Chyba jeszcze jasno nie apelowałem do społeczności Henrykusów, aby podsyłać mi linki do ciekawych dla nas wątków w Internecie. Jest tego sporo na różnych stronach, czasem z przeszłości Henrykowa ale i aktualności. Ja chętnie umieszczę to na stronie ku zadowoleniu nas wszystkich.
Wyczuwając moje intencje odezwała się Beata Woźniak (dziękuję pięknie!), podsyłając link na temat Opactwa w Henrykowie. Zapraszam na sesję historyczną!
Do PSNR w Henrykowie zwykle trafiali ludzie dorośli, po maturze, absolwenci liceów lub techników. Kiedy kończyli szkołę, mieli już 21 lat i plany na dorosłe życie; pracę i ewentualny ożenek. Jednak bardziej ambitni szli na studia, czasem nawet na inne kierunki niż rolnictwo. Dla tych, którzy mają kompleksy z tego powodu, że poprzestali na edukacji henrykowskiej ciekawą opinię ma nasz kolega Krystek.
Jako uczeń PSNR byłem wysyłany na różne zloty i zjazdy szkolne. Jak na ironię losu ten przerośnięty chłopak (do Henrykowa trafiłem po wojsku) był godny aby 3 czerwca 1977 roku reprezentować PSNR Henryków na Wojewódzkim Zjeździe Przodowników Nauki w Wałbrzychu.
Kiedy powróciłem z tego spotkania, nasza pani profesor „Ciotka” poprosiła mnie o krótką relację z imprezy. Odpowiedziałem, że mieliśmy spotkanie z dyrektorem Kombinatu „Sudety” z siedzibą w Wałbrzychu. Usłyszałem tam, że właśnie takie kombinaty (super kołchozy) to przyszłość polskiego rolnictwa. W pewnym momencie wymieniłem nazwisko dyrektora tego Agrokompleksu. „Ciotka” pobladła, wzięła głęboki oddech i prawie wybuchła. – Panie Staszku, ten człowiek to typ spod ciemnej gwiazdy! Zrobiło mi się wstyd, spuściłem nisko uszy. Zamiast pochwały zostałem zganiony, że jak mogę zadawać się z takimi typami.
Okazało się, że w czasie kiedy „Ciotka” studiowała we Wrocławiu, ten pan był członkiem partii, agitatorem i szpiclem wśród studentów. Był donosicielem do Urzędu Bezpieczeństwa. Takich to właśnie zasłużonych ludzi, za ich zasługi, partia obdzielała wysokimi stanowiskami w administracji państwowej. – Panie Staszku, ten człowiek to typ spod ciemnej gwiazdy, szubrawiec i kolaborant– powtórzyła. Ale obecnie – dyrektor Kombinatu Sudety.
Za odwagę głoszenia prawdy w tamtych mrocznych czasach siermiężnego socjalizmu cześć i chwała naszej pani profesor! Chwała jej, że w tamtych czasach nie bała się nazywać rzeczy po imieniu.
W swojej opowieści pt. „Zwarcie kogutów”– wspomniałem o przypadkowym spotkaniu z „Myszką” w pociągu do Wiednia. Faktycznie był to przypadek, pominąłem jednak, żeby nie zamazać istoty tamtej opowiastki, szczegóły tego spotkania, które teraz opiszę. Fotki są sprzed 30 i 50 lat, dlatego słaba jakość.
Po skończeniu nauki w Henrykowie wyobrażałem sobie jednak nasze późniejsze spotkanie z Myszką, umiejscowione na jakimś dworcu kolejowym. Myśli te były na tyle częste, że wracały kilka razy w snach.
Była końcówka lat 80. Trwała transformacja, ogólna zmiana systemu w Polsce. Każdy próbował czymś się zająć. Ja upatrywałem swojej szansy w handlu towarami i samochodami z Zachodu. Przywoziłem je z Austrii i sprzedawałem w Polsce. Do Wiednia jeździłem często, przynajmniej raz w tygodniu. Wyjeżdżałem z Warszawy Centralnej wieczorem.
Sławoj Misiewicz. Fot. archiwum autora
Rano byłem w Wiedniu, następnego dnia byłem w Warszawie. Trasa do Wiednia nie była bezpieczna.
Od dworca W-wa Wschodnia grasowała w pociągu grupa złodziei – ”krawcy prascy”, która okradała wsiadających, harcowali na odcinku do W-wy Centralnej. Działali szybko, najczęściej rozpoznając i typując podróżnych już na Dworcu Wschodnim. Wiadomo reisefieber, ferwor podróżny, nerwy, pożegnania przed podróżą… Wysiadali z łupem na Centralnym. Ja wsiadałem na Centralnym, żeby uniknąć takich zdarzeń. Po kilku kilometrach na korytarzu słychać było krzyki okradzionych, którzy już wiedzieli, że do Wiednia nie dojadą. Następny postój był w Zawierciu. Tu wsiadała grupa śląskich złodziei – „diby ślunskie”, którzy okradali na odcinku do Katowic. Metody mieli różne. Od okradania wsiadających na peronach do kradzieży w wagonach w czasie jazdy. Ta pierwsza metoda, którą widziałem, polegała na „uprzejmej pomocy”. To nie były dzisiejsze czasy, nawet pociąg do Wiednia po trasie przyjmował dużo pasażerów, często bagaż był podawany przez okno. „Uprzejmy” stawał obok kogoś, najczęściej kobiety, na peronie, nawiązywał krótką rozmowę, o czymkolwiek, dopytując o cel podróży, a po podjeździe składu proponował pomoc przy podaniu bagażu przez okno. Pani wchodziła do przedziału, a „uprzejmy” czmychał z bagażem w przejście podziemne. Pani nie miała już z czym ani po co jechać do Wiednia. Idealnie było jeśli równocześnie ktoś na peronie wszczynał awanturę, że go okradli. Po kilku obserwacjach takich przypadków, zauważyłem, że ten okradziony krzykacz zwykle znajdował to co niby mu zginęło i się ulatniał. Dało mi to pewność, że z „uprzejmym” byli z tej samej szajki. Działało to również w drodze powrotnej. Wsiadali w Katowicach, wysiadali w Zawierciu. Kolejna ekipa wsiadała na Centralnym, wysiadała z łupami na Wschodnim. Polskie grupy, niestety, również tak działały w Wiedniu czy w Budapeszcie.
Jeśli chciałeś w pociągu się nie dać okraść, musiałeś znać ich złodziejski system działania. Żelazna zasada – nie jedź sam w przedziale. Ostrzeżony – uzbrojony.
Warszawa Centralna – Wien. Szukam przedziału z kilkoma podróżnymi. Jest. Będzie bezpieczniej. Na rozmowach szybko mija czas. Katowice. Dosiadają się dwie panie, obie bez bagaży. Starsza i młodsza. Niezbyt rozmowne. Ostrożne, Jadą do St. Pulten. Torebki ściśle przy sobie. Wiadomo, po towar. Starsza przyciszonym głosem zwraca się do młodszej po imieniu. Po tym imieniu! – stwierdzam w duchu. Imię. To imię. Włączyło mi wspomnienia. Ciary po całym ciele. Czyżby?
Delikatnie zaczynam obserwować, wielkość ta, wiek ten, szczegóły anatomiczne – górna szczęka wysunięta, ta. Bla, bla, bla. Głos podobny. Spytałem o zawód. Po co to panu? Nalegam – sucha odpowiedź – „związany z rolnictwem”. Popatrzyłem na ręce i dalej sonduję, – „chyba z uspołecznionym?” Suche – „Centrala Nasienna”. O matko! Wiedziałem skąd „Myszka” trafiła do Henrykowa. Jak tu się dowiedzieć, która to „CN”? Zacząłem od swojego miejsca urodzenia – Szklarska Poręba, że „hej góórol ci jo góórol”. Usłyszałem „- to to samo województwo gdzie mieszkam”. Szok. Moja „Myszka”.
Delikatnie zaczynam obserwować, wielkość ta, wiek ten, szczegóły anatomiczne – górna szczęka wysunięta, ta. Bla, bla, bla. Głos podobny. Spytałem o zawód. Po co to panu? Nalegam – sucha odpowiedź – „związany z rolnictwem”. Popatrzyłem na ręce i dalej sonduję, – „chyba z uspołecznionym?” Suche – „Centrala Nasienna”. O matko! Wiedziałem skąd „Myszka” trafiła do Henrykowa. Jak tu się dowiedzieć, która to „CN”? Zacząłem od swojego miejsca urodzenia – Szklarska Poręba, że „hej góórol ci jo góórol”. Usłyszałem „- to to samo województwo gdzie mieszkam”. Szok. Moja „Myszka”.
Musiałem wyjść na korytarz. Stałem i zerkałem do przedziału.
Starsza pani, jak się później okazało, koleżanka biznesowa, nie była zadowolona. Często coś szeptała „Myszce” do ucha. Chyba niezbyt pochlebnego pod moim adresem, bo coraz bardziej przyciskały swoje torebki do siebie. W końcu przewiesiły paski torebek przez głowę, przycisnęły do piersi, poprawiły sweterki i zgasiły światło.
Ja już miałem swój plan. Nie chciałem zgadywać na chybił trafił, bo pomimo, że miałem pewność, to jednak ryzyko pomyłki było. Wróciłem do przedziału, na swoje miejsce. Czułem swoją „Myszkę”. Może coś zjemy, trzeba zapalić światło. Zapalam wbrew niechęci współpasażerów. Nie ma spania, ani udawania, że się śpi. Jem, popijam, obserwuję. Zapach jedzenia (miałem kanapki z mocno przyprawionym kotletem mielonym) pobudza innych do sięgania po swoje przekąski. Próbuję poczęstować, nikt nie korzysta. „Cwaniaczek uśpić nas chce, nie z nami te numery, Bruner ty świnio”. Ogólne ucztowanie własnymi zapasami. Zaczynam trącanie rozmową, że Wrocław, że to, że tamto, że mieszkałem, itd.
Nawiązujemy leciutką rozmowę. Rozwijam wątek Wrocka. Skręcam w stronę okultyzmu, czary-mary. Temat się rozwija. Ogólne poruszenie, każdy coś ma do dodania, z reguły negatywnego. Proszę, żeby mi pokazała rękę. Nie chciała podać. Nalegałem. Ale po co? Nie ustępowałem. Pokazała z daleka. Wyczytam z niej pani dane. Jakie dane? Imię i może uda mi się nazwisko. Ciekawe– z kpinką w głosie. Przecież nic pani nie grozi. Podała mi rękę.
Ciary na całym ciele. To musi być ONA. Patrzę w dłoń, dotykam palcami, ciary, ciary, ciary. Wymieniam JEJ imię. „Ale okultysta”- włączyła się kpiąco biznesowa koleżanka– „przecież mówiłam do niej po imieniu”. W przedziale atmosfera gęstnieje.
Cwaniaczek,/ … Bruner, ta świnia…/ pasażerkę urabia. Powiem pani nazwisko, wypalam. Tak, no to proszę powiedzieć. Znowu chcę rękę. Patrzę jak wrona w gnat, przecież nic tam nie widzę. Nazwisko na sześć liter, wypalam. Nie zgadł pan- to kpi koleżanka. Upieram się. Szepty. Konsternacja (musi być mężatką). Mogę jedynie powiedzieć litery pani rodowego nazwisko, dalej się upieram. To niech pan powie. Poprosiłem żeby litery zapisywała starsza koleżanka. Podaję jedną literę; „L”. Nie ma takiej w jej nazwisku– to koleżanka biznesowa. Patrzę w rękę. Ale, mówię, wg łacińskich liter! Upieram się- a w łacinie nie ma polskich liter, może to „Ł”?
Przyznała, że jest taka litera w nazwisku. Podaję następną. Niedowierzanie. Podaję wszystkie w różnej kolejności. Konsultują. Kombinują. Ułożyły. Zgadza się– panieńskie nazwisko. Tak się spodobało, że następne były chętne do wróżenia z ręki. Mój autorytet maga rósł.
Wykręciłem się, że jestem zmęczony, że nie mogę tak dużo. Gorąca dyskusja długo trwała. Jakoś namówiłem „Myszkę” do wyjścia na korytarz i przyznałem się do wszystkiego. Trochę się dąsała, ale tylko chwilę. Ku przerażeniu i braku aprobaty koleżanki biznesowej padliśmy sobie w objęcia. Wspomnienia wzięły górę.
Wbrew gorącym sprzeciwom koleżanki i zgorszonym spojrzeniom współpasażerów, którzy patrzyli na to z mieszanymi uczuciami, przegadaliśmy na korytarzu resztę podróży. Wymieniliśmy adresy. Obiecała, że nic nie powie koleżance. Przynajmniej w pociągu. Współpasażerowie chyba niezbyt pochlebnie nas oceniali. Podobnie jak przed laty nas – nasz rocznik w Henrykowie. Teraz już nam to nie przeszkadzało.
Spotkaliśmy się jeszcze jeden raz w miejscowości, w której mieszkała i pracowała w Centrali Nasiennej. Od tamtego czasu usiłuję Ją odnaleźć. Bezskutecznie. Podobno jest gdzieś w Niemczech. W TVP1 aktualnie emitują serial „Wojenne Dziewczyny”, jedna z dziewczyn z wyglądu, zachowań i z podobnym zgryzem jest łudząco podobna do „Myszki…
Jeśli to czytasz, to gorąco Cię pozdrawiam „Myszko” i proszę o komentarz.
Mnie na szczęście nigdy nie okradli, chociaż innym razem było groźnie- wracałem kolejny raz z Wiednia, w Katowicach pociąg się wyludnił, w całym wagonie tylko w dwóch przedziałach trzy osoby. W jednym ja, w drugim jakaś młoda para. Od Katowic po korytarzu przemykają zaciekawione półkami bagażowymi postacie. Zaciekawiła ich moja samotna osoba i moje bagaże. Przeszli, wracają, znowu lukają. Po ich drugiej wzrokowej penetracji postanowiłem się dosiąść do przedziału młodej parki. Zebrałem w popłochu bagaże i idę. Ich przedział zamknięty. Zasłonki zaciągnięte. Na pukanie, szarpanie za drzwi nie reagują. Nie chcą mnie wpuścić. Stoję z bagażami na korytarzu. W przejściu między wagonami widzę „diby ślunskie”. Idą w większej grupie. Jestem dla nich idealnym celem. W podróż jestem przygotowany na otwieranie zamkniętego przedziału, mam kolejarski klucz zdobyty kiedyś za pół litra od konduktora. Opłacalna inwestycja się zwraca. Otwieram, wchodzę i szybko zamykam za sobą drzwi. Szarpanie za drzwi, bluzgi. Stoję w przedziale na zamkniętych drzwiach, nie ma gdzie nogi postawić bo fotele rozłożone w duże łoże, na które rzucam swoje bagaże. Młodzi zrywają się z niego w popłochu. Nerwowe szukanie odziewku, jazgot, że zajęte, jak tak można, inwektywy o takich co to wstyd takim handlem Polsce przynoszą. To o mnie. Nie wiadomo kto większy wstyd przynosi migdaląc się w pociągu, to ja o nich. Awantura narasta, uspokoili się dopiero po moim stwierdzeniu, że mogę konduktora lub sokistów w Zawierciu powiadomić co się w przedziale wyrabiało, a koszty mandatu plus dezynfekcji wysokie. Rozpakowałem bagaże na półki. Oni się ubrali. Miło nie było. Dowiozłem bagaże do Warszawy. Rozstaliśmy się w napiętej atmosferze wzajemnego niezrozumienia.
Kiedy rozjeżdżaliśmy się do domów po zakończeniu nauki w Henrykowie w 1975 roku, wymienialiśmy się adresami. Ja także zadbałem o to, żeby zapisać adresy wszystkich koleżanek i kolegów z mojego rocznika. Wyobrażałem sobie, że los może mnie rzucić w różne strony kraju, zawsze bliżej do kogoś z listy, bo mieliśmy reprezentantów całej Polski. Po latach okazało się, że tak było. Odwiedzałem swoich Henrykusów w różnych miejscach, od morza do Tatr.
Ela Kłębek u góry, oznaczona żółtą literą „V”.
Gdy w 1991 roku zostaliśmy zaproszeni na Zjazd w Henrykowie i usłyszeliśmy, że nasze szkoły zamykają, przyszła refleksja. Zrozumiałem ja, zrozumieli i inni, że to od nas zależy ile zachowamy w pamięci z pięknych lat w Henrykowie. Zaczęliśmy spotykać się na różnych zjazdach, mniejszych i większych, bliżej i dalej od naszej Mekki. Grono uczestników zwykle było powtarzalne. Część jednak nie umiała lub nie chciała zorganizować się na wyjazd. Zawsze były jakieś ważne powody.
Rajd nocny na Gromnik. Od lewej stoją; D.Dolińska, A.Szczudło, K.Studziński, U.Kalmuk, E.Brzana. Siedzą; U.Wiecha, J.Niewiadomska, H.Ograbek i Ela Kłębek.
Na tych zjazdach zwykle dopytywano się o nieobecnych; co się z nimi dzieje, gdzie pracują, czy założyli rodziny? O niektórych z nich nic nie dało się powiedzieć, bo byli poza obiegiem. I chyba z tego powodu sięgnąłem sobie do starego kajecika z adresami. Wyłowiłem z niego adres Eli Kłębek z Proszowic, z którą lubiłem się przekomarzać w czasach szkolnych. W cichej nadziei, że jeśli nie ona to ktoś z rodziny może mieszkać pod jej starym adresem, napisałem list. I warto było! Dostałem odpowiedź! Na dosyć skromnej kartce papieru Ela, po mężu Nowak odpisała na zaproszenie do udziału w kolejnym zjeździe.
„Bardzo dziękuję za zaproszenie, jest mi bardzo przykro, ale nie dam rady uczestniczyć w tym spotkaniu. W tych dniach mam wykupioną wycieczkę do Pragi. Bardzo żałuję, że się nie spotkamy, ale myślami będę z Wami. Gorąco pozdrawiam i mam nadzieję na kontakt lub kolejne spotkanie.
PS. Podaję adres mailowy koleżanki, bo gdyby była taka możliwość to proszę o przesłanie zdjęć.”
Dziś już nie pamiętam czy wysłałem Eli zdjęcia, ale prowadziłem korespondencję mailową na wskazany adres. Napisałem po jakimś czasie i przyszła odpowiedź.
„Dzień dobry, z tej strony Iwona D. Byłam długoletnią współpracowniczką pani Eli. Miałyśmy wspaniałą relację i mam nadzieję, że trochę byłam dla Niej jak córka. Nawet jestem z tego samego rocznika co starszy syn Eli. Niestety piszę o tej wspaniałej osobie w czasie przeszłym, ponieważ od 2 lat nie ma Jej wśród nas… zmarła (w 2019 r.) po długiej chorobie. Pamiętam jak miło wspominała koleżanki, kolegów, wykładowców oraz czas spędzony w Henrykowie… Wciąż brakuje Jej wśród nas. Pozdrawiam serdecznie i życzę wszystkiego dobrego.”
Pozostało mi tylko przekazanie przez koleżankę kondolencji rodzinie i prośba o chociaż krótki biogram zmarłej. Czekałem pół roku, ale daremnie. Dowiedziałem się tylko, że któregoś roku podczas rodzinnych wakacji Ela odwiedziła Henryków.
Marian Samek to mój kolega z PSNR (1973- 75). Jak prawie wszyscy z naszego rocznika, mieszkał w internacie, w pokoju obok, razem z Tośkiem Ślipko, Zbyszkiem Szczerbińskim i Piotrkiem Mazurem. Byli dosyć zgrani ze sobą i na pewno się lubili. Mieli wiele czasu dla siebie, mniej dla innych kolegów, co zrozumiałe. Ale czas szkoły dla dorosłych szybko się skończył i wszyscy rozjechali się w swoich kierunkach. Do rodzinnej wsi pod Jaworzyną Śląską, do Witkowa wrócił Marian. Wtedy uznałem, że gdy wszyscy bliżsi koledzy go opuścili, wykorzystam „wakat” :). Zacząłem Mariana odwiedzać, dojeżdżając na weekendy z Leszna, gdzie znalazłem swoją pierwszą pracę. Dystans był spory, 150 km, ale nie czułem w tym problemu, bo i tak najbliższą rodzinę miałem wielokrotnie dalej.
Fotki z rajdów w latach 1973- 75. Ten gest dłonią był wtedy naszym znakiem rozpoznawczym.
W ciepłej atmosferze wiejskiego domu, przy wielopokoleniowej rodzinie czułem się bardzo dobrze. Stopniowo poznawałem całą rodzinę Samków, rodziców i rodzeństwo. Przyjeżdżając do Witkowa nieraz pokonywałem pieszo kilkukilometrową trasę z dworca PKP w Jaworzynie Śląskiej, zimą nawet na skróty po zamarzniętym polu. Czas mijał tam szybko i miło, często przy muzyce z niemodnych płyt (np. romanse Wertyńskiego), które obaj lubiliśmy. Nie pamiętam jak było z alkoholem, ale wydaje mi się, że bywał i niespiesznie z butelki ubywał.
Czasy kawalerskich spotkań skończyły się gdy zabrano mnie do wojska, najpierw do Leszna, a następnie na pół roku do Jeleniej Góry. Marian objął gospodarstwo po ojcu, więc służba wojskowa go ominęła. Jednak kiedy miałem przysięgę, stawił się „do apelu” kolegi w Jeleniej Górze. Wtedy pierwszy raz posmakował sejneńskiego sękacza, przywiezionego przez moich rodziców.
Po wojsku nadal bywałem u Samków w Witkowie. Poznałem tam Urszulę z Oleksowa, z którą Marian wziął ślub w 1978 roku. Byłem na ich weselu, widziałem jak się cieszą z bycia razem. Zrewanżowałem się w roku 1980, zapraszając ich na swoje wesele w Lesznie.
Wesele Mariana i Urszuli.
W burzliwych latach 80. tworzyliśmy podstawy swoich rodzin. Budowaliśmy domy, rodziły się dzieci. Marianowi klimat bardziej sprzyjał, urodziło się troje, mi dwoje. Dziś on ma dziesięcioro wnuków, ja dopiero jedną.
Marian na klasowych zjazdach absolwentów.
Kiedy zostałem szczęśliwym posiadaczem własnego samochodu (w 1983 roku kupiłem pierwszy okaz, 11.letnią Syrenę 105), znów zacząłem odwiedzać kolegów. Sytuacja poprawiła się w roku 1987, kiedy nabyłem pierwszą w życiu „nówkę”, Fiata 126p. Można już było pozwolić na dalsze trasy, w tym do Henrykowa i Witkowa. Jadąc w Bieszczady zatrzymaliśmy się u Samków na noc.
Słuchaliśmy opowieści mamy Mariana o jej rodzinnym Arłamowie i kilka dni później udało nam się tę wieś odwiedzić. Nie mieliśmy świadomości, że tego samego dnia był tam Lech Wałęsa, który będąc kandydatem na prezydenta odwiedzał miejsce swojego internowania w stanie wojennym.
W roku 1991 spotkaliśmy się z Samkami w Henrykowie na zjeździe kończącym historię naszych szkół. Potem widywaliśmy się już rzadziej, na kolejnych zjazdach rocznika i szkoły, raz u Bruskich w Wałdowie oraz na pogrzebie naszego kolegi Tośka Ślipki w Wężyskach.
Rok 1992. Samkowie, Bruscy i Szczudłowie nad morzem.
Któregoś razu odebrałem sms z widokiem tablicy miejscowości o nazwie „Gawieniance”. Byłem zaskoczony gdy rozszyfrowałem, że to Marian Samek niespodziewanie stawił się u progu mojej rodzinnej wsi na Suwalszczyźnie. Byłem wtedy we Wschowie, więc do spotkania nie doszło.
Od dwóch lat jestem na emeryturze i mam czas na kontakty, odwiedziny, spotkania. Ale mój kolega z Witkowa jest w innej sytuacji. Wciąż pracuje na swoim gospodarstwie, bo z pewnością nie ma opcji na codzienną labę.
Działo się w roku 2012. Żądni nowych wrażeń, we dwie pary, ja z żoną Aldoną i Jola z Jurkiem Bruskim postanowiliśmy wybrać się na Sardynię. Przedsięwzięcie było dosyć śmiałe, bo zdecydowaliśmy się jechać samochodem aż do celu, a po drodze na wyspę skorzystać z promu. Podróż trwała dosyć długo, ale w końcu naszą Renault Laguną dotarliśmy do Livorno we Włoszech, gdzie załadowaliśmy się na pokład promu. Podróż promem trwała 8 godzin.
Od lewej: Aldona Szczudło, Jerzy i Jolanta Bruscy, Andrzej Szczudło. Fot. archiwum redakcji.
W Sardynii działo się wiele, o czym napiszę innym razem. Dziś o Wiedniu.
W drodze powrotnej wymyśliłem sobie przystanek na trasie do domu. Przypomniałem sobie, że w Wiedniu mieszka Henrykus Staszek Bednarski, który bywając na kolejnych zjazdach absolwentów podzielił się ze mną adresem i numerem telefonu. Zadzwoniłem z trasy i usłyszałem zachętę do odwiedzin. Dotarliśmy tam bez problemu i po regeneracji wybraliśmy się na zwiedzanie miasta. Staszek był nam za przewodnika. Pokazał nam piękny Wiedeń, a przed wszystkim dzielnicę Kahlenberg związaną z Wiktorią Wiedeńską króla Jana III Sobieskiego. Od tego czasu Wiedeń kojarzy mi się z Sobieskim i … Staszkiem Bednarskim, Kujawiakiem, Henrykusem, autorem wielu tekstów na naszej stronie.