Licznik odwiedzin:
N/A

Rozładunek wagonów

Z cyklu Opowieści Sławoja

W Henrykowie, jak w każdej szkole, były przyznawane stypendia, kilkaset złotych miesięcznie na potrzeby słuchaczy. Było jasno określone komu się należy, były zasady i  kryteria. Taki „cennik”, jak to nazywaliśmy. Nie wszyscy spełniali kryteria, więc zmuszeni byli szukać możliwości zwiększenia zasobów, które otrzymywali z rodzinnego domu. 

Na stacji w Henrykowie była rampa kolejowa, przy której zatrzymywano wagony z towarem do GS-u, czy do innych zakładów. Tu zdobywaliśmy dodatkowe środki finansowe.

Zdobywaliśmy, łatwo powiedzieć. Któryś z kolegów, chyba Wojtek,  gdzieś od kogoś usłyszał o takiej możliwości. Poniuchał, pogadał i okazało się to możliwe. Rozładunek wagonów był dla wybranych. Działała tu stara zasada –  im mniej ludzi do podziału kasy, tym większa dola. Nie na hura jednak, bez rozgłosu. Była tu wewnętrzna selekcja. Na początku dobrała się grupka trzech zainteresowanych i wtedy ciężko było się wkręcić. Ja się nie załapałem. Raz, że  miałem wsparcie z domu, dwa – stypendium, nie paliłem, alkohol niezbyt mnie interesował, starczało mi. Koledzy zaczęli gdzieś znikać z pokoju, wracali nocą, zmęczeni, brudni. Nie dało się długo utrzymać tajemnicy.  Z czasem wieści się rozeszły. Zaczęły się przepychanki, podchody. Ja również w nich uczestniczyłem. Miałem szanse, ponieważ byłem mocny. Demonstrowałem to z pomocą Józka z Człuchowa, robiąc pompki na czas. Pompki robiliśmy w ciągu jednej godziny, minimum 200. Wygrywał ten, który dwusetną robił w ostatniej sekundzie umownej godziny. Sztuką było trafić na tę ostatnią sekundę. Kibiców mieliśmy sporo, chętnych wcale. Z jego poparciem w końcu załapałem się do prac rozładunkowych.

Towar był różny, a my chętni do rozładunku i zarobku. Stawkę ustalano w zależności od towaru. Na jej wysokość miała również wpływ ilość czasu na rozładunek; im mniejsza tym większą stawkę można było wynegocjować. Dostawaliśmy różne wagony do rozładunku. Oprócz nas była grupa miejscowych pracowników, którzy zajmowali się tym od dawna. Stare wygi. Ich obecność często była argumentem do obniżania nam stawki. Oni dobrze wiedzieli jaki towar brać do rozładunku. My dostawaliśmy resztę. Oni przeważnie towar w paczkach, kartonach, w zamkniętych wagonach. Nawozy i wapno palone przychodziły luzem, mąka, cement, wapno w workach, w zamkniętych wagonach. Węgiel i koks w otwartych. Tylko pszczół luzem brakowało. Siłą rzeczy porównywaliśmy wysiłek ich i nasz. Najbardziej nieprzyjemny był rozładunek mąki, cementu i wapna w papierowych workach. Nosiliśmy je na plecach. Dowcipnie określaliśmy to jako „robotę papierkową”. Na głowę i kark kładło się czysty worek jutowy, który niestety po jakimś czasie był przesiąknięty pyłem. Zamknięta przestrzeń, gorąco, pot, pył. Wszystko i wszędzie swędziało.  Otwarte wagony z wapnem luzem dobrze się rozładowywało, duże bryły, jak suche było, gorzej jak padało w czasie transportu. Drobny węgiel był łatwy w rozładunku, aby tylko do podłogi dojść, później brało się łopatą po podłodze. Z grubym gorzej szło, bryły potrafiły ważyć po kilkadziesiąt kilogramów. Najbardziej męczący był rozładunek koksu. To była mordęga, która przeważnie nam przypadała. Kawałki koksu tak się ze sobą wiązały, że tworzyły zwartą bryłę. Nie pomagało nawet otwieranie wagonu. Trzeba było rwać gablami lub rękami, nijak nie mogliśmy dojść do podłogi. Katorga! Po kilku godzinach ciężkiej pracy marzyliśmy o kąpieli, a jeszcze trzeba było pieszo wracać nocą przez park. Zdarzało się, że nie zmieściliśmy się  w czasie z rozładunkiem, co pociągało za sobą kary za postojowe dla odbiorcy towaru. Z tego powodu często były nam zmniejszane wypłaty. Były również zmniejszane z byle powodu. Czasami zamiast kasy proponowali wino, wódkę, piwo lub papierosy. Nikt nas przed tymi krzywdami nie bronił.  Mnie to nie odpowiadało, bo nie piłem i nie paliłem. Byłem najstarszy na roku i miałem różne doświadczenia życiowe za sobą. Trochę pomyślałem, policzyłem i wyszło mi, że nie jesteśmy uczciwie traktowani, byliśmy oszukiwani. Im nas więcej szło do rozładunku tym mniej z tego mieliśmy pieniędzy. Próbowałem negocjować z decydentami, ale bez żadnego skutku, bo na moje miejsce byli inni chętni. Pracując w Szczecinie w Stoczni Parnica, wiedząc, że pójdę do Henrykowa, odkładałem pieniądze. Mama też mi przysyłała. Jako najlepszy słuchacz dostawałem stypendium, ale do czasu, kiedy Pepik ze Sztumu spenetrował mi szafkę i udostępnił wszystkim moją książeczkę PKO.  Faktycznie nie musiałem dorabiać. Byli bardziej potrzebujący. Podziękowałem.

 Sławoj Misiewicz – Harnaś

Brak komentarzy on Rozładunek wagonów

    Zostaw komentarz