Rydzyki

Działo się w roku 2011. Henrykus Jurek Bruski zauważył, że w podległych mu podmiasteckich lasach rydz się sypnął jak nigdy dotąd. Pierwsza myśl- wyzbieram. Chwila namysłu i przychodzi refleksja; sam nie dam rady! Trzecią myślą był pomysł, aby na zbieranie tak rzadkich w dzisiejszych czasach grzybów zaprosić Henrykusów. Przyjechało kilkanaście osób z trzech roczników PSNR, w większości z północnych stron Polski.

Było nas mendel plus Wandzia, która robiła zdjęcie.

Wiele uwagi gości agroturystycznego gospodarstwa przykuwały zwierzęta. Trudno było nie zauważyć, że u Bruskich nawet kot i pies jedzą z jednej miski.

Wykarmienie kilkunastu osób nie było zadaniem łatwym, ale kiedy angażowali się również goście, daliśmy radę.

Aldona z Jurkiem narobili bigosu

Wieczorne spotkanie przy stole ożywiło wspomnienia z lat szkolnych w Henrykowie. Brylował Krzysiek Rudzki, którego opowieści zostały utrwalone na kamerze. Najciekawsze wątki postaramy się udostępnić na naszej stronie.

W drugim dniu pobytu w Wałdowie (Grądzieniu) podziwialiśmy okolicę. Po raz kolejny przekonaliśmy się, że jest to kraina licznych jezior, rzek, lasów- idealne miejsce na odpoczynek.

Tekst i foto: A.Sz.

Tato na wywiadówce

„Odwiedziny” to słowo, które elektryzowało chorych w szpitalach, lokatorów DPS, żołnierzy służby zasadniczej czy wreszcie… osadzonych w więzieniu. Zdarzało się jednak czasem, że używał go dyżurny internatu w szkołach henrykowskich.

Osobiście odwiedziny w Henrykowie miałem tylko raz. Niespodziewanie, bo bez zapowiedzi (telefony  były wówczas rzadkością) odwiedził mnie Tato, Zygmunt Szczudło (foto obok). Jego pojawienie się w progach naszej szkoły było tym bardziej niespotykane, że mieszkał 700 km od Henrykowa.

Jak się potem okazało, Tato był w podróży służbowej do niedaleko odległego od Henrykowa Brzegu Dolnego. Pracując na stanowisku kierownika Składnicy Maszyn Rolniczych GS w Sejnach był zobowiązany zabiegać o zaopatrzenie. Wybrał się z kierowcą po towar, a przy okazji „wpadł” do syna. Nie muszę przekonywać jak mi było miło.

Na zdjęciu laborantki (1965- 67) z dr Zbigniewem Urbaniakiem.

Wśród henrykowskich wątków związanych z moim ojcem jest też inny. Podczas jednego z pobytów wakacyjnych pod Sejnami Tato opowiadał mi, że kiedyś zgłosił się do niego jakiś pan z prośbą o wsparcie w zakupie deficytowych maszyn rolniczych. W rozmowie towarzyszący rolnikowi starszy pan powoływał się na znajomość ze mną. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że był to nie kto inny, a dr Zbigniew Urbaniak. Prawdopodobnie miał w naszych stronach znajomych, u których spędzał czas urlopu.

Andrzej Szczudło

Była też palarnia…

Mówiąc o Henrykowie (mam na myśli wszystkie szkoły rolnicze)  nie można pominąć relacji damsko – męskich. Działo się to, o kurrr… cze, prawie pół wieku temu. Mieliśmy wówczas tyle lat, ile mieliśmy, byliśmy skoszarowani, czyli mieszkaliśmy w internacie, mieliśmy wspólną stołówkę, przebywaliśmy ze sobą 24 godziny na dobę, zarówno „w domu jak i w zagrodzie”, więc jest całkiem oczywiste, że zawiązywały się przyjaźnie, że były młodzieńcze uniesienia, zauroczenia i miłości. Niektóre przetrwały próbę czasu i henrykowskie małżeństwa trwają do dzisiaj.

… Przyjaźnie przetrwały do dziś. Autor tekstu i Ewa Plaszczyk (Nieradka) na zjeździe absolwentów.

Było również sprzyjające otoczenie. Do dziś wspominam wiosenne, wieczorne spacery w parku. Powietrze pachniało, księżyc świecił, słowiki nadwyrężały gardła, miła atmosfera, sympatyczna koleżanka,… ech czegóż chcieć więcej.

Niestety okoliczności meteorologiczne nie zawsze były sprzyjające, nadchodziły jesienne słoty, zimowe chłody, no i pozostawała palarnia, to ten zaułek na lewo od wejścia do stołówki, Henrykusy wiedzą, o które miejsce chodzi. Ileż to jesiennych i zimowych, wieczornych godzin spędziło się tam z miłą koleżanką na sympatycznych pogaduchach i „fajkach”. Gwoli ścisłości, nigdy nie było tam niczego na czym można by usiąść, i czas mijał na stojąco, zresztą tam wszystko robiło się na stojąco. Dziwne, że nie nabawiliśmy się żylaków.

Foto: Pixabay.com

Czasami palarnia była niestety wcześniej zajęta przez inną sympatyczną koleżankę z innym sympatycznym niewątpliwie kolegą. Nie był to wielki problem. Henrykowskie korytarze, klatki schodowe, sale, „Klub pod pająkiem”, dysponowały wieloma przytulnymi zakamarkami i niekrępującymi miejscówkami.

Zgoła inaczej sytuacja rozwijała się, kiedy podczas miłej rozmowy z przesympatyczną koleżanką zjawiał się nagle w palarni, równie przesympatyczny kolega ze starszego rocznika o imieniu Piotr, który aktualnie „katował” swój nowy nabytek, flet. Był to profesjonalny lub prawie profesjonalny flet prosty. Niestety umiejętność gry na flecie, przesympatycznego kolegi z rocznika wyższego, nieco od profesjonalizmu odbiegała. Dla niego nie miało to jednak żadnego znaczenia. Piotr miał akurat natchnienie i dopadła go wena twórcza i postanowił umilić swą grą czas parze, która akurat takiego umilania wcale nie oczekiwała. Delikatne sugestie, żeby już spierd…niczał nie na wiele się zdawały. Najgorsze było to, że Piotrek miał w swym repertuarze wiele wariacji na bliżej nikomu nieznane tematy oraz jeden utwór rozpoznawalny: „El Condor Pasa”. Tym kondorem byliśmy czasami bardziej skatowani niż ten jego flet. Całe szczęście dla muzyki, Piotr nie poszedł w tę stronę.

Fot: Pixabay.com (Engin_Akyurt)

Do dzisiaj, kiedy słyszę ten skądinąd całkiem przyjemny utwór, dostaję lekkich drgawek, a jeśli mi się przyśni to zrywam się z zimnym potem na czole.

Och gdyby ściany w palarni umiały mówić … może lepiej, że nie potrafią.

Duża buźka dla wszystkich przemiłych i przesympatycznych koleżanek. Dla kolegów zresztą też.

Frenk

Jerzy Tys i jego „Kropla Zdrowia”

O najbardziej utytułowanym Henrykusie, profesorze Jerzym Tysie pisaliśmy już wcześniej. Opisaliśmy jego drogę do Henrykowa. Od zawsze marzył, aby zostać żołnierzem. Kiedy ze względu na wojenną przeszłość ojca to mu się nie udało, trafił do Henrykowa. Po dwóch latach nauki, już przekonany do rolnictwa, podjął pracę w wyuczonym zawodzie inspektora plantacyjnego. Pracował przez rok w Centrali Nasiennej po czym zdecydował się podjąć studia na Akademii Rolniczej w Lublinie.

Na czwartym roku studiów dostał nakaz pracy (tak, wtedy tak było) i skierowanie do Instytutu Ziemniaka w Boninie. Było to logicznym następstwem uzyskanego wykształcenia na studiach, ale także i w Henrykowie. Mimo, że przydzielono mu stypendium naukowe w Boninie, zdecydował się na Agrofizykę. Przemówiła skłonność do przedmiotów ścisłych, fizyki i matematyki a także więzi z czasów studiów.

Wydarzenie z roku 2012 anonsowane w czasopiśmie PRESTIŻ- piśmie poświęconym reputacji polskiej gospodarki

Pracę magisterską Jerzy Tys pisał w Instytucie Agrofizyki pod kierunkiem profesora z Instytutu Hodowli Roślin, co było również nawiązaniem do kompetencji henrykowskich. Badania robił w tym samym Instytucie i tu dostał propozycję pracy po obronie pracy magisterskiej. Pod skrzydłami profesora Bogusława Szota zaczął pracować nad rzepakiem. Realizując duży projekt badawczy, robiąc mozolne obliczenia przekonywał się jak wielki wpływ na wielkość i jakość plonu rzepaku ma technika zbioru. W skrajnych przypadkach straty sięgały 15%. Biorąc pod uwagę areał rzepaku w naszym kraju wiadomo było, że nie możemy na nie pozwolić. Przekonani o ważności sprawy naukowcy z Instytutu Agrofizyki ruszyli w Polskę, aby pokazywać kombajnistom jak to zbierać rzepak, aby strat plonu nie było. Wiedzieli, że rozesłanie instrukcji do wszystkich producentów rzepaku nie będzie tak skuteczne jak ich osobiste zaangażowanie na polu, przy kombajnach. Zadanie dla dwóch specjalistów było nie lada wyzwaniem, trzeba było przeszkolić kilka tysięcy kombajnistów i adoptować ponad 2 700 kombajnów w PGR-ach i Kombinatach. Zmagając się z tym zastanawiali się nawet czy nie warto wynająć śmigłowca, aby sprawniej poruszać się po kraju. Realizując to zadanie tyrali od świtu do nocy, mając w zamian olbrzymią satysfakcję. Ich wysiłek został zauważony przez wiele placówek naukowych i instytucji. Odezwały się m.in. Zakłady Tłuszczowe w Kruszwicy prosząc o współpracę. Zlecały naukowcom  badania, finansowały je, licząc na to że oni potrafią rozwiązywać problemy dotyczące wartości technologicznej nasion decydujące o jakości końcowej oleju. I tak było. Pod kierunkiem Prof. dr hab. Jerzego Tysa powstał zespół naukowo-badawczy w składzie: Dr inż. Robert Rusinek; Dr inż. Grzegorz Paul; Dr Dariusz Wiącek; Dr Wacław Strobel; Mgr Grzegorz Chmielewski; Mgr Mariola Chmielewska. Realizowano projekty dotyczące właściwości agrofizycznych rzepaku oraz problemów związanych z jego zbiorem, suszeniem i przechowywaniem. Stwierdzono i przekazano (na wielu szkoleniach) służbom agrotechnicznym ZT jak bardzo ważny jest problem czystości mikrobiologicznej i chemicznej surowca, dotyczący obecności w nasionach WWA (wielopierścieniowych węglowodorów aromatycznych czyli substancji smołopochodnych rozpuszczalnych w cykloheksanie zawierających czynnik rakotwórczy dla ludzi) a szczególnie benzopirenu – silnie rakotwórczego związku. Ten ważny problem był i jest, niestety, ciągle lekceważony. Obecność WWA w nasionach wynika z niewłaściwego ich suszenia spalinami. Jak twierdzi prof. Tys: „Niestety nie dotyczy to tylko rzepaku. Wiem o tym dobrze, bo osobiście zajmuję się określaniem zawartości benzopirenu w materiałach roślinnych. Na przykład w roku 2011 badałem próbkę kukurydzy. Miała prawie 300 razy przekroczoną zawartość benzopirenu niż przewidują normy. I taka kukurydza trafia na rynek jako pasza dla zwierząt. Niewłaściwe suszenie i przechowywanie zboża, warzyw i innych nasion to również sprawa niesamowicie ważna, która ma wpływ na nasze zdrowie, a to za sprawą mykotoksyn wywołujących zatrucia, alergie itp. Mam więc co robić. Poza tym, różne firmy ubezpieczeniowe angażują mnie, jako eksperta. Oceniam dla nich straty, które powstają w wyniku spleśnienia ziarna – czy nadają się, czy nie do przerobu. Czasami wyniki takich analiz są porażające.”

Jurek z żoną na jesiennym spacerze

Pracując nad rzepakiem J.Tys stwierdził, że świadomość podstaw zdrowego żywienia jest w naszym społeczeństwie bardzo niska. Postanowił to zmienić. Opracował technologię uprawy, zbioru, suszenia i przechowywania specjalnej odmiany rzepaku, która uprawiana w ścisłym rygorze technologicznym z zachowaniem zasad ekologii, Dobrej Praktyki Rolniczej nadaje się do produkcji prozdrowotnego oleju. Pomysł opatentował w kraju i w Unii Europejskiej. Początkowo myślał o realizowaniu go we współpracy z Zakładami Tłuszczowymi w Kruszwicy, które tak dzielnie promowały swój „olej z pierwszego tłoczenia”. Jednak do współpracy nie doszło, gdyż zakłady nie były zainteresowane produktem niszowym i wymagającym. Specyfika zdrowego oleju wg Tysa zakładała bowiem aby olej z butelki był zużyty maksymalnie w ciągu 2 tygodni od otwarcia opakowania. Wolna przestrzeń w butelce jest bowiem wypełniona azotem (gazem zapobiegającym utlenianie związków bioaktywnych warunkujących jego właściwości prozdrowotne). Olej ten nie nadaje się do smażenia bo jest to typowy olej sałatkowy do spożywania na zimno.  

Zespół profesora Tysa się nie poddał. Przekonany o sensowności własnego pomysłu postarał się o dofinansowanie projektu pt.: Produkcja oleju rzepakowego o właściwościach prozdrowotnych.  Naukowcy otrzymali prawie 6 mln złotych dotacji do wykorzystania przez 5 lat. W ten sposób powstał olej Kropla Zdrowia®, który może śmiało konkurować z włoską oliwą. Charakteryzuje się dużą ilością kwasów Omega 3 i o odpowiednim stosunku tych kwasów do Omega 6, ponieważ kwasy Omega 6 mają właściwości kancerogenne i ich nadmierna ilość w oleju jest niepożądana. Tak więc olej Kropla Zdrowia (tylko do spożywania na zimno np. do sałatek) wpływa korzystnie na nasz układ krążeniowo-sercowy (to duża ilość kwasów Omega 3), na odporność przeciw chorobom nowotworowym (duża ilość antyoksydantów neutralizujących wolne rodniki) oraz obecność w oleju naturalnej luteiny i zeaksantyny poprawiającej procesy widzenia. Aby olej mógł charakteryzować się takim i cechami konieczna była odpowiednia odmiana rzepaku (wyhodowana w IHAR Poznań specjalnie do tego celu) oraz zachowanie założonych rygorów w czasie uprawy (bez pestycydów i desykantów), zbioru (bez uszkodzeń nasion i małej zawartości chlorofilu), suszenia (w temp. nie wyższej jak 40oC), przechowywania nasion (w temp. 7oC i w atmosferze azotu) oraz tłoczenia (płytkie tłoczenie w temp. do 40oC, bez dostępu światła i tlenu, w atmosferze azotu). Marzeniem twórców było aby ten olej zawitał na stoły konsumentów (podobnie jak to się dzieje w krajach śródziemnomorskich).

Ponad 10 lat temu projekt otrzymał rekomendację do Nagrody Prestiżu RENOMA ROKU 2012 w kategorii WYNALAZCA. Kapituła jednomyślnie wybrała i nominowała prof. dr hab. Jerzego Tysa z Zespołem, z Instytutu Agrofizyki PAN w Lublinie. Uznała bowiem, iż w swojej nowatorskiej pracy spełnia postawione tej kategorii warunki: opracował wynalazek, którego projekt zyskał w danym roku uznanie instytucji zajmujących się rejestrowaniem innowacyjnych projektów w dziedzinie produktu lub technologii; projekt wynalazku ze względu na swoje walory innowacyjne ma szanse zostać wdrożony do realizacji; wdrożenie projektu stwarza szanse by został produktem eksportowym; wdrożenie projektu może pozytywnie wpłynąć na budowanie pozycji firmy wdrażającej wynalazek wobec konkurencji na polskim i zagranicznych rynkach; wdrożenie projektu przyczyni się do ochrony środowiska; wdrożenie projektu przyczyni się do wykorzystania rodzimych odmian surowców (rzepaku), technologii i urządzeń.

Niestety próby aby „Kropla Zdrowia” trafiła na półki sklepów wykonana staraniami jego twórców się nie udała. Potrzebna była smykałka biznesowa. Licencję na patenty (a było ich w sumie 3 w tym jeden UE) na 10 lat wykupiło od Instytutu małe przedsiębiorstwo NESTORÓWKA k. Włodawy. Firma kupiła też komplet urządzeń ponieważ w ramach projektu powstała pilotażowa linia produkcyjna składająca się z 2 tłoczni, silosu na nasiona (utrzymującego temp 7oC i umożliwiającego przechowywanie nasion w atmosferze azotu), automatu do nalewania oleju (w dowolne butelki wypełnione azotem i zakręcane), agregatu produkującego azot, zbiorników na olej. Firma działa od 2 lat. Olej produkuje, ale w małych ilościach ponieważ ma problemy ze sprzedażą, co jest chyba typowe w obecnych czasach. Trzeba umieć nie tylko wyprodukować towar, ale przede wszystkim go sprzedać. Potrzebna jest reklama czyli duże pieniądze. Walczymy więc o projekt, ale czasy na pieniądze UE są jak wiadomo trudne.   

Jurek z żoną i wnuczką w czasie wypadu do Kazimierza

Prof. Tys uważa, że olej „Kropla Zdrowia” absolutnie zasługuje na to, aby być na każdym stole i twórcy tego oleju ciągle mają taką nadzieję.

Po latach można stwierdzić, że sprawdziło się stare porzekadło mówiące, że „nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło”. Jerzy Tys nie został żołnierzem. Nie trafił do pracy w wojsku i prochu tam nie wymyślał. Znalazł swoje miejsce w nauce i świetnie tam się sprawdził. Jako Henrykusy jesteśmy dumni, że mamy takiego kolegę w gronie absolwentów naszej szkoły. 

Jurek na motorze, o którym ciągle marzy

Swoją drogą, wojsko całkowicie Jerzego nie ominęło. Jako student musiał rok odsłużyć w Szkole Oficerów Rezerwy, a potem już jako porucznik wiele razy wzywany był na ćwiczenia. W sumie spędził w kamaszach 3 lata i doszedł do stopnia kapitana.

Andrzej Szczudło

Był też brydż

Skąd nazwa brydż? Jest to spolszczona nazwa angielskiego bridge (most). Przepraszam za to łopatologiczne tłumaczenie, jestem pewien, że Henrykusy świetnie to wszystko wiedzą, ale być może ten tekst przeczyta też ktoś spoza naszego środowiska.

Gra „brydż” wyewoluowała w Anglii z szesnastowiecznego wista w samej końcówce dziewiętnastego i na początku dwudziestego wieku. W grze biorą udział dwie pary zawodników. Partnerzy siedzą naprzeciw siebie (pewnie stąd ten most). Gra składa się z dwóch części, licytacji prowadzącej do kontraktu i rozgrywki, dochodzi odpowiednia punktacja, kary, itd..

Fot. Pixabay

Na tym koniec tego historyczno – teoretycznego wykładu. Zresztą na temat brydża są pewnie tysiące publikacji, więc zainteresowanych odsyłam tamże, na pewno znajdą coś dla siebie, bo jak to mówi Kazik P.: „u nas nie ma to tamto, i że coś”.

Wróćmy do naszej henrykowskiej rzeczywistości. Brydż to w Henrykowie nie była jakaś szczególnie popularna aktywność, ale było grupa nieźle brydżniętych gości. Miałem zaszczyt zaliczać się do tego grona.

Poza moją skromną osobą do tych najbardziej brydżniętych należeli Cezary M.,   Wacek F., Jurek S., pewnie kogoś pominąłem, gdyż byli jeszcze inni brydżnięci, bo zdarzało się, że graliśmy „na dwa stoliki”, ale …więcej grzechów nie pamiętam. Jeśli mnie pamięć nie zawodzi (co jest możliwe, cholerny PESEL), to niektórzy z wyżej wymienionych brali nawet udział w turniejach brydżowych.

W tym miejscu chciałbym przeprosić za takie „policyjne” używanie imion tylko z pierwszą literą nazwiska, ale nie wiem, czy wspomniane osoby życzyłyby sobie ujawnienia pełnych personaliów (RODO, czy cóś). Zresztą Henrykusy z naszej „fali” z pewnością wiedzą, o kogo chodzi, a innym taka wiedza do niczego nie jest potrzebna.

Henryków z lat 70. – fot. Andrzej Dominik

Wracając do meritum. Graliśmy. Graliśmy często i długo, czasami bardzo długo. Zasiadaliśmy do stolika po południu lub wieczorem i zdarzało się, że robiliśmy przerwę rano: stołówka, śniadanie, dokupienie papierosów (podobno karta lubi dym) i dalsza gra, bo przecież rober niedokończony. Nieobecnością na zajęciach jakoś szczególnie nie byliśmy zmartwieni. Zresztą wiedzieliśmy, że nie unikniemy tego co nieuniknione i Czesław czy Ciotka i inni i tak nas w końcu dopadną, nie ma się gdzie schować.

Żeby wszystko było jasne, nigdy w grę nie wchodziły jakiekolwiek pieniądze, chodziło o czystą przyjemność gry, te niebywałe licytacje, rozgrywki, kontry, rekontry, wpadki, kiedy wydawało się, że układ jest „nie do wyjęcia”. Bywały układy kart tak rzadkie, że pożyczaliśmy od technikum podręcznik do matematyki (w PSNRze nie mieliśmy tego przedmiotu), i korzystając ze wzorów rachunku prawdopodobieństwa wyliczaliśmy, jaka jest szansa na taki układ. Wychodziło nam, że trafienie szóstki w totka jest bardziej prawdopodobne.

Czasami bywały sytuacje ekstremalne. Kiedy po kilkudziesięciogodzinnym maratonie padałem wykończony na łóżko, próbując złapać trochę snu, nie było mi dane. Ledwo udało mi się przytulić do poduszki, wpadał któryś brydżnięty i wyciągał człowieka z koja z hasłem: „Frenk, ruchy, bida jest, brakuje nam czwartego”. Na moje próby ratowania życia i propozycje „zagrajcie z dziadkiem” (nie chodzi o starszego mężczyznę, ale o specyficzny sposób gry w trójkę) słyszałem „q..wa, czy ciebie podżebało, to jak lizać miód przez słoik”. Rozumiałem to i spieszyłem z pomocą w tej bidzie.

Jeszcze dzisiaj, kiedy sobie to wszystko przypominam, to mam gęsią skórę na… całym ciele.

Można by snuć tę opowieść jeszcze długo, ale nie chodzi mi o to, żeby zamęczyć czytelnika, ale by pokazać jeden z aspektów henrykowskiego życia, chyba niezbyt powszechnie znany.

Z brydżem jest jak z jazdą na rowerze, wszyscy wiedzą jak. Dlatego wszystkim „murzynom” z Henrykowa dużo zdrowia, a brydżniętym dodatkowo samych szlemów, najlepiej bez atu.

  L. M. (Frenk)