało się krótko, tylko do praktyki wakacyjnej, którą miałem w Borowie. Tam pracował Roland Białecki i wtedy poznałem Lodzię Diaków, Jego późniejszą żonę.

Po wakacjach miałem w Henrykowie jeszcze inne przygody, ale o tym w kolejnych opowieściach. Miło by było poczytać wspomnienia kolegów, przekonać się jak oni widzieli moje przygody.

Swoją drogą nie wiem czy tylko mnie się coś wiecznie wydarzało, pewnie to wina Skorpiona, mojego zodiakalnego patrona? Na kogoś trzeba winę zwalić. Może innym też tylko szkoda, że nie chcą o tym pisać.

Sławoj Misiewicz – Harnaś

Inseminator

Z cyklu opowieści Sławoja

Moje dwa marzenia – konie i szybkie samochody. Moja fascynacja końmi, doprowadziła mnie do tego przezwiska „Inseminator”. Krótko to trwało, do wakacji na pierwszym roku. O fascynacji szybkimi samochodami wspomnę później. Gospodarstwo w Henrykowie co roku organizowało punkt kopulacyjny dla koni. Przywożono z Książa 3 ogiery, 2  ciężkie, i jeden lekki, do prac polowych, transportu i pod wierzch. Konie  były doglądane przez jednego pracownika, również z Książa.

W gospodarstwie w Henrykowie były dwie piękne, dorodne, kare klacze, czarne jak węgiel, rasy wielkopolskiej. Pracowały w zaprzęgu, co dnia rano dowoziły platformą paszę dla inwentarza. Siano, kiszonkę, słomę czy co było potrzebne.

Ogiery dla podtrzymania kondycji wymagały codziennego wybiegania. Dbanie o to miał w zakresie obowiązków pracownik punktu. O ile sporadyczne dosiadanie konia jest przyjemnością, to obowiązek czyni z tego ciężką pracę. Mówi się, że obowiązek zniszczy każdą przyjemność, a każda przyjemność staje się pracą gdy jest obowiązkiem. Często opiekun mając dość, przeganiał konie na lonży. Z oporami, ale pozwalał chętnym na doglądanie i ujeżdżanie koni. Z oporami, aby zyskać z tego jakąś korzyść, przeważnie było to zrzucenia obowiązku doglądania koni na barki ochotnika. Czasami argumentem był alkohol, bo co w końcu ten pracownik z Książa miał sam robić między końmi, w obcym miejscu. Byłem jednym z chętnych do objeżdżenia koni. Moje negocjacje o dostęp do koni przebiegły pozytywnie. Zostałem z dwoma kolegami zaakceptowany do ich objeżdżania. Traktowaliśmy to jako fajną rozrywkę i przygodę w codziennym szkolnym życiu, chociaż zapach końskiego potu, którym przesiąkliśmy nie każdemu odpowiadał.

Były trzy ogiery, wszystkie piękne, nerwowe. Ciągle buzująca w nich krew podtrzymywała stałą gotowość do kontaktu z klaczą. Należało je oprzątać, czyścić, sprzątać stajnię i objeżdżać. Zaczynaliśmy o godzinie 5.30, od sprzątania, pojenia i karmienia. Około 6.00 był wyjazd wierzchem na teren parku. Rano, bo tam nikogo o tej porze nie było, nikomu nie stwarzaliśmy zagrożenia. Mniej więcej w tym samym czasie zaczynał się obrządek inwentarza w gospodarstwie. Dwie klacze w zaprzęgu wyjeżdżały wtedy z gospodarstwa. Staraliśmy się ich nie spotykać. 

Pewnego razu kiedy powracaliśmy z pleneru, przy wjeździe na podwórze gospodarstwa niespodziewanie spotkaliśmy wóz z paszą. Mój ogier poczuł klacz w rui, w zaprzęgu. Nie reagował na nic, na żadne moje zabiegi. Nie dałem rady go powstrzymać. Koledzy zdążyli umknąć, ja niestety nie. Siedziałem na tajfunie siły fizycznej i witalnej. Nic mu nie przeszkadzało, ani dyszel, uprząż, ani druga klacz, która nie była ogierem zainteresowana i po porwaniu uprzęży uciekła do stajni.  

Z boku to wyglądało tak; ja na ogierze, on na klaczy, trzask łamanego dyszla jeszcze bardziej potęgujący grozę chwili. Nie było mi do śmiechu. Nie miałem absolutnie żadnej możliwości reakcji, ani ucieczki. Ogier próbował kryć, ja próbowałem go powstrzymać, zbiegło się kilku pracowników gospodarstwa. Ogier górą, klacz w końcu się poddała, ja na kryjącym ogierze też. Klacz miała ponad 2 metry wysokości, ogier też tyle, ale jakoś zeskoczyłem. Czułem jakbym skakał z pierwszego piętra domu. Jak mi się udało ujść bez szwanku, do tej pory nie wiem, ale się udało. Szczęśliwie nic mi się nie stało. Więcej już nie chodziłem do stajni.

Historia o mojej przygodzie z końmi szybko się rozeszła, skutkując moim przezwiskiem „Inseminator”. Krótko je nosiłem, do wakacji. W nowym roku nikt już o tym nie pamiętał, tylko ja. Jednak miłość do koni została. I do szybkich samochodów też.

 Sławoj Misiewicz – Harnaś 

Rozładunek wagonów

Z cyklu Opowieści Sławoja

W Henrykowie, jak w każdej szkole, były przyznawane stypendia, kilkaset złotych miesięcznie na potrzeby słuchaczy. Było jasno określone komu się należy, były zasady i  kryteria. Taki „cennik”, jak to nazywaliśmy. Nie wszyscy spełniali kryteria, więc zmuszeni byli szukać możliwości zwiększenia zasobów, które otrzymywali z rodzinnego domu. 

Na stacji w Henrykowie była rampa kolejowa, przy której zatrzymywano wagony z towarem do GS-u, czy do innych zakładów. Tu zdobywaliśmy dodatkowe środki finansowe.

Zdobywaliśmy, łatwo powiedzieć. Któryś z kolegów, chyba Wojtek,  gdzieś od kogoś usłyszał o takiej możliwości. Poniuchał, pogadał i okazało się to możliwe. Rozładunek wagonów był dla wybranych. Działała tu stara zasada –  im mniej ludzi do podziału kasy, tym większa dola. Nie na hura jednak, bez rozgłosu. Była tu wewnętrzna selekcja. Na początku dobrała się grupka trzech zainteresowanych i wtedy ciężko było się wkręcić. Ja się nie załapałem. Raz, że  miałem wsparcie z domu, dwa – stypendium, nie paliłem, alkohol niezbyt mnie interesował, starczało mi. Koledzy zaczęli gdzieś znikać z pokoju, wracali nocą, zmęczeni, brudni. Nie dało się długo utrzymać tajemnicy.  Z czasem wieści się rozeszły. Zaczęły się przepychanki, podchody. Ja również w nich uczestniczyłem. Miałem szanse, ponieważ byłem mocny. Demonstrowałem to z pomocą Józka z Człuchowa, robiąc pompki na czas. Pompki robiliśmy w ciągu jednej godziny, minimum 200. Wygrywał ten, który dwusetną robił w ostatniej sekundzie umownej godziny. Sztuką było trafić na tę ostatnią sekundę. Kibiców mieliśmy sporo, chętnych wcale. Z jego poparciem w końcu załapałem się do prac rozładunkowych.

Towar był różny, a my chętni do rozładunku i zarobku. Stawkę ustalano w zależności od towaru. Na jej wysokość miała również wpływ ilość czasu na rozładunek; im mniejsza tym większą stawkę można było wynegocjować. Dostawaliśmy różne wagony do rozładunku. Oprócz nas była grupa miejscowych pracowników, którzy zajmowali się tym od dawna. Stare wygi. Ich obecność często była argumentem do obniżania nam stawki. Oni dobrze wiedzieli jaki towar brać do rozładunku. My dostawaliśmy resztę. Oni przeważnie towar w paczkach, kartonach, w zamkniętych wagonach. Nawozy i wapno palone przychodziły luzem, mąka, cement, wapno w workach, w zamkniętych wagonach. Węgiel i koks w otwartych. Tylko pszczół luzem brakowało. Siłą rzeczy porównywaliśmy wysiłek ich i nasz. Najbardziej nieprzyjemny był rozładunek mąki, cementu i wapna w papierowych workach. Nosiliśmy je na plecach. Dowcipnie określaliśmy to jako „robotę papierkową”. Na głowę i kark kładło się czysty worek jutowy, który niestety po jakimś czasie był przesiąknięty pyłem. Zamknięta przestrzeń, gorąco, pot, pył. Wszystko i wszędzie swędziało.  Otwarte wagony z wapnem luzem dobrze się rozładowywało, duże bryły, jak suche było, gorzej jak padało w czasie transportu. Drobny węgiel był łatwy w rozładunku, aby tylko do podłogi dojść, później brało się łopatą po podłodze. Z grubym gorzej szło, bryły potrafiły ważyć po kilkadziesiąt kilogramów. Najbardziej męczący był rozładunek koksu. To była mordęga, która przeważnie nam przypadała. Kawałki koksu tak się ze sobą wiązały, że tworzyły zwartą bryłę. Nie pomagało nawet otwieranie wagonu. Trzeba było rwać gablami lub rękami, nijak nie mogliśmy dojść do podłogi. Katorga! Po kilku godzinach ciężkiej pracy marzyliśmy o kąpieli, a jeszcze trzeba było pieszo wracać nocą przez park. Zdarzało się, że nie zmieściliśmy się  w czasie z rozładunkiem, co pociągało za sobą kary za postojowe dla odbiorcy towaru. Z tego powodu często były nam zmniejszane wypłaty. Były również zmniejszane z byle powodu. Czasami zamiast kasy proponowali wino, wódkę, piwo lub papierosy. Nikt nas przed tymi krzywdami nie bronił.  Mnie to nie odpowiadało, bo nie piłem i nie paliłem. Byłem najstarszy na roku i miałem różne doświadczenia życiowe za sobą. Trochę pomyślałem, policzyłem i wyszło mi, że nie jesteśmy uczciwie traktowani, byliśmy oszukiwani. Im nas więcej szło do rozładunku tym mniej z tego mieliśmy pieniędzy. Próbowałem negocjować z decydentami, ale bez żadnego skutku, bo na moje miejsce byli inni chętni. Pracując w Szczecinie w Stoczni Parnica, wiedząc, że pójdę do Henrykowa, odkładałem pieniądze. Mama też mi przysyłała. Jako najlepszy słuchacz dostawałem stypendium, ale do czasu, kiedy Pepik ze Sztumu spenetrował mi szafkę i udostępnił wszystkim moją książeczkę PKO.  Faktycznie nie musiałem dorabiać. Byli bardziej potrzebujący. Podziękowałem.

 Sławoj Misiewicz – Harnaś

Stonce ziemniaczanej zawdzięczam

z cyklu Opowieści Sławoja

Rapsod dla stonki ziemniaczanej

Czytając wpis Bola, przypomniałem sobie, że ja również miałem takie zawiadomienie o przyjęciu do szkoły. Po wielu przeprowadzkach trudno było mi ten dokument znaleźć. Pogrzebałem, poszukałem i z pomocą Żony znaleźliśmy. Leżał w starych zapomnianych papierach. Sztampa. Niewiele się różni od tego, który pokazał Bolek. Zastanowił mnie fragment, dotyczący opłaty za internat. Dokładnie ta sama kwota, chociaż oba dokumenty dzieli rok czasu. Czyżby w PRL-u nie było inflacji? Czy ekonomia marksistowsko-leninowska nie dopuszczała do spadku wartości pieniądza, a inflacja jest tylko spuścizną amerykańskiego imperializmu i zgniłego zachodniego kapitalizmu? Może jednak ekonomia socjalistyczna była lepsza niż obecna? 2/.

Pamiętam również swoją rozmowę kwalifikacyjną. Po nocnej podróży pociągiem, dojechałem do Henrykowa. Było nas kilkanaście osób, nie było listy, sami ustalaliśmy kolejność, wchodziliśmy pojedynczo. Moja kolej. Formalności, sprawdzanie na liście. Część już była po rozmowie, część z negatywną decyzją, wszyscy nerwowi. Wchodziłem w końcówce. W Komisji Kwalifikacyjnej zasiadali: Jadwiga Polkowska, Amelia Gembarzewska, Jan Szadurski, Stefan Kościelniak i Czesław Trawiński. Pierwsze pytania dotyczyły mojej osoby; skąd jestem, jak się dowiedziałem o szkole itd. Chyba zrobiłem pozytywne wrażenie. Jeszcze tylko najstarszy członek Komisji zapytał, czy ziemniaki można rozmnażać wegetatywnie czy generatywnie? Ponieważ nie znałem ani tych słów, ani odpowiedzi na to pytanie, na wszelki wypadek, mając przed oczami przegrany powrót do domu, odpowiedziałem, że obydwoma metodami.

Tylko dlatego, że taka odpowiedź wydawała mi się bardziej poważna. Zawsze dwie metody lepiej niż jedna. Spotkało się to z pozytywną reakcją Komisji, ale pytający poprosił żebym powiedział co to za metody rozmnażania? Jako przyszły rolnik z przypadku zupełnie nie wiedziałem o co chodzi, ale na szczęście ktoś poprosił do telefonu najstarszego członka Komisji, a inny groźnie wyglądający, z rozwianym czochradłem i w okularach poinformował, że z powodu braku

pytającego nie muszę odpowiadać i powitał mnie w szeregach słuchaczy Szkoły w Henrykowie. Po czym rozeszli się po terenie Szkoły, chyba na obiad, bo w końcu ile na głodnego można słuchać niedouczonych, ogłupiałych ze strachu przyszłych rolników.

Po podjęciu nauki dowiedziałem się, że starszy to był Dyrektor Jan Szadurski, a w okularach mgr Czesław Trawiński. W czasie nauki w Henrykowie wspominałem kwalifikacje z Panem „Trawką” Trawińskim i dowiedziałem się, że spodobało im się, że mówiłem ziemniaki na kartofle, ja z kolei opowiedziałem, skąd była moja wiedza na temat kartofli. Poza tym, że jadałem ziemniaki, ze szkołą jeździliśmy do lokalnego PGR-u na zbieranie stonki ziemniaczanej. I nie była to stonka kartoflana zwana „żukiem z Colorado”, rozrzucana z samolotów amerykańskich i zachodnioniemieckich imperialistów na socjalistyczne pola uprawne, w celu zagłodzenia niepoprawnych komunistów zza „żelaznej bramy”. Uśmialiśmy się obaj.

Na powyższej grafice w długiej sukni, z torebką, parasolką i w kapeluszu to ona – samiczka. Reszta w melonikach to oni – oszalałe samce.

Tak to imperialistom, stonce i „Trawce” zawdzięczałem możliwość nauki w PSTNiL i późniejsze sukcesy w rolnictwie.

Sławoj Misiewicz

Duch Weimara

Z cyklu (straszne) opowieści Sławoja

Wilhelm Ernest Weimar.

W Henrykowie, oprócz wielu innych, krążyła opowieść o duchu Weimara.
Nie znalazłem nigdy potwierdzenia na jego istnienie. Chociaż był
moment, że jego wizja postawiła mi włosy na głowie.
Jadąc po wiedzę do Henrykowa, jak wszyscy korzystałem z PKP.
Wsiadałem we Wrocławiu i wysiadałem na stacji Henryków.

Stacja kolejowa Henryków.


Ze stacji do szkoły prowadziły dwie drogi, jedna dłuższa asfaltowa i
druga gruntowa, krótsza, przez park, obok grobu Weimarów.
Przeważnie wybieraliśmy tę drugą.  Wśród słuchaczy krążyły
opowieści o pokutującym w nim duchu. Wraz z coraz z szybciej
zapadającym zmrokiem nasilały się  jesienią. Ja również je znałem.
Teraz myślę, że  rozpowszechniali je ci, którym zależało na
samotności w parkowej głuszy. Wiadomo, ukryte w parku
zakochane parki. Mam wrażenie, że chyba nawet czasami
specjalnie emitowały nieokreślone dźwięki.
Często korzystałem z pociągu. Jeździłem nim do rodziny, do
Wrocławia lub przez Wrocław. Wyjeżdżałem w piątek wieczorem,
wracałem w poniedziałek rano prosto z nocnej podróży, często
bardzo zmęczony. O ile powroty były we dnie, to wyjazdy ciemnym
wieczorem, zwłaszcza w okresie jesiennym i zimowym.
Droga przez park miała kilka odnóg, była bliższa, ale ten Weimar…


Trzeba było przejść koło niego. Za dnia nie robiło to wrażenia,
gorzej po zmroku. Odnogi były w różnych miejscach, czasem w
gęstwinie, czasem w wolnej przestrzeni. 
Przypominam sobie taki kolejny piątkowy wyjazd, w listopadowy
wieczór. Kąpiel, kolacja, przebiórka i na stację. Ruszam
energicznie, ciemność parku, gwieździste niebo, księżycowa
poświata. Wszystko to wpływa na tempo marszu. Zachowane w
pamięci opowieści teraz uruchamiają wyobraźnię. Duchy
przybierają monstrualne wymiary. Ale idę! Ktoś/coś stoi kilkanaście metrów przede mną na drodze. Białe, wysokie, z wyraziście białą twarzą. Idę, ale i „to” rusza w moją stronę. Zatrzymuję się, „to” również, cofam się, a nieznane sunie prosto na mnie… Przez głowę przelatują mi wszystkie duchowe opowieści. Staję – stoi, ja do tyłu, czy do przodu – „to” też.
Nie pojechałem tego wieczoru. Zziajany, z włosami na
sztorc wróciłem do pokoju. Koledzy byli wielce zdziwieni i
zaskoczeni. Nie miałem odwagi powiedzieć im prawdę. Wykpiłem
się wykrętem, że spóźniłem się na pociąg, ale nie wiem czy
uwierzyli? Źle mi z tym było. Nocna przygoda nie dawała
mi spokoju, jednak nie na tyle by wracać tam po nocy. Poczekałem
do rana i po śniadaniu ruszyłem do parku. Znalazłem to miejsce,
odkryłem ducha. Na rozwidleniu drogi w zeszłym tygodniu
nadleśnictwo postawiło nowe znaki drogowe. Konkretnie, zakaz
ruchu; duże, białe koło w obwódce na białym drewnianym słupie.
Jeśli dodamy do tego księżycową poświatę i nagromadzone w
głowie pełne duchów opowieści, efekt murowany.


Na powyższym zdjęciu zachował się „duchowy słup”, chociaż
postarzały i ze zmienionymi oznaczeniami.
Większość duchów pojawiających się w starych nawiedzonych
budowlach czy innych miejscach da się w sensowny sposób
wytłumaczyć,… ale czy koniecznie trzeba?
Sławoj Misiewicz

Radiowęzeł

Z cyklu Opowieści Sławoja

Wiadomo, media trzecią władzą są, kto ma media ten ma władzę. Dotyczyło to i Szkoły w Henrykowie. Zacząłem naukę w 1969 roku, technikum trzy lata wcześniej. Uczniowie technikum zmieniali się co pięć, słuchacze studium co dwa lata. Siłą rzeczy ci z technikum byli bardziej zasiedzeni niż my. Stale toczyło się ciche współzawodnictwo- Technikum contra PST. Wbrew logice, do różnych rzeczy nie byliśmy dopuszczani, bo i tak będziemy tylko dwa lata. Tak było i z radiowęzłem szkolnym. Był opanowany przez technikum, był ich. I koniec.

Siedziba znajdowała się na pierwszym piętrze głównego budynku, drzwi po lewej stronie korytarza. Pokój był oznaczony i zamykany przed niepowołanymi osobami. Wyposażony nieźle jak na tamte czasy.

Radiola, podstawowe wyposażenie zawierało – radio, wzmacniacz i adapter, z możliwością podłączenia magnetofonu. 3/.

Były płyty i taśmy. „Radiowiec” prowadzący radiowęzeł to był „ktoś”, budził większe zainteresowanie dziewczyn. Krążyły opowieści o przypadkach, kiedy radiowęzeł był wykorzystywany do damsko- męskich relacji, ale to chyba zazdrośnicy rozsiewali te plotki… Ja o tym nic nie wiem. Robiłem podchody, żeby pozwolili mi współdziałać z nimi, ale żadne argumenty nie przekonywały grona decydentów. Nie ustępowałem i udało mi się swoim zaangażowaniem w życie szkoły przekonać do mojego pomysłu opiekuna, który kiedyś na imprezie andrzejkowej zarzucał mi pijaństwo. (Vide: Pan Kobra https://henrykusy.pl/pan-kobra/)

Pomysł był prosty: będziemy redagować ambitne programy. Uzyskałem dostęp do siedliska władzy, wbrew ogromnej niechęci dotychczasowej obsługi. Nie byłem dopuszczany do tajemnego życia radiowęzła, moja rola została sprowadzona do rannego jego uruchamiania. Myślę, że im po prostu nie chciało się rano wstawać. Ja natomiast podszedłem do tego poważnie i co dnia latałem około szóstej włączać pobudkę i „umilać” wszystkim życie. Umilać w cudzysłowie, bo to ranne budzenie przeważnie wszystkim przeszkadzało i z wieczora kołchoźniki wyłączali.

Wychodząc rano z pokoju, po kryjomu włączałem je, co było powodem do niezbyt miłych komentarzy. Tym bardziej, że wpadłem na pomysł, żeby pobudką była dynamiczna melodia z serialu „Bonanza”, ze stopniowanym natężaniem dźwięku. 

Cały internat rozsadzała ta melodia i nie udawało się kontynuować snu. Ze zrozumiałych względów muzyka nie tylko budziła, ale wyzwalała różne złe emocje u słuchających. Czasami oberwał i kołchoźnik, gdy rzut butem okazał się celny. Wśród nas „radiowców” często toczyliśmy dyskusje nad urozmaiceniem programu, ale że to były moje pomysły, to je odrzucano. Nie dali mi też większych kompetencji. Moja potrzeba dowodzenia spalała na panewce. Ale walkowerem się nie poddałem!!!

Bez porozumienia z innymi napisałem do Dyrekcji Szkoły zamówienie o uzupełnienie sprzętu.

Samozwańczo podpisałem Kierownik Szkolnego Radiowęzła.

Źle to przyjęto, współpraca trwała, ale podgryzanie też! Do czasu, kiedy przychodząc rano zaspany, puściłem „Etiudę Rewolucyjną” naszego geniusza fortepianu.

Przez mikrofon Tonsilu (fot. obok) ogłosiłem wszem i wobec, że jest wykonywana pod dyrekcją Fryderyka Chopina. Tego dla Pana Kobry było już za wiele. Posądził mnie, że od samego rana pijany wykonuję swoje obowiązki. To było pomówienie, bo ja tylko śnięty byłem. W Henrykowie nigdy nie byłem pijany, może czasem trochę „wypity”. W konsekwencji dostałem nakaz przekazania kluczy i zakaz wstępu do radiowęzła. Tak się skończyła po raz drugi moja kariera konferansjera w Henrykowie. To był definitywny koniec.

Znowu mogłem długo spać. Jak wszyscy.

Sławoj Misiewicz

„Harnaś” dwa czyli SGGW, balety i inne zajęcia

z cyklu Opowieści Sławoja

W poprzedniej relacji opowiadałem o moim starcie do szkoły wojskowej. Prosto z Piły pojechałem na egzamin do Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie. Po egzaminach czekając na wynik siedziałem w domu jak na rozżarzonych węglach. Wreszcie dotarł komunikat; przyjęty! W domu – Mama z niedowierzaniem, ale i z nadzieją. Tato – „znowu na zbity pysk wywalą”. Ja już w myślach śpiewałem Gaudeamus igitur -„Radujmy się więc”. Akademik na Jelonkach. Zamiast nauki miałem życie według hasła– „pić, balować, nie żałować-  bida musi pofolgować”.              

Balety i radowanie się na Jelonkach w Klubie „Karuzela”…,

Klub KARUZELA

… na mieście w „Hybrydach” i „Stodole”. Znajomości z Jonaszem Koftą, Stefanem „Fryckiem”  Friedmanem, Ireną Karel, Władysławem Komarem, Januszem Gajosem i innymi.                                                                                                                                                                
W lutym po pierwszym semestrze wypad z uczelni. W domu horror. Mama milczy przez łzy. Tato macha ręką. W podtekście – „a nie mówiłem!”. Kilka miesięcy pracy jako telemonter, co sprowadzało się to do kopania rowów pod położenie kabli. Mogłem rządzić, na razie tylko szpadlem. Trafiłem na krótko do pracy w GS-ie, w skupie butelek. Mało ambitne zajęcie. Nosiłem skrzynki, puste lub z butelkami. Nie miejsce na  rządzenie.

Kiedy wywaliła się sterta skrzynek, miałem stratę na potłuczonych butelkach. Przenieśli mnie do PZGS-u, do biura. Do działu zaopatrzenia i księgowości. Same kobiety i ich problemy; mleczka, pieluszki, śpioszki, mąż na trzeźwo do rany przyłóż, a jak wypije cham i okrutnik. Takie tam były kobiece rozmowy. 
W Warszawie zostały znajomości, więc w sobotę po pracy na „hopsasa” 80 kilometrów waliłem okazją do stolicy. Wracałem też okazją w niedzielę późnym wieczorem. Trudno się dziwić, że w poniedziałek byłem śpiący w pracy. Nie podobało mi się w PZGS-ie, ruszyłem więc na Szczecin. Nowym miejscem pracy była Stocznia Remontowa Parnica, usytuowana naprzeciw Stoczni Warskiego. Widziałem stamtąd wodowania nowych statków, czasem boczne, czasem rufowe.

Stocznia Remontowa PARNICA.

Mieszkałem w hotelu pracowniczym na Żelechowie. Poznałem co to polski „dziki zachód”.  Picie, awantury z miejscowymi. Usiłowałem stać z boku, z różnym skutkiem, ale bez konsekwencji. Remontówka była na wyspie, na Odrze, dokąd z nabrzeża dowozili motorówką.

Motorówka

W transporcie zbiorowym stale robiły się przepychanki przy wsiadaniu. Pewnego razu jeden chciał się odegrać, wyciągnął nóż, ale jak trafił do wody to na nic mu się nie przydał. Tyle, że przewóz został opóźniony, bo trzeba go było wyciągnąć z Odry. Nikt nie widział kto go wrzucił.
W pracy robiłem postępy. Zapisałem się na kurs spawacza okrętowego. Przekonałem się, że spawarki wirnikowe kopały jak trzyletnie „prrr”. Mieliśmy robotę, której nie można było nieskończonej zostawić.

Wszyscy zeszli na śniadanie, my spawamy i grzejemy poszycie. Wzdłuż nabrzeża szły kanały, którymi w rurach rozprowadzano gazy do stanowisk pracy. Zdarzyło się raz, że gdzieś była nieszczelność i iskra z naszej roboty podpaliła gaz. Betonowe pokrywy kanałów latały w powietrzu. Do tego zapaliło się  paliwo na wodzie, które zawsze „jakoś” się wylewało z remontowanych statków, bo taniej było wylać do Odry, niż utylizować. Nie poniosłem żadnych konsekwencji tego zdarzenia, ale brygadzista tak.

Zrobiłem jeszcze drugi kurs, cieśli pokładowego. Tu mi się nic nie przytrafiło, mam wszystkie palce i kończyny. Może dlatego, że pracowałem przy tym krótko, bo byłem cieślą okrętowym tylko do świąt. Przeważnie myłem i szlifowałem ręcznie, na kolanach drewnianą część pokładu. 

<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<Na Wielkanoc wybrałem się do domu. Spotkałem koleżankę z liceum, bardzo się ucieszyła (jest na zdjęciu obok). Ja także, bo w tamtym czasie byłem sam.

Znaliśmy się, wiedziała o mnie wszystko, jak to w małym miasteczku. Kawa, wino, gadu- gadu, trochę się dąsała, bo pamiętała Ewę. W przerwach w nocy opowiedziała o Henrykowie, że bez egzaminów, że uczyła się za laborantkę, że w tym roku kończyła naukę i że już miała zapewnioną pracę w Centrali Nasiennej.

>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>

Przed powrotem do Szczecina pojechałem  do Henrykowa. Porozmawiałem, złożyłem papiery. „Zawieszkę” pominąłem. Zaproszenie na rozmowę kwalifikacyjną przyszło na adres w Rawie. Mama mnie poinformowała.  Pojechałem ze Szczecina. Zawiadomienie, że przyjęli też na ten adres przyszło. Oczywiście w domu brak wiary we mnie. Chyba zwątpili, że do czegoś w życiu dojdę. W czasie nauki w Henrykowie Mama wspierała mnie finansowo, mimo wszystko. Mentalnie rozstawałem się z przeszłością. Pozostały nabyte umiejętności; potrafię spawać i trochę poznałem się na drewnie. W lipcu pożegnałem  Stocznię Remontową Parnica. Plany Skorpiona musiały zostać skorygowane.

Poszedłem do rolniczej szkoły, żeby zostać dyrektorem PGR-u lub innego przedsiębiorstwa rolnego.
Z takim planem zacząłem naukę w Państwowym Studium Techników Nasiennictwa i Laborantek.  Już na koniec sierpnia przyjechałem do Henrykowa.  Wyboru sali w internacie nie mieliśmy. Ponieważ nie paliłem, wybrałem łóżko przy oknie w pierwszej sali, do której wszedłem. W końcu i tak nikogo nie znałem. Formalności w sekretariacie szybko przebiegły, zostawiłem fotografię, dane i za kilka dni dostałem legitymację. Swoje umiejętności i przezwisko skrzętnie ukrywałem, starając się trzymać z boku. Do czasu. Nie obyło się bez różnych  przypadków, które będę tu opisywał.

Sławoj Misiewicz
 

„Harnaś” pierwszy raz- będę generałem!

Z cyklu: Opowieści Sławoja

Po maturze chciałem rządzić. Ponieważ często słyszałem hasło- „nie matura lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera”, to pomyślałem, że ja z maturą będę generałem. Ku zgrozie Taty, który powiedział; – „Jak to, mój syn do komunistycznego wojska? To za to ja krew przelewałem”? Na początku września, mimo wszystko, albo bardziej na złość Tatusiowi, pojechałem na egzaminy. Wybrałem się tam odpowiednio, „żebym wyglądał”, w pięknym garniturze z Kanady. Taty kolega z partyzantki był mądrzejszy, po wojnie tam uciekł i przysyłał nam paczki. Kanadyjski garnitur i koszula non iron! W takim wdzianku byłem gość – puszyłem się.

Kiedy pierwszy raz ten garnitur zakładałem, to w bocznej kieszeni znalazłem 50 dolarów kanadyjskich. Kupiłem za to całe ubranie z jeansu- kurtkę i spodnie.

Na zakupy specjalnie pojechaliśmy do Warszawy, do PEWEXU. Do tego miałem buty „cowboyki”, od znanego w Warszawie szewca Śliwki. Resztę gotówki od Kanadyjczyka siostry z Mamą zagospodarowały. Pamiętam, że Tacie jakiś alkohol kupiliśmy i Marlboro. Też w PEWEXIE. Alkohol Tacie myszami śmierdział, a papierosy, jakieś perfumowane, za słodkie były. Nasza „CCK” (Czysta Czerwona Kapslowana) i „Sporty” lepsze, tak mówił. Z tymi Wranglerami to też chryja była. Takie ładne i „amerykanske” miały być tylko na „lepsze” okazje. Na mieście nikt takich nie miał, więc często wbrew woli Rodziców wymykałem się w nich dla szpanu na miasto. Największy elegant w miasteczku byłem. Szał po prostu. Cała kawiarnia moja. Nie dawało się tych wyjść ukryć, bo kawiarnia była za ścianą naszego domu, co owocowało awanturami po powrocie. Miałem również unikatową metalową firmówkę Wranglera.

Razem ze mną do tej samej uczelni w Pile zgłosił się Krzysiek Krawczyk, kolega z klasy, który wiedział o moim wyroku w zawieszeniu. A w moim podaniu o tym cicho sza. Wyrok nie był jeszcze prawomocny.

Pojechałem do Oficerskiej Szkoły Samochodowej w Pile. Mieściła się w starych niemieckich koszarach i tam w wieloosobowej sali byliśmy zakwaterowani.

W tamtych czasach często bluzgałem. Nie podobało mi się to, więc chciałem się odchamić i po każdym przeklnięciu głośno wypowiadałem „…o ku… a miałem nie kląć”, co było przyjmowane z wesołym zrozumieniem, przez co zyskiwałem kolegów- równie oklętych. Z egzaminami szło mi dobrze. Gorzej z „falą” starszego rocznika. Stawiałem się! Z jednym sobie poradziłem, z dwoma też trochę, z kilkoma już nie. Nie żałowali mi razów, mieli ciężkie wojskowe buty. Parę dni musiałem się potem regenerować. Koledzy mnie doglądali. Mimo wszystko informacja o pobiciu jakoś doszła do dowództwa. Chcieli wiedzieć jak to było, przepytywali… Ja milczałem. Honor Skorpiona nie pozwalał zachować się inaczej. Nigdzie nie zgłosiłem. Po raz pierwszy zyskałem wtedy przezwisko – HARNAŚ. Ciekawe dlaczego?

W przerwach między docieraniem „sierściuchów” (młodych żołnierzy) i egzaminami było dogadywanie się ze starszym rocznikiem. Wóda i kartograjstwo.

Na zdjęciu siedzę w białej koszuli, pozostali to „repy” z drugiego rocznika.

Stopniowo entuzjazm do bycia generałem mi opadał. Takim wojskiem mam dowodzić? Szkoła na wojskowy sposób dbała o nas, zachęcała do pozostania. Mieli własny poligon w Pile, z torem i sprzętem motocrossowym. Pozwalali nam, mimo braku uprawnień, poszaleć na motocyklach.

Wozili chętnych skotami (obowiązywał zakaz fotografowania- tajemnica wojskowa) i czołgami.   Garnitur ucierpiał w bójce ze starszym rocznikiem, po jazdach skotami, czołgami i na motocyklu po poligonie. Mimo używania jakichś ubrań ochronnych, był tylko do wyrzucenia. Ku zgrozie Rodziców, bo przecież taki ładny był – „amerykansky”! Koszula też do śmieci. Głos Mamy – „niczego nie uszanuje”. Tatuś, między prawym a lewym, że „darmozjad” jestem. Nie do końca rozumiałem co miałem darmo zjeść, ale się nie dopytywałem, bo i tak mi już gwiazdy w oczach bardzo migały.

Piła, jest 12 wrzesień. Został mi jeden egzamin, ze sprawności fizycznej. Akurat wtedy odwiedza mnie kuzyn z informacją, że są dodatkowe egzaminy na SGGW. W pierwszym odruchu chciałem zabrać z uczelni swoje papiery, ale nie wydali, już byłem prawie „ich”. I wtedy kuzyn radzi; „- Oblej egzamin ze sprawności fizycznej!” Ale jak to, przecież trenowałem w Lechii? 16 wrzesień. Zdaję egzamin ze sprawności. Na drążku udaję słabego. Pomagają mi, podsadzają, żebym dziesięć podciągów zaliczył. Robiąc pompki też udawałem wykonując niefachowo „małżeńskie”. Jednak dziesięć wystarczyło. Zostało pływanie. Nie chciałem wejść do odkrytego basenu, bo woda zimna.

Wrzucili, udawałem topielca, nie wychodziło, bo pływać umiałem. Przeciągnęli przez basen bosakiem, kierowali nim koledzy ze starszego rocznika. „Łap się haka”– wołali. Jak złapałem to celowo mnie pod wodę zanurzali. Po tym egzaminie odbyła się rozmowa z dowództwem. Wiedzieli o moim wyroku w zawieszeniu. Chyba kolega z klasy, Krzysiu, ozór rozpuścił, ale pewności nie mam. Mimo wszystko nie chcieli puścić. Chyba pasował im na oficera mój twardy charakter. Prośby, groźby, że czeka mnie zwrot kosztów za zakwaterowanie i utrzymanie za czas egzaminów, że wezmą w kamasze do karnej jednostki w Orzyszu, gdzie mnie rozumu nauczą… W tej karnej jednostce podobno sierżant „Antenka” tylko czekał na takich co im Ludowe Wojsko Polskie się nie podobało. „Antenka”, bo stale chodził z kijem w ręku i używał go na nieszczęsnych zesłańcach. Od innych, bardziej zorientowanych krążyły mrożące krew w żyłach opowieści o jego okrucieństwach. Podobno, bo nigdy tam nie trafiłem.

W końcu wyrwałem swoje papiery z sekretariatu uczelni. Jak już je miałem w ręku, to razem z kuzynem odpłaciliśmy temu co najbardziej mnie kopał.

Zysk z egzaminu w OSS w Pile? Zostały doświadczenia, znajomości i koledzy, którzy dostali się do szkoły. Mogłem Wranglery na co dzień nosić, bo garnitur się do noszenia nie nadawał. Strata? Obita facjata z lekkimi przebarwieniami na skórze i bolące żebra.

Po powrocie do domu Mama – przytuliła.

Komentarz Taty; – „na zbity pysk wyrzucili”. Nie wiedziałem, miał żal, czy satysfakcję?

Ja zaś żyłem już czymś innym. W planie miałem egzaminy na SGGW i bycie dyrektorem, czegokolwiek byle rządzić. Nigdy nie byłem wzięty w kamasze, ani żadnym kosztem mnie nie obciążyli. Od razu do WKU zaniosłem dokumenty z SGGW.

Sławoj Misiewicz