Marzenie Henrykusów

Nie od dzisiaj wiadomo, że bardzo chętnie wraca się do wspomnień, zwłaszcza szkolnych. Nie inaczej jest i w naszym przypadku. Są one różne, w większości pozytywne. Po powieszeniu tablicy pamiątkowej przez naszą sentymentalną ekipę absolwentów lat pierwszych, odżyła idea reaktywacji naszej szkoły w Henrykowie.

Leokadia Białecka podczas ceremonii odsłonięcia tablic pamiątkowych.

Projekt dojrzewał i wreszcie znalazł poparcie odpowiednich gremiów decyzyjnych. Wiemy już dziś, że na jego realizację są przeznaczone duże środki unijne z Unijnego Funduszu Rozwoju Wiedzy Rolniczej. Przewidywane jest utworzenie kilku kierunków hodowli specjalistycznej. Mówi się także o pracach nad GMO. Pierwszym kierunkiem ma być specjalizacja w zakresie koniczyny czerwonej, co jak pamiętamy było konikiem naszego Mentora często powtarzającego, że „wiedza o koniczynie czerwonej – Trifolium pratense L. – ma się błyszczeć jak coś komuś po lewej stronie”. I nie było egzaminu, żeby dyrektor Szadurski nie miał pytań na jej temat. Następne kierunki obejmą prace hodowlane nad nowymi gatunkami mieszańców; trawbamb, cukrpasjad, pomiemniak, jęczmiowies, pszekukur. Wykraczając poza produkcję roślinną Uczelnia  ma ambicję wypracować również nowoczesne metody hodowli pszczół z uwzględnieniem prac nad krzyżówką z szerszeniami (pszczeniami). 

Idea opiera się na tradycjach WSR z naturalnym zapleczem w Gospodarstwie Rolnym w Henrykowie. Projekt jest na etapie tworzenia dokumentacji i kompletowania kadry zarządzającej i wykładowców. Z uwagi na to, że ma poparcie UE, wynagrodzenie jest przewidywane w jej walucie, z wyprzedzeniem wejścia Polski do strefy euro.

Aktualnie poszukuje się kandydatów; na rektora, czterech dziekanów oraz do Senatu Henrykowskiej Uczelni. Wielu byłych słuchaczy posiada wystarczającą wiedzę, doświadczenie i umiejętności zawodowe aby się organizacją procesu nauczania i wykładami zająć. Czekamy na zgłoszenia i na poparcie szerszego kręgu byłych słuchaczy. Z powodów technicznych, ekonomicznych i organizacyjnych początkowo zdobywanie wiedzy ma się odbywać zdalnie, z możliwością kontynuacji stacjonarnej w dawnych pomieszczeniach Szkoły w Henrykowie. 

Jest również ogłoszony otwarty konkurs na nazwę, ponieważ „Henrykowska Uczelnia” jest nazwą techniczną na czas organizacji. My patrioci z redakcji optujemy za polską nazwą, której na razie brak.

Kandydat do zajmowania się sprawami ekonomicznymi Henrykowskiej Uczelni. 

SMASz

Piotr Maciołowski – SELECTA

Piotra Maciołowskiego poznałem przez Henryka Radomskiego, najbardziej znanego we Wschowie Henrykusa. Obaj panowie spędzili w henrykowskiej Alma Mater dwa owocne lata od 1970 do 1972 r. Mieli szczęście być pod skrzydłami charyzmatycznego dyrektora Jana Szadurskiego, co zaowocowało ich karierami.   

Po szkole każdy z nich, Henryk i Piotr poszli własną drogą. Piotr Maciołowski (na zdjęciu obok) pracował w kilku firmach, aż wreszcie trafił do CNOS. W roku 1991, na fali przemian po zmianie systemu założył w Poznaniu własną firmę Przedsiębiorstwo Nasienne „Selecta” z siedzibą na Osiedlu Jana III Sobieskiego 265/95. Z czasem firma się rozwijała a lokalizacja uległa zmianie. Aktualnie funkcjonuje na nowym miejscu, na przedmieściach Poznania; Robakowo, ul. Polna 42. Przedsiębiorstwo Nasienne „Selecta” prowadzi obrót materiałem siewnym nasion warzyw, kwiatów i ziół z hodowli krajowej i zagranicznej.

W roku 1994 firma Piotra nawiązała współpracę z amerykańską firmą nasienną Hortag Seed, co zaowocowało zarejestrowaniem w Polsce kilkunastu odmian warzyw.

Strona internetowa firmy „Selecta”.

Z produktami firmy „Selecta” miałem do czynienia pracując przez lata w PIORiN. Kontrolowałem je w sprzedaży detalicznej na terenie powiatu wschowskiego. Wiem, że to porządna firma, co zostało potwierdzone stosownymi certyfikatami: w 2010 roku FAIR PLAY, w 2011- SOLIDNA FIRMA.

Piotr Maciołowski z certyfikatem FAIR PLAY. (fot; bing.com)

Piotr Maciołowski zmarł w 2012 roku, a jego firmę przejęła córka Anna Stolińska, która kontynuuje ambitną działalność ojca. Nekrolog Piotra okazał się w gazecie „Głos Wielkopolski”. Jego wieloletni przyjaciel Jan Harajda wspomina w komentarzu wspólne ze zmarłym wyjazdy zagraniczne do Wielkiej Brytanii, Afganistanu, Pakistanu, Indii, Nepalu, Peru, Skandynawii. Niestety nic więcej o swoim przyjacielu Piotrze nie może już powiedzieć, bo sam też już nie żyje. Dlatego ponawiam apel genealoga wzorowany na znanym powiedzeniu księdza Twardowskiego; „Spieszmy się pytać ludzi, bo tak szybko odchodzą”.

Sięgając w głąb historii rodziny Maciołowskich warto wspomnieć, że pochodzili z Kresów Wschodnich, z Drohobycza (dla mnie to istotne skojarzenie, bo akurat goszczę w domu ukraińską rodzinę Szczudłów z tego miasta). Ojciec Piotra był kustoszem zamku w Nidzicy. Natomiast jego stryj, Stanisław Kostka Marian Mikołaj Maciołowski (1905- 1998) jest chyba najszerzej opisany w Internecie. W Biuletynie Stowarzyszenia Przyjaciół Ziemi Drohobyckiej nr 19/2016, Wrocław czytamy, że Stanisław Maciołowski to „Zarządca majątków baronostwa Chłapowskich w Wielkopolsce, porucznik kawalerii Wojska Polskiego, potomek i krewny znanej krakowskiej rodziny malarzy Pochwalskich (patrz: Znani Polacy urodzeni w Drohobyczu, Marian Kałuski – Australia).

Życiorys Stanisława Maciołowskiego ze strony „Bohaterowie bitwy nad Bzurą”.

Rodzina Maciołowskich pochowana jest na cmentarzu w Wonieściu, gmina Śmigiel, powiat kościański.

Andrzej Szczudło

Wypad do Tośka

Działo się dnia 1 lipca 1988 r. Przed nasz dom we Wschowie zajeżdża samochód z obcą rejestracją. Kto to nas zaszczycił, zastanawiam się, ale już po chwili nie mam wątpliwości. Z auta wysuwa się dwoje uśmiechniętych ludzi. To nasi, to Jola i Jurek Bruscy, którzy przez kolejne lata po szkole odwiedzali nas na wszystkich adresach zamieszkania; w Lesznie, w Górczynie i w dwóch lokalizacjach we Wschowie. Jak zawsze jest radość ze spotkania, aktualizacja informacji o sobie. Dajemy wędrowcom przysłowiową szklankę wody, zapraszany do mieszkania i do stołu. Cieszymy się własną obecnością, wspominamy stare czasy, komentujemy i nowe. Ot, taki nasz henrykowski standarcik.

W pewnym momencie pada propozycja; jedziemy do Tośka Ślipki. Powszechnie lubiany kolega Tosiek mieszka w naszym województwie pod Krosnem Odrzańskim. Mamy do niego 140 km, ale to nas nie zniechęca. Antek wart jest takiego wysiłku. Ruszamy w trasę. Po dwóch godzinach docieramy do Wężysk. Przygotowani na zaskoczoną minę naszego sympatycznego kolegi pukamy do drzwi wiejskiego domu. Jednak zamiast kolegi w drzwiach pojawia się jego żona i informuje nas, że Antoni jest w polu. Nie chcemy czekać bezczynnie, postanawiamy z niego zażartować. Widząc z daleka masywną sylwetkę naszego kolesia bierzemy pod pachy teczki i pod osłoną parasola, mimo że nie pada, niespiesznie zmierzamy w stronę Antoniego. Udajemy inspektorów z banku względnie komorników. Przez chwilę chyba tak nas odbiera, ale kiedy już jesteśmy blisko, uśmiech na twarzy rolnika komunikuje nam, że zostaliśmy rozpoznani. Witamy się serdecznie i zabieramy się do domu Ślipków na kawę. Program tego typu spotkań jest standardem; wspominamy wspólny czas w Henrykowie, trochę opowiadamy o aktualnej sytuacji w naszych rodzinach. Po kilku godzinach zadowoleni wracamy do Wschowy.

Zastany w polu Antoni.

Oto kilka fotek z tego wyjazdu do Wężysk.

Nasza wizyta w Wężyskach nabrała jeszcze większego znaczenia po latach, kiedy z niedowierzaniem i przerażeniem przyjęliśmy wiadomość o przedwczesnej śmierci Tośka Ślipki. Pisałem o nim tu: … Pamięci Antoniego Ślipki – Henryków sentymentalnie (henrykusy.pl)

Pamięć i zdjęcia pozostały.

Andrzej Szczudło

Henrykowska „Biała Dama”

Z cyklu „Opowieści Sławoja”

We wspomnieniach z Henrykowa, żyjąc i zdobywając wiedzę w pomieszczeniach poklasztornych nie sposób o Niej nie wspomnieć.

Dla wielu ludzi duch w zamku jest bardziej ceniony ponad piękno architektury, historię budynku i jego cechy, zwłaszcza jeśli są podparte relacjami miłosnymi. Często stare pomieszczenia – zamkowe, kościelne czy nekropolie, posiadają swoje Białe Damy czy inne duchy, anielskie albo diabelskie, akurat sytuacyjnie przydatne.

Nie inaczej było i w Henrykowie. Krążyła opowieść o duchu Weimara, w okolicach ich grobowca, ale nie znalazłem nigdy potwierdzenia na jego istnienie. 

Grobowiec Weimarów.

Chociaż był moment, że myśl o nim postawiła mi włosy na głowie, ale to już będzie w innej opowieści.

Uczestnicy Zjazdu Absolwentów na zakończenie szkół w 1990 r. z wizytą na Weimarze. Od lewej stoją: H.Matczak, A.Szczudło, J.Bruska, M.Rek, G.Ruszkowska, K.Rek, A.Ślipko; w przysiadzie Z.Szczerbiński, J.Bruski, M.Janiak.

W starych pomieszczeniach poklasztornych, po prawej stronie przy wejściu ze wsi na teren klasztorny, w niskim parterowym budynku, umiejscowiony był internat męski,

a w pomieszczeniach klasztornych na pierwszym i drugim piętrze, dla uczennic i słuchaczek.

Ponieważ, jak to się teraz mówi, w młodych buzują hormony, a kiedyś to była zwykła chuć, często podejmowane były próby kontaktów damsko- męskich, bardzo utrudnione przez podzielony na damski i męski charakter miejsc zakwaterowania. Radziliśmy sobie jakoś.

Gruchnęła wiadomość o duchu w pomieszczeniach klasztornych –„po korytarzu przemyka biała postać w zwiewnym negliżu”.  Nabierała na sile. Biała Dama snuła się po korytarzu w opowieściach tych, które widziały i tych, którzy słyszeli. Biała Dama rosła, i przybierała monstrualne kształty. Dziwnym trafem pokazywała się tylko nocą i na piętrze zajmowanym przez słuchaczki PSTTNiL, a nie przez uczennice Technikum.

Ponieważ te opowieści były częstym tematem rozmów, nie trzeba było długo czekać aby dotarły do Grona. Nie do końca jest jasne komu zależało na rozpowszechnianiu tych wiadomości. Złośliwi twierdzili, że zaangażowały się w to dziewczyny,  których Biała Dama nie odwiedzała. Dowodu na to jednak nie było.

Pokazywała się na piętrze wypływając jakby ze ściany, bezgłośnie i w szybkim tempie znikała gdzieś w głębi korytarzy, w ich połowie łącząc się z drugą zjawą.

Dziwne było, że bezgłośnie, bo jak wiadomo, takie zjawy zawodzą, wyją lub  ryczą  w zależności od tego za jakie winy pokutują, a tu w ciszy i wzajemnym zrozumieniu.

Dziwne, że nikt nie widział  jej powracającej. Do czasu.

Gdy, któregoś razu Biała Dama wychynęła zwiewnie ze ściany, spadł na nią grad niezbyt silnych razów, wymierzanych drewnianą laską, bardziej dla jej odpędzenia niż dla zadawania bólu.

Dyrektor Jan Szadurski i jego magiczna laska.

Podobno wchłonęła się w ścianę i z wielkim rumorem zniknęła w jej czeluściach. Hałasy było słychać w połowie ciemnego korytarza. W tym miejscu są obecnie kręte schody od samego parteru aż po ostatnie piętro.

Okazało się, że w częstych rozmowach z księdzem Komasą przewijała się opowieść o ukrytym przejściu, które odszukał „Romeo” z PSTTNiL i wykorzystywał je do spotkań ze swoją „Julią”. Gdy wieści o duchu dotarły do Dyrektora Szadurskiego, postanowił rozwiązać tą zagadkę, ukrył się i przegonił na zawsze Białą Damę. Jednak szeptane opowieści zostały. Nigdy natomiast nie dowiedzieliśmy się „co”  Białą Damą było. Mieliśmy podejrzenia, ale nie pewność, więc przemilczę. Piszę „co”- bo podobno duchy i anioły są bezpłciowe, w przeciwieństwie do szatanów, bo te zawsze są rodzaju męskiego. Ot, taka niebiańska sprawiedliwość!

 Sławoj Misiewicz

Stare i nowe zdjęcia

Pączkujemy! Nowe znajomości, nowe kontakty owocują kolejnymi wspomnieniami absolwentów naszych szkół i nowymi zbiorami zdjęć.

Mieczysław Sowul, który był bohaterem niedawnego artykułu przysłał nam zdjęcia z czasów pobytu w szkole oraz ze zjazdu Absolwentów 2009 roku, który odbył się w Henrykowie. Dziękujemy!

Tablo szkolne rocznika.

Po górach, dolinach…

5 od lewej M. Sowul

Z J A Z D AB S O L W E N T Ó W 2009 r. – H E N R Y K Ó W

Uczestnicy zjazdu.

Z kroniki PSNR

Dwa dni temu obchodziliśmy Dzień Kobiet. Nie będzie chyba sporu jeśli powiem, że kiedyś obchodzony był bardziej uroczyście, powszechniej, na poważnie. Mam na ten temat krótką relację wyjętą z kroniki mojego rocznika (1973- 1975) prowadzonej między innymi przez Krzysztofa Reka, naszego flagowego grafika.

A.Sz.

Kartka z kroniki.

Dzień Kobiet

Paniom naszym, które spędziły w Henrykowie swoje piękne lata lub się chociaż o te cysterskie progi otarły, Redakcja życzy pospolitego szczęścia!

Z poczty mailowej:

Z okazji Dnia kobiet, chciałbym złożyć wszystkim Henrykuskom, a może wszystkim Henrykotkom, najserdeczniejsze życzenia; zdrowia i spełnienia marzeń. 

(Ech, chciałoby się to święto przeżywać bardziej dynamicznie, jak kiedyś, a tu pozostały życzenia, ciepłe słowa itd. Jakiś czas temu napisałem krótki wierszyk, który chyba oddaje istotę i „grozę” naszej męskiej sytuacji. )

 Lamentacja rolnika
 Nie dam ci gwiazdki z nieba dziewczyno,

Bowiem zwyczajnie mój czas już minął.     

Jedynie wierszyk naprędce sklecę,       

Potem do kuchni szybciutko lecę.       

Tam piję zioła, sprawa intymna.       

Więc proszę nie czuj się jakaś winna.       

Bo choćbyś nawet, rzecz niepojęta.     

Leżała nago wonnym ugorem.       

Pachnąc lubczykiem i pożądaniem,

Ja tylko westchnę, czemu mój Boże,       

Już nie zasieję i nie zaorzę.

Na marginesie
Cóż Panowie, ciągniemy na oparach testosteronu. Jesteśmy jak stare maszyny rolnicze z zaburzoną funkcją młócenia, porzucone gdzieś w kącie ogrodu przez „Wielkiego Rolnika”.   Zastanawiałem się czy mężczyzna w naszym wieku ma co jeszcze, czy może coś jeszcze pokazać kobiecie? Odpowiedz brzmi, tak…K U L T U R Ę!                                                                              Piotr Skowroński

U Ewy i Edka

Wielu kolegów z mojego rocznika i sąsiednich pewnie zastanawia się co się dzieje z henrykowską parą Ewą i Edkiem? Ja wiem, bo odwiedziłem ich w 2009 roku. Dowiedziałem się, że bycie ze sobą przez dwa lata szkoły im nie wystarczyło, chcieli czegoś więcej. Pobrali się i doczekali dwóch synów. Chociaż oboje pochodzili z miasta, Ewa z Wrocławia a Edek z Żar, zamieszkali na wsi pod Wrocławiem. Na ziemi po dziadku Edka do tej pory prowadzą specjalistyczne gospodarstwo rolne. Jak widać z powagą wykorzystują wiedzę branżową zdobytą w Henrykowie. Przez ponad 40 lat nie pojawiali się na żadnych zjazdach szkoły czy rocznika. Dlatego trudno się dziwić, że uczestnicy zjazdu w Lubiatowie, który odbył się w 2021 roku byli zaskoczeni niezapowiedzianym wcześniej przyjazdem Edka. Pobył z nami tylko kilka godzin.

Tym, którzy w Lubiatowie nie byli prezentuję kilka zdjęć Ewy i Edka z 2009 roku. Prawda, że od czasów szkolnych niewiele się zmienili?

Teks i zdjęcia: A.Szczudło

Unus pro omnibus … – potyczki z „Heńkiem z Portofino”

Z cyklu „Opowieści Sławoja”

Często narzekaliśmy w Henrykowie na nadmiar nauki tego okropnego łacińskiego słownictwa, te zboża, trawy, rośliny; frugum, herbarum, plantarum…., z przekory dwie opowieści tytułuję po łacinie.

Druga część popularnego zawołania muszkieterów, wcześniej jest opublikowana w „ … omnes pro uno – odwet na Ziębicach”. Pierwsza część zawołania – Unus pro omnibus … jest zarezerwowana na tytuł tej opowieści o potyczkach z „Heńkiem z Portofino”.

Ponieważ mam sygnały, że nie wszyscy kojarzą łacińskie powiedzenia, wyjaśniam że „Unus pro omnibus, omnes pro uno” znaczy – „Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego.”

Pełni entuzjazmu przybyliśmy do Henrykowa pogłębiać dotychczasową albo zdobywać nową wiedzę rolniczą.

Zgromadzenie młodych ludzi z różnych stron Polski, w różnym wieku, w jednej miejscowości stwarzało sytuacje, nie tylko dogodne do zawierania znajomości. Szczególnie dlatego, że prawie wszyscy poza domem, bez nadzoru rodziców, z poczuciem grupowej lojalności, siły, ważności, z ambicjami i z własną wizją zdobywania świata. Tarcia były również wśród słuchaczy Szkoły. Część słuchaczy była już po wojsku czy innych przejściach i próbowała przenieść na internat szkolną odmianę wojskowej fali.

W starszym roczniku był osiłek, który próbował podporządkować sobie młodszych i słabszych kolegów. Udawało mu się to do pewnego czasu. Jednak po przekroczeniu granicy wytrzymałości, został spacyfikowany przez prześladowaną większość. W sposób jednoznaczny określono mu jego miejsce i sposób zachowania się w szkolnej społeczności. Nie była do tego potrzebna interwencja ciała pedagogicznego. Naszego rocznika to jednak nie dotyczyło, znaliśmy to tylko ze słyszenia i opowiadań Rolanda i Bola, kolegów ze starszego rocznika. Z uwagi na to, że nie mogę uzyskać autoryzacji dla ewentualnego o tym tekstu, zrezygnowałem z opisania tych wydarzeń.

Ponure lata 1969/71 były wśród Polaków bardzo przesiąknięte pamięcią wojny, antyimperialistyczną propagandą, co powodowało nasze określone zachowania. Zbiorowisko młodych ludzi z różnych stron Polski od początku nie sprzyjało wzajemnemu zrozumieniu. „Łódzkie Żydy” nie lubiły „Krzyżaków / Pomorzaków/”, Zielona Góra – Gorzowian, Szczeciniacy – Koszaliniaków, Kielczanie – Radomiaków, Bydgoszczanie -Toruniaków, Ślązacy – Warszawiaków, a Warszawka całej Polski i vice versa.

Każde regionalne waśnie i nasze wewnętrzne nieporozumienia były odbierane przez miejscowych jako nasza słabość.

Swoją drogą nigdy nie dowiedzieliśmy się jak te informacje przenikały do społeczności henrykowskiej. Nie jest tajemnicą, że w wielu miejscowościach istniały grupy nacisku, które różnymi metodami skłaniały mieszkańców do określonych zachowań, nie zawsze zgodnych z oczekiwaniami ogółu, a częściej z interesami grup czerpiących z tego korzyści. Dla miejscowych osiłków, stanowiliśmy- według nich- łakomy i łatwy do zdominowania kąsek, co często chcieli udowadniać w henrykowskich zaułkach, na uliczkach, czy w miejscowej restauracji „Piastowska”, szumnie zwanej KARCZMĄ. Faktycznie była ona typową geesowską knajpą w małej miejscowości, podobną do wielu innych w Polsce. Oferując alkohol w różnych postaciach i o różnej mocy, nastawiona była na osiąganie jak największych zysków przy minimalnych nakładach.

W takiej rzeczywistości musieliśmy się odnaleźć.

W Henrykowie również te tarcia były na porządku dziennym. Odbywało się to w różnych miejscach. Wszyscy dobrze pamiętamy bramę wejściową, wysoką, kamienną, ciemną i ponurą (patrz: foto).

Wchodząc ze wsi na dziedziniec klasztorny trzeba było przez nią przejść. Miejscowe osiłki często z niecnymi zamiarami tam na nas czekali, skutkiem czego nieraz wychodziliśmy z tych spotkań mocno poszkodowani. Słuchacze starszych roczników próbowali z tym walczyć, z różnym skutkiem i różnymi konsekwencjami.

Szczególnie znany był przypadek starszego kolegi, ochrzcijmy Go ksywką Kędziorek (na zdjęciu powyżej oznaczony literą V na piersi), który o mało nie wyleciał ze szkoły za czynną obronę. Kontynuację nauki z naszym rocznikiem zawdzięcza Dyrektorowi Janowi Szadurskiemu, który tak długo zadawał mu pytania, aż usłyszał zadowalającą Go odpowiedź. Po kilku próbach Kędziorek wykazał się niezwykłą domyślnością i odpowiedział właściwie, co zamknęło sprawę.

Ze względu na to, że nie mam możliwości autoryzacji, nie podaję imienia i nazwiska, chociaż je znam. Kędziorek jest na tej fotce, ma się dobrze, a żyje w Stanach. Tli się we mnie szczypta nadziei, że sprowokuję go do szerszego opisania tej przygody.

Jednym z miejscowych oprawców był osiłek o pseudonimie „Heniek z Portofino”. Pseudo podobno zawdzięczał umiłowaniu do piosenki „Miłość w Portofino”, której namiętnie słuchał z grającej szafy stojącej w Piastowskiej. Ale ad rem… Dla oderwania się od trudów „nałki”, rozstania i tęsknoty, czasami /kilka razy w tygodniu/ kierowaliśmy umęczone kroki do Piastowskiej. Działo się to w różnych porach, przeważnie po południu. Wieczory raczej omijaliśmy z uwagi na podwyższone ryzyko reakcji miejscowych bywalców, którzy po kliku godzinach bycia tam, różnie na nas reagowali, przeważnie agresywnie. Zaczynało się od – „postaw piwko” przez „koledze też” do „z nami nie wypijesz?”. Różnie na to reagowaliśmy, czasem dla świętego spokoju stawialiśmy, czasem nie i wychodziliśmy. To, że czasem stawialiśmy, było miło przyjmowane, ale nie przenosiło się na spotkanie następnym razem. Było jednostkowe, tu i teraz.

Słynna „P i a s t o w s k a”

Heniek z Portofino, miejscowy wiracha, z racji tego, że był z Henrykowa, jak również, że nie było innego lokalu, opanował Piastowską i traktował lokal i klientów jak swoje.

Miał bujny życiorys niebieskiego ptaka, jak sam o sobie mawiał – zgniła erka – co to z niejednego pieca chleb jadł, czasami po spożyciu intonował – „przyleciał do mnie na kraty biały gołąbek skrzydlaty” czy w bardziej nostalgicznym stanie – „więzienne mucio”. Roztaczał wokół siebie atmosferę niepokonanego. Często wymuszał na innych poczęstunki lub prowokował bójki, a że ich przeważnie było kilku, więc kończyło się to smutno dla odmawiającego.

Ja nie lubię piwa, więc rzadko bywałem. Czasami „bywnąłem”, ale raczej za dnia. Spotkałem się jednak niejednokrotnie z zawołaniem „postaw piwo”. Przeważnie wychodziłem bez zaspakajania cudzego pragnienia. Z racji moich treningów w Lechii Tomaszów Mazowiecki, przychodziło mi to z trudem. Dla spokoju omijałem Piastowską.

Ale panta rei… Wieczór, już w pokoju, jeszcze tylko siusiu i spać. Ktoś wali w okno, starszy rocznik atakują w knajpie. Pognaliśmy ich bronić. W knajpie rwetes, przepychanki, totalny chaos. Heniek przewodzi. Co ostrożniejsi umykają bokiem. Udaje nam się pokojowo chwilowo uspokoić sytuację, co chwila jednak temperatura dyskusji się zmienia.

Podchodzę do Heńka, proponuję, że między sobą załatwimy sprawę. Dyskusje, lekkie przepychanki, ustalamy warunki oraz korzyści, ich i nasze, w razie wygranej.

Stanęło na tym, że jeśli on górą to my stawiamy, jeśli ja to oni stawiają. Skrzynkę piwa. Plus jeśli ja górą, to oprócz piwa mamy stały wolny wstęp bez zaczepek z ich strony.

Walka będzie w kategorii „siłowanie się na rękę”, prawą. Siadamy do stolika, siłujemy się. Treningi w Lechii pomogły, znam kilka trików, zastosowałem, pomogły. Heniek nie może przeżyć– woła na lewą– uległem.

Piwo postawiliśmy solidarnie, po skrzynce. Wracaliśmy z ufnością w pozytywne załatwienie problemu. Mogliśmy chodzić spokojnie do Piastowskiej, po Henrykowie, a Heniu okazał się w miarę równym i słownym facetem. Mieliśmy spokój. Nie wiem jak było po naszym wyjeździe, to musi ktoś z innego rocznika skomentować.

W takim środowisku, folklorze i klimatach przyszło nam na różnych płaszczyznach zdobywać czy pogłębiać rolniczą wiedzę zawodową.

Sławoj Misiewicz

Człowiek sukcesu, sukces człowieka

Kiedy zdecydowałem się na utworzenie i prowadzenie strony dla Henrykusów, wymyśliłem zakładkę „Ludzie sukcesu”. Z tyłu głowy miałem opowieści o ledwie kilku Henrykusach, którzy po szkole osiągnęli sukces w branży na skalę krajową. Myślałem o Piotrze Maciołowskim i Mieczysławie Sowulu, twórcach firm związanych z branżą nasienną. Z różnych przyczyn na ich opisanie trzeba było sporo poczekać.

Losy Mieczysława Sowula interesują mnie podwójnie, bo jest on także absolwentem mojego ogólniaka w Sejnach. Maturę zdał w 1967 roku, a więc 6 lat przede mną. Był w klasie wychowawcy Wacława Dacza (1929- 2002), który później został dyrektorem sejneńskiego LO. Ponadto dyrektorem był również inny uczeń profesora Dacza i klasowy kolega Mieczysława, Jan Stanisław Aniszewski. Dodając do tego dyrektorskie i prezesowskie funkcje Mieczysława Sowula, można mówić, że był to wyjątkowy „wypust” maturzystów. Moje koneksje w tej klasie to Halina Tomczyk, żona brata ciotecznego Janusza Zubowicza (1954- 2007) oraz Ryszard Dubowski z rodziny mojej prababki Aleksandry Dubowskiej (1870- 1927).

Po maturze w Sejnach w 1967 roku Mieczysław Sowul trafił do Henrykowa. Poza nauką, której jak widać po efektach, nie zaniedbywał, udzielał się tam w licznych inicjatywach kulturalnych i sportowych. Był twórcą i prowadzącym od podstaw radiowęzeł szkolny. W kawiarence AVENA lub w Sali Marmurowej organizował cotygodniowe potańcówki przy muzyce odtwarzanej z płyt na adapterze. Ponadto wspólnie z kolegami z roku pełnił funkcję organisty w przyklasztornym kościele. Pod kierunkiem doktora Zbigniewa Urbaniaka, wychowawcy i opiekuna uczestniczył w wielu wyprawach i obozach wędrownych w Góry Stołowe. Miał także sporo sukcesów sportowych zarówno na poziomie szkół średnich województwa, jak i szkół wyższych, w tym zwycięstwa w słynnych biegach 1-majowych wokół ratusza w Ziębicach.

Prezes Mieczysław Sowul zachował z Henrykowa piękne i dobre wspomnienia, najczęściej związane z osobą charyzmatycznego dyrektora Jana Szadurskiego. Przyjaciół Henrykowa, z jego roczników lub innych, zaprasza do osobistego kontaktu poprzez adres mailowy [email protected] lub namiary w zakładce „Kontakt” ze strony internetowej firmy czy też na jej stronie fejsbukowej.

Mieczysław Sowul w czasach henrykowskich

Życiorys zawodowy:

Wykształcenie: w 1969 roku ukończenie PST Henryków. W następnych latach zaoczne wyższe studia rolnicze i 3 kierunki podyplomowe.

Praca zawodowa: w sierpniu tego roku miną 54 lata pracy, z tego 41 lat zarządzania w przemyśle nasiennym, tj:

– w latach 1981 – 1991 dyrektor centrali nasiennej w Iławie,

– 1991 – 2003 r. założyciel Rolimpexu i organizator oddziału Rolimpexu w Iławie,

– 1993 – 1996 r. twórca produktu pod hasłem: „Najlepsze trawy z Iławy” za co otrzymał laur TERAZ POLSKA i nagrodę prezydenta RP – A. Kwaśniewskiego,

– 2003 – 2005 założyciel i współwłaściciel firmy nasiennej Sowul & Sowul, którą aktualnie zarządza syn Przemysław Sowul, www.sowul.pl

– 2005 pierwszy Prezes i współzałożyciel Hodowli Roślin, dawniej HR Bartążek koło Olsztyna, obecnie HR Grunwald w Mielnie, powiat Ostróda,

– współtwórca i autor projektu „Stworzenie CBR HR Grunwald z siedzibą w Mielnie”, gdzie aktualnie pracuje i zarządza jako Prezes.

W roku 2021 firma Mieczysława Sowula uległa istotnym zmianom, których zakres przedstawiają dwa filmy zamieszczone poniżej. Pierwszy z nich mówi o pożegnaniu z dotychczasową siedzibą w Bartążku, drugi o powitaniu w Mielnie. Szczegółowy opis działalności w roku 2021 zamieścimy w oddzielnym wpisie.

Andrzej Szczudło

Pożegnanie z Bartążkiem