„Migawki z życia”, część 3 opracowania na podstawie wspomnień Jana Szadurskiego.
W Rabce Zdrój Jan Szadurski pracuje na stanowisku administratora prywatnego Zakładu Kąpielowego rodziny Kadenów. Przydały się wakacyjne praktyki w Litwinkach, a przede wszystkim nauki i przykład ojca, świetnego organizatora, o otwartym umyśle, racjonalnym podejściu do problemów. Młody Jan w Litwinkach imał się różnych prac, nie tylko ściśle rolniczych. To zaprocentowało. Uzdrowisko w Rabce pod administracją Szadurskiego rozwijało się pomyślnie, a on sam zdobył przyjaźń i uznanie pracodawców i personelu. Miał się o tym przekonać niedługo w najbardziej dramatycznym okresie życia, bo w Oświęcimiu. Przyjaciele z Rabki wielokrotnie ratowali mu życie.
W pracy dbał z całym zaangażowaniem nie tylko o Zakład, ale też o ludzi, o podopiecznych. Przytoczę też interesujący epizod z zakresu „kindersztuby”. „W 1938 r. moja matka była w Rabce. Miałem wtedy 30 lat i byłem na stanowisku. Szliśmy przez park. I podszedł do mnie woźny z naszego Zakładu komunikując jakąś ważną wiadomość. Odwarknąłem mu coś, że to załatwię i poszliśmy dalej. Po przyjściu do domu matka zwróciła się do mnie z pytaniem, czy mi nie wstyd tak niegrzecznie odnosić się do podwładnych i gdzie nabrałem takich manier, bo przecież w Litwinkach nie mogłem widzieć, by moi rodzice odnosili się tak do kogokolwiek! Było mi wstyd, bo to była prawda!”
Kilkuletni okres w Rabce Zdrój był bardzo owocny, produktywny, przeprowadzano wiele ważnych inwestycji, zlikwidowano długi, uregulowano sporne kwestie pracownicze.
Rabka była na tyle atrakcyjna, że latem 1939 zawitał tu na dziesięciodniowy urlop z żoną minister spraw zagranicznych Józef Beck. Zachwycony zaproponował kupno uzdrowiska. W przeddzień wojny! Tym samym utwierdził gospodarzy w przekonaniu, że nic im nie grozi… Takich to ministrów miała przedwojenna Polska.
Wybrała i opracowała Wiesława Trawińska . czerwiec 2016
Zdjęcia przedwojennej Rabki pochodzą ze zbiorów Narodowego Archiwum Cyfrowego audiovis.nac.gov.pl
W ciągu dwóch lat pobytu w Henrykowie działo się wiele. Oprócz nauki, która stanowiła główny nurt naszej aktywności, były i akcje specjalne jak czyny społeczne, zawody sportowe, konkursy czy udział w imprezach lokalnych jak dożynki czy pochody.
Ja chciałbym wspomnieć dziś o akcji honorowego krwiodawstwa. Nie pamiętam kto i w jakich okolicznościach ją organizował. Pamiętam, że w owych czasach była to dla nas atrakcja. Po pierwsze studentów ze wsi cieszył wyjazd do Ząbkowic Śląskich, po drugie możliwość otrzymania rekompensaty za utraconą krew, a na końcu listy motywacji… głębokie przekonanie o szlachetności tego doniosłego czynu. Jeśli nie mam racji i kolejność motywacyjna była inna, proszę opisać to w komentarzach.
Wyjazd na pobranie krwi w placówce ochrony zdrowia w Ząbkowicach Śląskich organizowany był zbiorowo. Jednocześnie wybierało się liczne grono osób, które po oddaniu krwi otrzymywały „deputat”(rekompensatę) w talonach. Można było je wykorzystać w restauracji. Pomysłodawcy tej formy rekompensaty z pewnością myśleli o możliwości pobrania deputatu w formie czekolady, która gdzie indziej stosowana była najczęściej. Ale nie dla Henrykusów! Wpuszczając wilka do lasu można było się spodziewać, że owieczkom nie daruje.
Legitymacja Brygidy Wojcieszczyk z Czerska.
Henrykusy w restauracji składały kupony na kupkę i wolały kelnera. Ten jak cudotwórca zamieniał je na wino. Po wykorzystaniu puli kuponów towarzystwo ze zrozumiałym śpiewem wracało do henrykowskiego gniazda. Mam w pamięci wieczorny przyjazd takiej grupy dziewcząt z technikum i do dziś nie wiem czy oddanie 400 ml krwi mogło je tak osłabić?
Z kroniki PSNR 1973- 75
Moja kariera Honorowego Dawcy Krwi skończyła się na dwóch razach. Kiedy oddawałem ją ponownie pielęgniarka była wyjątkowo niesympatyczna i zniechęciła mnie do dalszych akcji. Dziś tego zaniechania żałuję, bo wiem że uczestnicząc wielokrotnie w tej naprawdę szlachetnej akcji mogłem uratować wiele osób.
Od lat co najmniej raz w roku przemierzam Polskę jadąc na ukos z południowego zachodu na północny wschód. Przemieszczam się ze Wschowy, miejsca stałego zamieszkania do miejsca urodzenia, w Sejnach, gdzie wciąż mam sporo członków rodziny. Prawie zawsze trasa wiedzie przez Warszawę. Od pewnego czasu wiem, że pod Warszawą mieszka Henrykus, Sławoj Misiewicz. Mieszka sobie wygodnie i potrafi tą wygodą się podzielić. Sprawdziłem raz i teraz wiem, że warto robić przystanek u niego, akurat w połowie drogi.
Henrykusy: Brygida, Sławoj i Andrzej.
W tym roku mieliśmy zaplanowany wakacyjny wyjazd do Sejn, ale żeby było racjonalniej, oprócz postoju u Sławoja pod Warszawą, plan przewidywał wspólne odnalezienie grobu Dyrektora Jana Szadurskiego. Dotąd mieliśmy niewiele wiadomości mogących pomóc w jego odnalezieniu. Nie było także skuteczne wyszukiwanie w Internecie. Przed wyjazdem rozmawiałem telefonicznie z kilkoma osobami, ale nie uzyskałem żadnej konkretnej informacji. Jedni mówili, że leży podobno na Cmentarzu Komunalnym na Powązkach, drudzy, że na Wojskowym na Powązkach. Razem ze Sławojem, przy kolacji opracowaliśmy plan poszukiwań. Rano po śniadaniu ruszyliśmy do jego realizacji. Towarzyszyły nam moja Żona Aldona, przez wielu uznawana za Henrykuskę oraz prawdziwa Henrykuska Brygida Prażuch (Wojcieszczyk), która przyleciała z Chicago.
Zaczęliśmy od Komunalnego
W Administracji trafiliśmy na pana, który akurat miał śniadanie. Szybko nas zbył używając argumentu, że mamy zbyt mało informacji, a on nic nie może zrobić. Natomiast pani siedząca naprzeciw niego przy biurku, odsunęła śniadanie i podjęła próbę znalezienia grobu. Przeszukała bazę danych i znalazła 7 miejsc pochówku zmarłych o nazwisku Szadurski. Sprawdziliśmy wszystkie, żaden nie był naszym Dyrektorem. Szukając wsparcia gdzie indziej, na cmentarzu porozmawialiśmy z przygodnie poznanymi ludźmi. Doradzili poszukać na nieodległym Cmentarzu Wojskowym. Tego dnia po godzinie 18.00 bez efektu zakończyliśmy poszukiwania.
Dzień drugi
Następnego dnia po śniadaniu, w składzie osobowym z poprzedniego dnia, wybraliśmy się na Cmentarz Wojskowy na Powązkach.
Olśniony nową myślą zadzwoniłem do Rodziny Dyrektora w Lublinie. Nie uzyskałem konkretnej informacji oprócz zapewnienia, że leży na Cmentarzu Wojskowym i że po powrocie kuzynki do domu poda mi namiary SMS-em.
Z tą wiedzą ruszyliśmy na Cmentarz Wojskowy. Znowu zaczęliśmy od Administracji. Miły Pan i Pani Dorota bardzo usiłowali nam pomóc, niestety bez efektu. Nie ma takiego grobu na Wojskowym, powiedzieli. Pochodziliśmy po kwaterach podziwiając panteon ludzi sławnych i zasłużonych.
W gościnnym domu Sławoja.
Niestety na tarczy wróciliśmy do Sławoja, gdzie czekał nas smaczny obiad. Następnego dnia z uczuciem zawodu ruszyliśmy w dalszą drogę, przez Czersk, rodzinne miasto Brygidy, do Sejn.
Sławoj w tym czasie próbował szukać grobu na własną rękę. Rozmawiał ze znajomymi z roku, ale bez efektu.
Po kilku dniach, gdy byłem już w Sejnach, odezwała się kuzynka Dyrektora z Lublina, podając dokładne dane; „Cmentarz Wojskowy na Powązkach, kwatera nr 22, rząd 7, grób nr 9”. Przekazałem dane Sławojowi z propozycją, że zmienię plany pobytu w Sejnach, aby w powrotnej drodze zanocować ponownie u Nich i wspólnie odszukać grób Dyrektora. Kolejna zmiana moich planów (koncert w Warszawie krewniaka Kacpra Smolińskiego) sprawiła, że Sławoj sam, zaopatrzony w niezbędne narzędzia do sprzątania grobu wyruszył na Powązki. Jak później opowiadał, z odnalezieniem grobu nie miał teraz problemu.
„Sam grób nie wyglądał zbyt ciekawe (patrz: foto poniżej). Rzadko odwiedzana mogiła z lastriko była zasypana igliwiem i liśćmi.
Po uprzątnięciu i umyciu grobu i płyt, zapaliłem znicz, postawiłem stroik z kwiatów i po modlitwie opuściłem miejsce pochówku Dyrektora.
Następnie udałem się do Administracji Cmentarza i poprosiłem o aktualizację danych w ewidencji, aby w przyszłości łatwo można było grób znaleźć. Okazało się, że grób Dyrektora był zewidencjonowany pod nazwą „Szadurscy Janina i Jan”. My szukaliśmy pod Jan Szadurski i dlatego wyszukiwarka nie pokazywała lokalizacji. Zmieniliśmy na Szadurski Jan i Janina i od tego czasu próby odnalezienia dają pozytywny efekt.
Od lewej; Klaudia, Sławoj, Krysia i Aldona.
Żegnani przez Rodzinę Krysi i Sławoja wracaliśmy z wakacji w poczuciu satysfakcji, że misja Henrykusów, dzięki zaangażowaniu Sławoja Misiewicza, została spełniona.
W życiu miałem kilka przezwisk, bardziej lub mniej sytuacyjnych. Jedno z nich to „Spowiednik”, ale nie dotyczy to nauki na duchownego, ani wspomnień spowiednika. Chodzi o pogłębianie wiedzy rolniczej.
W życiu miałem kilka przezwisk, bardziej lub mniej sytuacyjnych. Jedno z nich to „Spowiednik”, ale nie dotyczy to nauki na duchownego, ani wspomnień spowiednika. Chodzi o pogłębianie wiedzy rolniczej.
W Henrykowie mieszkałem w wieloosobowym przechodnim pokoju. Konkretnie było nas tam sześciu. W sąsiednim też sześciu kolegów. W składzie osobowym mojego pokoju byli ludzie z całej Polski; Czesiek Nowicki i Kaziu Barcikowski z Pomorza, na drugim roku dołączył ich kolega Andrzej Kiszko – „Hos”, ja z Mazowsza, Jurek Strzałkowski ze Wschowy i Andrzej Szrajda z Chojnic. Różne mieliśmy podejście do zdobywania wiedzy, mnie często przeszkadzało palenie, piwo, inny alkohol, czy rozrywki kulturalne typu kartograjstwo.
Pokera zaczynało się cieniutko, na zapałki, a kończyło na piwo lub pieniądze, gdy ktoś dostał mocną kartę. Czwórkę do brydża zbieraliśmy z trzech pokoi, jak jednego brakło to graliśmy z „dziadkiem”. „Treflówkę” nie wszyscy znali, ale poznali. W szachy nie miałem z kim zagrać. Jak komuś proponowałem to przeważnie słyszałem, że mogą zagrać w warcaby albo w tysiąca. Dziwiłem się, bo to ludzie po liceum, ale w końcu cieszyłem się, że nie wybierają gry w Piotrusia.
Co do mojego pobytu w Henrykowie, z różnych względów, miałem konkretne cele i plany bardziej niż inni poważne. Nie udało mi się zostać generałem to chciałem być dyrektorem. Ucząc się starałem się osiągnąć podstawy do realizacji swoich planów. Działałem w samorządzie Szkoły i w politycznym kole ZMW-u, łącznie z kandydowaniem do PZPR, której to legitymację koledzy zmuszali mnie do zjedzenia w czasie transformacji po 1989 roku. Nie dało się, twarda była jak całe PZPR, nawet po długim grillowaniu.
OLYMPUS DIGITAL CAMERA
Opinię wydano mi na moją prośbę w połowie roku szkolnego.
Siłą rzeczy w takich warunkach szkolnego internatu nie bardzo można było tę wiedzę chłonąć. Szukałem miejsca gdzie mógłbym się uczyć. Czasami znajdowałem je w budynku szkoły, czasami w klubie „Avena”, rzadko w pokoju. W końcu pokój był wspólny.
Gdy nie wyjeżdżałem na sobotę i niedzielę, chodziłem do kościoła. Przypadkowo, po mszy spotkałem księdza Komasę. Bardzo miły starszy człowiek. Rozmawialiśmy na różne tematy. Kolejnej niedzieli przed mszą poszedłem do kościoła z notatkami, bo w poniedziałek miałem jakieś zaliczenie. Dłużyło się siedzenie w ławce i czekanie na mszę. Mimowolnie otworzyłem notatki i ksiądz to zauważył. Po mszy znowu rozmawialiśmy. Dyskutowaliśmy o planach życiowych, o warunkach w szkole. Szczerze z nim rozmawiałem. Zaproponował mi, żebym w czasie gdy mszy się nie odprawia uczył się w kościele, bo przecież i tak jest otwarty, a mało kto tu przychodzi. Chętnie skorzystałem. Początkowo siadałem w którejś z ławek blisko okna, bo otoczenie było raczej ciemnawe. Z czasem, po uzgodnieniu, przeniosłem się do konfesjonału po prawej stronie od wejścia. Sprawdziłem, jest tam do dzisiaj.
Tu już miałem super warunki, zamknięte pomieszczenie, blat pod książkę czy notatki i co najważniejsze mogłem włączyć żarówkę i farelkę, nie dość, że było widno to i ciepło. Chętnie korzystałem z tej możliwości, oczywiście nie mówiąc o tym nikomu ani słowa. Jednak po jakimś czasie moja częsta absencja w pokoju została przez kolegów zauważona. Wytłumaczenie było proste – „pewnie znalazł jakąś d..e”.
Zastanawiające było; znika, wyjeżdża, nie uczy się, a najlepszy na roku, co skutkowało przyznaniem mi najwyższego stypendium,
kilkaset złotych miesięcznie. Dodatkowo kasę podsyłała mi Mama, też kilka stówek. W sumie tej kasy było sporo. Mało wydawałem, nie piłem, nie paliłem, trochę traciłem na wyjazdy. Dorabiałem również przy rozładunku wagonów na rampie GS-u. To co mi zostawało wpłacałem na książeczkę PKO, którą trzymałem w swojej szafie. Po kilku miesiącach uzbierało się tego kilka tysięcy.
Nie wiedziałem wtedy, że zawiść ludzka nie ma granic. Pod moją nieobecność Pepik ze Sztumu splądrował moją szafę i upublicznił stan moich oszczędności. Zabrali mi stypendium, używając idiotycznej argumentacji; „po co mu jeśli ma tyle na książeczce”.
A ja robiłem swoje. Garb ciążył. Nauka, praca, nauka. Może się wyprostuję, myślałem.
Jest marzec przed Wielkanocą. Nadal korzystam z możliwości nauki w konfesjonale, przy świetle. Ktoś wchodzi do kościoła. Kobieta. Gaszę światło. Zauważyła. Podchodzi, klęka i zaczyna szeptać. Zanim zareagowałem zdążyła wyszeptać całą formułkę– „ …ostatni raz byłam u spowiedzi, …. pokutę …” itd. Zbaraniałem, a po chwili w popłochu opuściłem konfesjonał i kościół słysząc za sobą „… ależ proszę księdza…”.
Dotąd nigdy w życiu nikt mi tak nie powiedział. Po rozmowie z księdzem Komasą musiałem szukać innego spokojnego miejsca do nauki. W jakiś sposób ta historia dotarła do moich kolegów co owocowało przezwiskiem „Spowiednik”. Utrzymało się krótko, tylko do praktyki wakacyjnej, którą miałem w Borowie. Tam pracował Roland Białecki i wtedy poznałem Lodzię Diaków, Jego późniejszą żonę.
Po wakacjach miałem w Henrykowie jeszcze inne przygody, ale o tym w kolejnych opowieściach. Miło by było poczytać wspomnienia kolegów, przekonać się jak oni widzieli moje przygody.
Swoją drogą nie wiem czy tylko mnie się coś wiecznie wydarzało, pewnie to wina Skorpiona, mojego zodiakalnego patrona? Na kogoś trzeba winę zwalić. Może innym też tylko szkoda, że nie chcą o tym pisać.
1 wrzesień 1939 roku pozbawił wszystkich złudzeń. Nie tylko, co do bezpieczeństwa państwa, jak i jego sił obronnych. Hitler rozpoczął swój niszczycielski marsz przez nasz kraj. Egzystencja, rozwój młodego państwa, ludzkie kariery zostały brutalnie przerwane lub zniszczone.
Szadurski po wielu perypetiach podjął znów pracę w Rabce, choć już na innych warunkach. Oczywiste też było, że tak jak wielu innych pracowników znalazł się w konspiracji, w ruchu oporu, który objął całe Podhale. Między innymi przygotowywano na lato 1942 powstanie. Niemcy byli szybsi i silniejsi. Na początku sierpnia 1942 roku Szadurski wraz z całą siatką organizacji zostaje aresztowany. Zaczęła się więzienna gehenna – od Zakopanego przez Tarnów po Oświęcim i Sachsenhausen. Od sierpnia 1942 r. do kwietnia 1945 r., 33 miesiące. Jako więzień polityczny z konkretnymi zarzutami miał wyrok śmierci na wstępie. Z wykonaniem zwlekano, bo III Rzeszy potrzebna była fachowa siła robocza. Jednakże świadomość istnienia tego wyroku, obok potwornej rzeczywistości, której doznawał codziennie, spowodowała traumę, która nie opuściła go do końca życia. Jaki cud sprawił, że jednak przeżył, że doczekał wolności? Można krótko powiedzieć – wyroki Opatrzności. Opatrzność działa przez ludzi i konkrety. Pisze o nich Szadurski w swoich wspomnieniach. Bardzo pomogła wzajemna pomoc przyjaciół i kolegów z Rabki i Chabówki. Pierwszy przydział, jaki otrzymał po przyjeździe do Oświęcimia to było komando Leunebau. Prace ziemne poza obozem, pod budowę baraków. Listopad 1942 r., zimno i głodowe racje żywieniowe. Więźniowie marli masowo. Szadurskiego z tego katorżniczego komanda wykupił od strażnika za litr wódki niejaki Karol Czyszczoń z Chabówki. Umieścił go jako stolarza w swoim komandzie, gdzie było ciepło i praca lżejsza. W tym technicznym komandzie Szadurski pracował do końca pobytu w obozie. Bliski przyjaciel z Rabki Janek Paczkowski pracujący przy transporcie chleba i odzieży, systematycznie dostarczał mu dodatkowe porcje jedzenia, a także w miarę możliwości ciepłą odzież.
Lata powojenne. Premier Józef Cyrankiewicz, współtowarzysz niedoli Jana Szadurskiego, odwiedza obóz w Oświęcimiu.
Zapewne Szadurski także pomagał współtowarzyszom, o czym mówi już powściągliwie, ale co zaowocowało po wojnie. W 1949 roku we Wrocławiu odwiedziło go dwóch funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa. Przyjechali potwierdzić jego tożsamość. Po pozytywnej weryfikacji oznajmili, że do Urzędu Bezpieczeństwa wpłynęło pismo od jego współwięźnia Steinberga, w którym ten usilnie prosi, aby Szadurskiego odnaleźć i otoczyć opieką za jego pomoc dla współtowarzyszy w obozie. Steinberg obawiał się o jego losy z powodu „złego” pochodzenia i przynależności do AK. Interwencja poskutkowała. Szadurski przetrwał szczęśliwie stalinowski terror. Bardzo przydała się w obozie znajomość języka niemieckiego, ułatwiała życie w wielu wypadkach, pomocna była w relacjach ze współwięźniami. Mieli obowiązek pisania do rodzin, ale tylko w języku niemieckim i oczywiście w superlatywach. Szadurski w „piszące niedziele” cały dzień pisał kolegom listy do domu i tłumaczył te, które do nich przychodziły. Ważne było wsparcie rodzin, zawartość paczek, które przysyłano (Żydzi i Rosjanie nie mieli do nich prawa) była najcenniejszą monetą obiegową wśród więźniów. Szadurski nie mówi o tym wprost, ale przecie pomocą w tym strasznym miejscu była szczera, głęboka wiara. Już na wstępie przy przyjęciu, gdy rekwirowano im wszystko i nagich pędzono do łaźni – udaje mu się przemycić różaniec i teksty modlitw ofiarowane przez żonę w więzieniu tarnowskim.Współwięzień i przyjaciel Janek Paczkowski, o którym już tu była mowa, dostał w paczce od matki ukrytą w kalarepie figurkę św. Antoniego, patrona zagubionych. Umieszczono ją dyskretnie w otworku wydłubanym w betonowej belce nad pryczami. Figurka stanowiła ołtarzyk, przed którym, jak pisze, modlili się rano i wieczorem. Ta figurka miała swoją historię. Podczas ewakuacji z Oświęcimia zostawili ją na miejscu dla następców. Wojna się skończyła, Szadurski i Paczkowski pozostawali jeszcze w Niemczech. Z Rabki do Oświęcimia zorganizowano wycieczkę, którą prowadził również ocalały ich przyjaciel z Chabówki Karol Czyszczoń. W wycieczce uczestniczyły żona Szadurskiego i matka Paczkowskiego, toteż Czyszczoń nie omieszkał zaprowadzić pań do dziesiątego bloku, gdzie mieszkali i tam odnaleziono nietkniętą figurkę. Uroczyście wydłubana powędrowała znów w paczce, ale już bez kamuflażu do Janka.
Ostatecznie jednak, podarowany Szadurskiemu św. Antoni pozostał z nim do końca życia. W październiku 1944, ze wschodu zbliżał się front, ofensywa Armii Czerwonej. Zarządzono ewakuację obozu oświęcimskiego do Sachsenchausen koło Berlina. Tam więźniowie zostali zatrudnieni w fabryce samolotów. Warunki straszne; wielkie nieogrzewane hangary, prymitywne baraki, głodowe racje żywności, do tego dywanowe naloty aliantów na pobliski Berlin, po kilkanaście na dobę. Cytuję: „Wszystkie nasze wysiłki były skierowane na zdobycie czegoś do jedzenia, ogrzanie się i oszczędzanie sił poprzez unikanie pracy. Poruszanie się sprawiało prawdziwą trudność. Spadłem do 40 kg wagi! Miałem znajomego dentystę Norwega i starałem się maksimum czasu spędzać u niego w poczekalni. Zębów nie wolno było leczyć tylko wyrywać. Usunął mi wtedy wszystkie korzenie.” Tak upłynęła ostatnia wojenna zima, aż nastąpił ostatni etap męki. Na dwa tygodnie przed zakończeniem wojny obóz ewakuowano na zachód. Popędzono pieszo wynędzniałych, chorych więźniów; dzienna racja żywności to były 3 surowe ziemniaki, 10 g mięsnej konserwy i łyżka mąki. Spano na ziemi. Zaczęły się już jednak ingerencje Czerwonego Krzyża, a ostatecznie 30 kwietnia 1945 roku oświadczono im, że są wolni. Trudno byłoby w panujących warunkach coś zrobić z tą wolnością, ale do akcji wkroczyło wojsko, Czerwony Krzyż, UNRA. Trzeba było tę nieszczęsną ludzką zbieraninę gdzieś rozlokować, dać jeść, pomóc wrócić do życia. Wykorzystano koszary wojskowe, obozy jenieckie, szkoły. Szadurski znalazł się w byłym obozie dla jeńców rosyjskich w Jägerslust koło Kilonii. Był chory, ważył 40 kg i z trudem trzymał się na nogach. Powoli jednak wracały siły, chęć życia i działania. Trzeba było zdecydować o dalszym losie. Wieści z kraju nie zachęcały do powrotu. Póki co, Szadurski zajął się młodzieżą w obozie. Tak jak kiedyś matka w Kobryniu w czasie zawieruchy I Wojny Światowej. Instynkt odpowiedzialności społecznej nie pozwalał na bierność, gdy zaistniała potrzeba. Zaczyna gromadzić młodych, którym wojna zabrała możliwość kształcenia się i proponuje naukę. Nie było podręczników, zeszytów, pomocy naukowych, ale znalazło się grono entuzjastów do pomocy i wielu chętnych do nauki. I tak zorganizowano regularne nauczanie, prowizorium szkół. Udaje się je nawet zalegalizować i uczniowie zdobywają stosowne dokumenty. W grudniu 1946 r Szadurski zdecydował, że jednak wraca do kraju. Rzecz załatwiał z władzami angielskimi, bo to była ich strefa. Z tych kontaktów przytoczę jeden zabawny incydent. Cytuję: „Powiadomiono mnie oficjalnie, że jakiś angielski generał na terenie, którego znajdowała się szkoła w Jägerslust chce odwiedzić szkołę i poznać mnie osobiście. W oznaczonym dniu zjawiło się kilku wyższych oficerów angielskich z generałem na czele. Nie zdejmując czapek i płaszczy rozsiedli się i zaczęła się rozmowa. Widok ubranych w czapki i płaszcze oficerów tak mnie rozzłościł, że nie przerywając rozmowy zacząłem wkładać swój płaszcz i beret. Anglicy zaskoczeni zapytali czy wychodzę skoro się ubieram. Odpowiedziałem, że nigdzie nie wychodzę, ale wkładam płaszcz i beret, aby się dostosować do angielskich zwyczajów. Reakcja była piorunująca. Wszyscy zerwali się od stołu, zdjęli płaszcze i czapki i po gorących przeprosinach rozmowa potoczyła się dalej”. Ot nawyki kolonialne.
Tak to kresowy szlachcic już po półtora roku od wyjścia z obozu zagłady, gdzie panowało totalne barbarzyństwo, uczył manier angielskich oficerów. „Czym skorupka za młodu nasiąknie…”!!! Jakąż siłę miało wychowanie w Litwinkach i wzorce domu rodzinnego…
„Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie”.
Nieraz jeszcze przyjdzie Szadurskiemu konfrontować się boleśnie z obskurantyzmem świata i nieraz uderzą w niego wręcz ciemne siły… Zachowa jednak do końca swą niezawisłość wewnętrzną, godność człowieka wolnego.
Wybrała i opracowała Wiesława Trawińska . Czerwiec 2016
Fenomenem Policealnego Studium Nasiennictwa Rolniczego w Henrykowie było to, że placówka ta była chyba jedyną w Polsce szkołą pomaturalną ulokowaną we wsi o randze poniżej gminnej. Siedziba gminy była w pobliskich Ziębicach. Przez ten fakt możliwości studentów funkcjonowania poza szkołą były znacznie ograniczone. We wsi Henryków było ledwie kilka sklepów z podstawowym wyposażeniem, jeden przystanek PKS i jeden PKP, a ponadto jeden sołtys, kilka zakładów pracy i jedna restauracja. Kiedy więc dorośli już przecież ludzie chcieli pójść na piwo, musieli odwiedzić Pana Barwiołka, który prowadził restaurację „Piastowską”. Dyrekcja szkoły na to nie pozwalała, bo rygory internackie były spasowane nie na uczniów PSNR, ale na młodzież z technikum. Tak więc, kiedy kadra chciała namierzyć niepokornych amatorów piwa, szukała ich gdzie? U Pana Barwiołka! Nasłuchałem się wielu opowieści z napojem chmielowym w tle, ale sam takich wspomnień nie mam. Może dlatego, że piwo mi wtedy specjalnie nie smakowało.
Fot: www.goodhousekeeping.com
Mam nadzieję, że moja wzmianka kogoś z naszego grona Henrykusów do takich wspomnień sprowokuje i pojawi się barwny i dowcipny opis skrytego piwobrania.
Moje dwa marzenia – konie i szybkie samochody. Moja fascynacja końmi, doprowadziła mnie do tego przezwiska „Inseminator”. Krótko to trwało, do wakacji na pierwszym roku. O fascynacji szybkimi samochodami wspomnę później. Gospodarstwo w Henrykowie co roku organizowało punkt kopulacyjny dla koni. Przywożono z Książa 3 ogiery, 2 ciężkie, i jeden lekki, do prac polowych, transportu i pod wierzch. Konie były doglądane przez jednego pracownika, również z Książa.
W gospodarstwie w Henrykowie były dwie piękne, dorodne, kare klacze, czarne jak węgiel, rasy wielkopolskiej. Pracowały w zaprzęgu, co dnia rano dowoziły platformą paszę dla inwentarza. Siano, kiszonkę, słomę czy co było potrzebne.
Ogiery dla podtrzymania kondycji wymagały codziennego wybiegania. Dbanie o to miał w zakresie obowiązków pracownik punktu. O ile sporadyczne dosiadanie konia jest przyjemnością, to obowiązek czyni z tego ciężką pracę. Mówi się, że obowiązek zniszczy każdą przyjemność, a każda przyjemność staje się pracą gdy jest obowiązkiem. Często opiekun mając dość, przeganiał konie na lonży. Z oporami, ale pozwalał chętnym na doglądanie i ujeżdżanie koni. Z oporami, aby zyskać z tego jakąś korzyść, przeważnie było to zrzucenia obowiązku doglądania koni na barki ochotnika. Czasami argumentem był alkohol, bo co w końcu ten pracownik z Książa miał sam robić między końmi, w obcym miejscu. Byłem jednym z chętnych do objeżdżenia koni. Moje negocjacje o dostęp do koni przebiegły pozytywnie. Zostałem z dwoma kolegami zaakceptowany do ich objeżdżania. Traktowaliśmy to jako fajną rozrywkę i przygodę w codziennym szkolnym życiu, chociaż zapach końskiego potu, którym przesiąkliśmy nie każdemu odpowiadał.
Były trzy ogiery, wszystkie piękne, nerwowe. Ciągle buzująca w nich krew podtrzymywała stałą gotowość do kontaktu z klaczą. Należało je oprzątać, czyścić, sprzątać stajnię i objeżdżać. Zaczynaliśmy o godzinie 5.30, od sprzątania, pojenia i karmienia. Około 6.00 był wyjazd wierzchem na teren parku. Rano, bo tam nikogo o tej porze nie było, nikomu nie stwarzaliśmy zagrożenia. Mniej więcej w tym samym czasie zaczynał się obrządek inwentarza w gospodarstwie. Dwie klacze w zaprzęgu wyjeżdżały wtedy z gospodarstwa. Staraliśmy się ich nie spotykać.
Pewnego razu kiedy powracaliśmy z pleneru, przy wjeździe na podwórze gospodarstwa niespodziewanie spotkaliśmy wóz z paszą. Mój ogier poczuł klacz w rui, w zaprzęgu. Nie reagował na nic, na żadne moje zabiegi. Nie dałem rady go powstrzymać. Koledzy zdążyli umknąć, ja niestety nie. Siedziałem na tajfunie siły fizycznej i witalnej. Nic mu nie przeszkadzało, ani dyszel, uprząż, ani druga klacz, która nie była ogierem zainteresowana i po porwaniu uprzęży uciekła do stajni.
Z boku to wyglądało tak; ja na ogierze, on na klaczy, trzask łamanego dyszla jeszcze bardziej potęgujący grozę chwili. Nie było mi do śmiechu. Nie miałem absolutnie żadnej możliwości reakcji, ani ucieczki. Ogier próbował kryć, ja próbowałem go powstrzymać, zbiegło się kilku pracowników gospodarstwa. Ogier górą, klacz w końcu się poddała, ja na kryjącym ogierze też. Klacz miała ponad 2 metry wysokości, ogier też tyle, ale jakoś zeskoczyłem. Czułem jakbym skakał z pierwszego piętra domu. Jak mi się udało ujść bez szwanku, do tej pory nie wiem, ale się udało. Szczęśliwie nic mi się nie stało. Więcej już nie chodziłem do stajni.
Historia o mojej przygodzie z końmi szybko się rozeszła, skutkując moim przezwiskiem „Inseminator”. Krótko je nosiłem, do wakacji. W nowym roku nikt już o tym nie pamiętał, tylko ja. Jednak miłość do koni została. I do szybkich samochodów też.
Kolejna porcja zdjęć ze Zjazdu w Ziębicach 14- 15.06.2022 r. Autor zdjęć; Andrzej Szczudło
Czekając na otwarcie imprezy.Zaraz się zacznie…Zenon Kowalczyk i Jerzy BruskiKoledzy z roku: Z.Kowalczyk, I.Przybyłek, J.Hajduk.J.Bruski z właścicielem hotelu DERKACZA.Konarski i profesor Jan TetlakA.Konarski i profesor Jan TetlakW sali spotkańWłaśnie dotarł radny K.PiątkowskiKubkowe spotkanie w hotelu.M.Samek, Leszek & Basia PuchalscyTort dla urodzonych w 1952 roku.B.Puchalska, H.KruszewskaH.Kruszewska, T.WolańskiZ.Traczuk, Z.KowalczykGabrysia i JurekJ&J.Bruscy oraz Jerzy Gawrycki, właściciel Zakładu Przetwórstwa Mięsnego w Bielawie.