Pierwszy pojazd mechaniczny, motocykl, pojawił się w naszej rodzinie kiedy miałem kilka lat i mieszkałem w Olecku. W weekendy, które w latach 60. ograniczały się do niedzieli, tato pojedynczo zabierał nas do lasu. Frajdą dla kilkuletniego dziecka było szybkie przemieszczanie się z odczuciem wiatru świszczącego w uszach. Nie dziwiło więc niezadowolenie, a nawet obraza na ojca, kiedy zdecydował się ten motor sprzedać. Nie pocieszało mnie nawet to, że wuefemka trafiła w ręce mojego chrzestnego.
Ponownie motor, tym razem marki WSK, pojawił się w naszym domu kiedy już mieszkaliśmy na wsi pod Sejnami. Nie pamiętam czy był u nas od nowości czy też kupiliśmy używany. Jeździł nim tato i brat Zdzisiek, w dalszej kolejności ja. Ćwiczyłem jazdę na wiejskich dróżkach i dopiero kiedy wiek pozwolił, 16 lat, wziąłem się za uzyskanie uprawnień. Nie pamiętam kursu, gdzie go prowadzono i jak przebiegał, zapamiętałem tylko egzamin. Odbywał się w Sejnach na ulicy Parkowej, gdzie jest teraz przystanek autobusowy. Zgromadzeni na skraju ulicy kursanci czekali aż po kolei wszyscy odbędą egzaminową przejażdżkę. Poinstruowano nas, że należy przejechać wskazany odcinek drogi, na której trzeba użyć wszystkich biegów. Mówiło się „na giełdzie”, że jak silnik zgaśnie to już koniec, egzamin oblany.
Kiedy przyszła kolej na mnie, odpaliłem „rakietę” i do przodu. Czułem się pewnie, bo przecież niezależnie od kursu, umiałem jeździć, zgrabnie śmigałem tatową wueską po leśnych ścieżkach. Jednak w pewnej chwili zorientowałem się, że jestem już bliski końca wyznaczonej trasy, a trójka jeszcze nie włączona. Przyhamowałem i wtedy silnik zgasł. Pierwsza myśl- panika, nie zdam! Jednak szybko kopnięciem odpaliłem maszynę i ruszyłem dalej. Z niepokojem czekałem na ogłoszenie wyników, ale zdałem. Tak zdobyte prawko nieczęsto mi się przydawało, bo własnego motoru nie miałem.
Kolejny etap wtajemniczenia w motoryzację miałem w studium pomaturalnym w Henrykowie. Okazało się, że nauka jazdy traktorem i samochodem jest tam w programie obowiązkowym. Teorię przerabialiśmy wspólnie na normalnych lekcjach, a potem zapisywaliśmy się na indywidualne lekcje jazdy. Prowadził je pan Henryk Dziesiński zwany Dychą. Nauka prowadzona była na samochodzie marki Warszawa. Po odbyciu określonej w przepisach liczby godzin jazdy szkoleniowej doszło do egzaminu. Mój egzamin przebiegał dosyć krótko. Przejechałem kawałek trasy na drodze z Henrykowa do Ziębic, wycofałem pod górkę na bocznej drodze i do bazy. Nie czułem się pewnie, głównie ze względu na biegi z trudem włączane dźwignią przy kierownicy. Bardzo mnie to stresowało, ale jakoś poszło. Prawko miałem w garści.
Kiedy przyjechałem do rodziców na wakacje, patrzyli na mnie jak na zawodowego traktorzystę. W domu traktor już był więc mogłem się popisać. Nic ważnego jednak nie robiłem, a jedynie przydałem się do transportu. Nie robiłem, bo nie było wówczas takiej potrzeby, ale swoją drogą, nie umiałem. Do prac traktorem w Henrykowie wykorzystywano tych, którzy robili to najszybciej, czemu dziś się nie dziwię. Chodziło nie tylko o nauczenie słuchaczy, ale także o wykonanie realnych prac w przyklasztornych ogrodach. Dlatego mogłem tylko pooglądać jak zgrabnie za kierownicą radził sobie Janek Pawlak, kolega z roku, który traktor od dawna miał w domu.
Zdobyte w Henrykowie prawo jazdy na samochód przydało mi się dopiero po ośmiu latach, kiedy dostałem ofertę atrakcyjnej pracy w terenie. Bardzo chciałem pracować w Cukrowni Wschowa jako inspektor surowcowy, więc robiłem wszystko, aby sprostać wyzwaniu. Wysiłkiem rodziny, głównie ze strony żony, ale również pożyczając część kapitału od życzliwej sąsiadki, udało mi się zgromadzić kwotę wystarczającą do zakupu 11.letniej „Syrenki 105”. Przy transakcji asystował szwagier, posiadacz „Golfa” od kilku lat, którego zadaniem było wyprowadzenie mojego zakupu na rogatki Leszna, skąd już samodzielnie z henrykowskim „prawkiem” miałem pokonać 30.kilometrową trasę do Górczyny, gdzie wtedy mieszkałem. Dojechałem bez żadnych incydentów, ale emocji było co niemiara. Brakowało mi rąk, nóg, oczu do panowania nad pojazdem.
W kolejnych latach zmagałem się z moim nabytkiem poznając wielu mechaników w rejonie, który jako inspektor obsługiwałem. Gdy podjeżdżałem na warsztat cukrowni, mechanicy pytali mnie kiedy wreszcie kupię samochód? „Syreny” za taki nie uznawali.
Po trzech latach ujarzmiania mojego pojazdu wyjechałem do USA i tam zobaczyłem jak radzi sobie inna adeptka kursu u Pana Dziesińskiego. Brygida Wojcieszczyk, bo o niej tu mowa, była już w innym miejscu przygody z motoryzacją. Posiadała kolejny już samochód, Ford Mustang i mechanika samochodowego w domu. Nie mogłem podpowiedzieć jej niczego z moich dotychczasowych doświadczeń.
Po powrocie z USA kupiłem sobie nowego malucha i w poczuciu szczęścia i jego nieograniczonych możliwości ruszyłem do Rumunii. Co to była za przygoda; wyjazd z rodziną na ponad dwa tysiące kilometrową trasę! W kolejnych latach jeździłem z rodziną na wakacje, odwiedzając wielu Henrykusów.
Przez przedłużony do roku pobyt w Stanach zmuszony byłem do zmiany opuszczonej we Wschowie pracy w cukrowni. Zatrudniłem się w Stacji Kwarantanny i Ochrony Roślin we Wschowie. I tu znów pojawił się warunek związany z samochodem. Już na wstępie angażując się na etat inspektora musiałem zdeklarować się do prowadzenia służbowej „Nysy”, dotąd obsługiwanej przez zawodowca. Dałem radę, ale nie obyło się bez przygód, z których najbardziej spektakularną było mylne podłączenie klem do akumulatora. Pożar szybko ugasiłem, unikając strat w sprzęcie, ale pozostało poczucie niefartu i wstydu.
Miałem też inną przygodę, gdy z tyłu moją „Nysę” uderzyła kobieta, która niedawno kupiła auto za pieniądze przeznaczone na węgiel. Kiedy podbiegłem aby ją ratować usłyszałem biadolenie, że nie kupiła węgla. Cieszyłem się, że nic jej się nie stało.
Najbardziej chwalebne chwile z „Nysą” przeżywałem podwożąc do Leszna posła Antoniego Żurawskiego i parę lat później z Leszna do Rokosowa działacza związkowego Władysława Serafina. Będąc prezesem Krajowego Związku Rolników, Kółek i Organizacji Rolniczych Serafin bardzo się zdziwił kiedy w drodze na spotkanie z leszczyńskimi rolnikami ówczesne kierownictwo PIORiN w Lesznie wysłało po niego na dworzec kolejowy sfatygowaną „Nyskę”.
Oprócz Brygidy Wojcieszczyk dane mi było obserwować jeszcze jednego kierowcę z prawem jazdy zdobytym w Henrykowie. Jurek Bruski, bo to jego mam na myśli, zachowywał się za kierownicą bezbłędnie i dlatego nie mam żadnej historii z nim do opowiedzenia. Wierzę jednak, że wśród Henrykusów są tacy, którzy pamiętają czasy walki o uzyskanie prawa jazdy i idąc za moim przykładem, zechcą się swoimi przeżyciami szczerze podzielić. Zapraszam na łamy!
Andrzej Szczudło