Polesia czar…

wspomnienie Jana Szadurskiego

Dzieciństwo i młodość
Najszczęśliwszy, jak napisze, okres w życiu, który go ukształtował, wpłynął decydująco na osobowość, uzbroił do walki z przeciwnościami losu.

Urodził się w 1908 r. w Litwinkach na Polesiu, jako czwarte dziecko Józefy i Stanisława Szadurskich właścicieli majątku.
Z wielką estymą wspomina rodzinny dom, niepowtarzalny, dający poczucie stabilności i bezpieczeństwa. Byli tam oczywiście rodzice, których darzył wielką miłością, rodzeństwo, często przewijali się też bliżsi i dalsi krewni, no i służba. Także pracownicy folwarczni składali się na tę swoistą autonomiczną społeczność.

Okoliczne majątki miały podobną strukturę. Kontaktowano się często i nie tylko w celach towarzyskich. Oczywiście komunikacja była głównie konna, czy to bryczką, czy wierzchem. Koń był głównym środkiem transportowym, najskuteczniejszym pewnie w ówczesnych warunkach.
Były to głównie gospodarstwa rolne (jak mówimy dzisiaj), więc czas był odmierzany rytmem pór roku i prac polowych.
Z dzieciństwa Szadurski wspomina niektóre zdarzenia, w których uczestniczył. Na przykład smażenie konfitur i innych przetworów owocowych. Odbywało się to z wielką ceremonią i przez cały sezon. Obok dworu był duży plac ocieniony wiekowymi lipami. Tam odbywał się cały rytuał. Konstruowano kamienne palenisko, prowizoryczne stoły na krzyżakach, odpowiednie siedziska. Furmankami zwożono dojrzewające owoce, grzyby, a z miasteczka cukier, przyprawy. W ogromnych miedzianych kotłach nad ogniem palenisk, panie smażyły przetwory na zimowe zapasy. Odbywało się to sukcesywnie od wiosny do jesieni. Nikt przecież wówczas nie kupował dżemów w słoikach fabrycznie produkowanych. Dzieci miały atrakcje, asystując przy tych familijnych obrządkach. Szadurski podaje też przy okazji przepis na „starkę”. Cytuję: „z chwilą przyjścia na świat nowego członka rodziny robiło się trunek, który był pity dopiero na weselu, a gdy nowo narodzony nie założył rodziny, to na stypie, specjalnie na ten cel robiło się beczkę z mokrej dębiny, napełniało się czystym spirytusem do pełna, zabijało się beczkę na głucho i zakopywało się do ziemi, na głębokość zamarzania gruntu. To była starka! Od mokrej dębiny miała lekko słomkowy kolor, a moc 90%!

Wielkim przeżyciem dla dzieci były oczywiście święta Bożego Narodzenia. Dużo wcześniej przed świętami, robiono wieczorami ozdoby choinkowe, robili wszyscy, rywalizując, kto robi ładniejsze. Dzieci uczestniczyły też w łowieniu ryb, których trzeba było sporo dla licznych biesiadników. Łowiono je nocą w przeręblach na stawach, wyciągano niewodem ogromną ilość.
Stół wigilijny – cytuję, „był podesłany sianem, a w rogu pokoju stołowego stał snop zboża. Do wigilijnej kolacji zasiadaliśmy dokładnie z ukazaniem się pierwszej gwiazdy. Odbywało się to dość paradnie. Wszyscy chłopcy (a było nas zwykle sporo) zaopatrzeni w strzelby i sztucery wychodzili na duży gazon przed domem rozglądali się po niebie. Kto pierwszy zobaczył gwiazdę strzelał w powietrze, a potem reszta oddawała salwę i wszyscy szturmem wracaliśmy do domu.” No i tak bez pozwolenia na broń, od dziecka mieli z nią styczność. W każdym dworku był cały arsenał.
Dzieciaki jak i dziś czekały na prezenty pod choinką. Nastoletni Janek zapamiętał wigilię, kiedy to w prezencie dostał siodło. Poderwał się natychmiast, by biec do stajni osiodłać konia i wypróbować. Wstrzymał go ojciec mówiąc, że w noc wigilijną zwierzęta też mają święto, rozmawiają ze sobą, więc nie należy im przeszkadzać.
Tradycje Wielkanocne też były praktykowane, a jakże.
W sąsiednim dworze Andronowie (8 km) było osiem córek i czterech synów. Janek ze starszym bratem Jerzym postanowił urządzić sowity śmigus andronowskim panienkom. Umówili się z braćmi dziewcząt, aby przygotowali drabiny, bo młodzież zazwyczaj mieszkała na piętrze, zostawili niedomknięte okno, no i wiadra z wodą. O czwartej rano rozegrała się akcja, szły po drabinie wiadra z wodą, a Janek w środku oblewał po kolei wszystkie dziewczyny. Pisk, wrzask był niesamowity, ale żadna nie salwowała się ucieczką, bo nieprzyzwoitością byłoby pokazać się chłopakom w bieliźnie.
Syci wrażeń odjeżdżali wolno z Andronowa. Aliści gdzieś po 2 km usłyszeli z tyłu tętent końskich kopyt – kawalkada amazonek pędziła wprost na nich, liczebnie mocno przeważały, szykowała się wendetta! Oczywiście oni wówczas w cwał. Udało im się zmylić pościg i pierwsi wpadli do Litwinek wprost na śniadanie do rodziców. Ci o nic nie pytali, choć za chwilę pojawiły się dziewczyny. No, ale „signum temporis” przy rodzicach nic się dziać nie mogło trzeba było grzecznie usiąść do śniadania. Nie można go było jednak za długo przeciągać i dopiero potem, ale już na dziedzińcu rozegrała się regularna bitwa. Trwała do dwunastej, cóż zwyczaj znany i praktykowany do dziś, ale … chyba woda nie ta, no i te konie!

Położenie wsi Litwinki.

W okresie młodzieńczym szczególnie zimą główną atrakcją były polowania, kuligi, bale. Dwory się umawiały, co do harmonogramu tych imprez, miejsca, przebiegu. Szadurski wiele wspomina na temat polowań. Polesie to kraina lesista, często bagienna, obfitowała w zwierzęta, ptactwo wodne. Codziennością były wyprawy w te dzikie ostępy, knieje. Miarą męskości były umiejętności myśliwskie, sprawność w strzelaniu. Szadurski opowiada wiele o różnych przypadkach polowań większych, mniejszych, ciekawszych czy nieefektownych. Przytoczę przypadek zabawny. Brat Jerzy w czasie polowania strzelił do lisa, który wyszedł z zarośli wprost na niego. Lis się przewrócił, a Jurek po zakończeniu akcji przerzucił go sobie przez ramię na plecy i niósł z triumfem trzymając za ogon. Lis jednak był tylko ogłuszony, po chwili oprzytomniał i ugryzł Jurka w pośladek tak mocno, że ten wypuścił go z rąk. Lis czmychnął czym prędzej w zarośla i tyle go widziano. Zawiedziona była żona Jerzego, miała nadzieję na piękny kołnierz.

O edukację dbano indywidualnie. Najpierw w domu prowadziła ją matka. Była też bona Niemka, dzięki której Szadurski biegle opanował język niemiecki, co bardzo się w przyszłości przydało. Dalsze nauki to gimnazjum w Brześciu nad Bugiem oraz studia na SGGW w Warszawie. Wakacje, ferie, święta spędzał oczywiście w Litwinkach. Jako student rolnictwa odbywał praktykę w rodzinnym majątku. Rozkład zajęć dyktowały pory roku i dnia. Pracował w gronie i na równi ze służbą. I wstawać trzeba było o świcie. Jak to opisuje: „ojciec miał trochę kłopotu z przyzwyczajeniem mnie do rannego wstawania. Na wsi latem rano jest to godzina trzecia. Budzenie mnie przez służącą Zosię nie odnosiło żadnego skutku. Ojciec zaczął więc robić to osobiście. Zjawiał się w naszej sypialni (spałem z bratem Jerzym) o trzeciej rano umyty, ogolony i zapięty na wszystkie guziki. Nie było rady. Trzeba było wstawać. W czasie którychś wakacji zlecił mi abym codziennie na godzinę piątą rano na śniadanie przywoził konno z Andronowa pół kostki masła dla matki. Do Andronowa było 8 km, a więc tam i z powrotem szesnaście. Ileś czasu można było zaoszczędzić kosztem wytrzymałości konia. Któregoś ranka przyprowadzono mi osiodłanego konia pod okno, budząc jak co dzień. Lało jak z cebra. Oświadczyłem wściekły, że nie jadę i obróciłem się na drugi bok. O 5-tej usiedliśmy wszyscy do śniadania. Patrzę, a matka spożywa suchy chleb. Bez komentarza. Zaciąłem się i jeździłem po to masło dzień w dzień… nauczyłem się rannego wstawania na całe życie.”
W czasie tych praktyk wakacyjnych musiał wykonywać różne zadania, coraz bardziej odpowiedzialne. Opisuje dwa dramatyczne wypadki. „W czasie obiadu wpada posłaniec od stryjenki z sąsiedztwa z wiadomością, że pastuch się zagapił, całe stado krów wlazło w czerwoną koniczynę i leży wzdęte. Zerwałem się od stołu by wskoczyć na konia, który zawsze czekał osiodłany przed domem. Ojciec nawet nie przerwał posiłku tylko przypomniał mi, jak mam wbijać trokar, z lewej strony brzucha, w kierunku na prawe kolano. Dyrektywa prosta i wyraźna, ale własnoręczne przebicie kilkunastu sztuk leżących i nie własnych było co najmniej emocjonujące. Ale udało się.”
Innym razem przypadek w majątku krewnych pod nieobecność gospodarza, wszystkie konie nakarmione uparowanymi ziemniakami z kiełkami dostały kolki. Weterynarz odmówił przyjazdu. Leczono takie przypadki mieszanką oleju lnianego z wódką. Akcja trwała kilkanaście godzin, ale konie uratowano. W drodze powrotnej Jan półprzytomny z wyczerpania jechał stępa po dotarciu do domu osunął się z konia i stracił przytomność. Tak zdobywał szlify zawodowe i kształtował charakter. Pod okiem rodziców.
Ciężka praca latem była codziennością i stanowiła cenę przynależności do ziemi. Czas od 1908 do 1934 przypisany do Litwinek, był dwukrotnie przerywany exodusem wojennym. W 1914 roku I wojna światowa, a w 1919 bolszewicka. Za każdym razem trzeba było uciekać, ratując życie przed działaniami wojennymi, za każdym razem majątek był łupiony i niszczony doszczętnie. Jednak wracano, a rodzice dawali przykład wielkiej woli życia i odbudowy. Polesie, dom rodzinny były wartością najwyższą i jej podporządkowano wszystko.
Wybrała i opracowała
Wiesława Trawińska, czerwiec 2016

Brygida na polskich ścieżkach

Za moich czasów w Henrykowie była tylko jedna Brygida, Wojcieszczyk. Po szkole, w 1975 roku trafiła do pracy w tej samej firmie co ja. Opisywałem to w tekście pt. Historia pewnej znajomości (https://henrykusy.pl/historia-pewnej-znajomosci/ ), nie pomijając faktu, że moja koleżanka od 1980 roku mieszka w USA. Sprawdzałem to dwa razy, najpierw w 1986 roku, a potem w 2014- „rekontrola”.

Od tygodnia Brygida jest w Polsce. O tydzień spóźniła się na zjazd Henrykusów w Ziębicach. W ramach rewanżu udzieliłem jej schronienia w swoim domu we Wschowie.

Solowa podróż Brygidy do kraju pochodzenia nie ma charakteru tylko sentymentalnego. Przyjechała regulować różne sprawy rodzinne oraz urzędowe. Nie zajmują one wiele czasu, więc staram się pokazać gościowi ciekawe miejsca w okolicy. Byliśmy już u znajomych w Lesznie, we Wrocławiu i w Sławie, ruszymy też w inne miejsca kraju.

Gdyby ktoś z Henrykusów był zainteresowany kontaktem z naszą koleżanką, może korzystać z namiarów do redakcji umieszczonych na stronie henrykusy.pl

Andrzej Szczudło

Kuzynka z klasy

Ciekaw jestem ilu Henrykusów spotkało w Henrykowie kuzyna, kuzynkę? Mi to się udało, ale … nie od razu. Idąc ad rem, jak powiedziałby kolega Sławoj, naświetlam okoliczności.

Do Henrykowa trafiłem jako pojedynczy gość, nie znając wcześniej żadnych absolwentów ani kandydatów. Niemniej po kilku tygodniach przebywania we wsi Henryków zacząłem rozglądać się w poszukiwaniu jakiejś bratniej duszy. Pierwsza myśl- może jest tu ktoś z moich stron?

Okazało się, że był, Zofia Bijata z Olecka (na zdjęciu powyżej) i Leszek Puchalski z Białegostoku. Jednak mimo świadomości wspólnoty regionalnego pochodzenia, „kleju” między nami nie było. Każdy miał swoją „bandę” czasem stworzoną przez wspólnotę pokoju w internacie, czasem pochodzenia lub podobne zainteresowania. W tej pierwszej był np. Samek i Ślipko, w tej drugiej Terefenko i Wiśniewski, Szczotka i Studziński. Ja nie mając wyboru zostałem przydzielony losowo do „Terefenków”, którzy mieszkali za „Pawlakami”. Z czasem te podziały regionalne zanikały, ludzie dobierali sobie towarzystwo według upodobań. Utrwalanie podziałów bardzo widoczne było na boisku. W meczach piłki nożnej wielokrotnie toczyliśmy boje w układzie „Północ” na „Południe”. Ja byłem w drużynie „Północy” i niestety przeważnie przegrywałem, bo tu chłopaków było mniej i grali słabiej niż rywale. W nogę „Południe” było mocne, że wspomnę takie „kopyta” jak Zbyszek Szczerbiński, Tadek Wolański, Zbyszek Szczotka czy Piotrek Mazur.

Na drugim roku było nowe zasiedlenie pokoi w internacie. Ja wybrałem towarzystwo Mirka Brandta z Gdańska i Piotra Ruszkowskiego z Puław. Mieszkało nam się nieźle, przy czym to chyba ja najczęściej zasiedlałem pokój. Mirek prawie codziennie spędzał popołudnia w gabinecie biologicznym, gdzie uczył się z myślą o dalszych studiach. Piotrek, po liceum u krakowskich Pijarów, obdarzony duszą artysty i genem towarzyskim często znikał ze swoją „dziewczyną”. Niewtajemniczonym uświadamiam, że tak nazywał swojego młodszego kolegę Leszka Modrzejewskiego. Stanowili niezły duet i chętnie przebywali w swoim towarzystwie. Po powrocie z wypadów opowieściom nie było końca.

Leszek Puchalski na Zjeździe w Ziębicach w roku 2006.

Moi krajanie, Zosia i Leszek, już wcześniej trafili na swoich. Zosia przystała do dryblasów ze starszego rocznika, a Leszek zainteresował się końmi. Miał czas i dla henrykowskich dziewcząt, z których jedną- Basię Kalistę z młodszego rocznika wybrał sobie na żonę.

Wiele lat po szkole, gdzieś około roku 2010, robiąc genealogię swojej rodziny natknąłem się na nazwisko Bijata. Kuzyn ze strony mamy wyjaśnił mi, że chodzi o Zosię Bijatę z Olecka. Zaskoczony bardzo dociekałem dalej i okazało się, że rzeczywiście koleżanka z PSNR w Henrykowie jest moją daleką krewniaczką po Buchowskich. Nawiązałem kontakt telefoniczny z Zosią, która już wiele lat wcześniej zamieszkała w Austrii. Nie przyjeżdżała na nasze szkolne zjazdy, więc nie widzieliśmy się od 1975 roku. Przed rokiem poznałem jednak jej siostrę Danutę, która nadal mieszka w Olecku.

Jako zdeklarowany genealog podobnych niespodziewanych zbieżności miałem więcej i dlatego uważam się za szczęściarza, ale to już temat na inną opowieść.

Andrzej Szczudło

Rozładunek wagonów

Z cyklu Opowieści Sławoja

W Henrykowie, jak w każdej szkole, były przyznawane stypendia, kilkaset złotych miesięcznie na potrzeby słuchaczy. Było jasno określone komu się należy, były zasady i  kryteria. Taki „cennik”, jak to nazywaliśmy. Nie wszyscy spełniali kryteria, więc zmuszeni byli szukać możliwości zwiększenia zasobów, które otrzymywali z rodzinnego domu. 

Na stacji w Henrykowie była rampa kolejowa, przy której zatrzymywano wagony z towarem do GS-u, czy do innych zakładów. Tu zdobywaliśmy dodatkowe środki finansowe.

Zdobywaliśmy, łatwo powiedzieć. Któryś z kolegów, chyba Wojtek,  gdzieś od kogoś usłyszał o takiej możliwości. Poniuchał, pogadał i okazało się to możliwe. Rozładunek wagonów był dla wybranych. Działała tu stara zasada –  im mniej ludzi do podziału kasy, tym większa dola. Nie na hura jednak, bez rozgłosu. Była tu wewnętrzna selekcja. Na początku dobrała się grupka trzech zainteresowanych i wtedy ciężko było się wkręcić. Ja się nie załapałem. Raz, że  miałem wsparcie z domu, dwa – stypendium, nie paliłem, alkohol niezbyt mnie interesował, starczało mi. Koledzy zaczęli gdzieś znikać z pokoju, wracali nocą, zmęczeni, brudni. Nie dało się długo utrzymać tajemnicy.  Z czasem wieści się rozeszły. Zaczęły się przepychanki, podchody. Ja również w nich uczestniczyłem. Miałem szanse, ponieważ byłem mocny. Demonstrowałem to z pomocą Józka z Człuchowa, robiąc pompki na czas. Pompki robiliśmy w ciągu jednej godziny, minimum 200. Wygrywał ten, który dwusetną robił w ostatniej sekundzie umownej godziny. Sztuką było trafić na tę ostatnią sekundę. Kibiców mieliśmy sporo, chętnych wcale. Z jego poparciem w końcu załapałem się do prac rozładunkowych.

Towar był różny, a my chętni do rozładunku i zarobku. Stawkę ustalano w zależności od towaru. Na jej wysokość miała również wpływ ilość czasu na rozładunek; im mniejsza tym większą stawkę można było wynegocjować. Dostawaliśmy różne wagony do rozładunku. Oprócz nas była grupa miejscowych pracowników, którzy zajmowali się tym od dawna. Stare wygi. Ich obecność często była argumentem do obniżania nam stawki. Oni dobrze wiedzieli jaki towar brać do rozładunku. My dostawaliśmy resztę. Oni przeważnie towar w paczkach, kartonach, w zamkniętych wagonach. Nawozy i wapno palone przychodziły luzem, mąka, cement, wapno w workach, w zamkniętych wagonach. Węgiel i koks w otwartych. Tylko pszczół luzem brakowało. Siłą rzeczy porównywaliśmy wysiłek ich i nasz. Najbardziej nieprzyjemny był rozładunek mąki, cementu i wapna w papierowych workach. Nosiliśmy je na plecach. Dowcipnie określaliśmy to jako „robotę papierkową”. Na głowę i kark kładło się czysty worek jutowy, który niestety po jakimś czasie był przesiąknięty pyłem. Zamknięta przestrzeń, gorąco, pot, pył. Wszystko i wszędzie swędziało.  Otwarte wagony z wapnem luzem dobrze się rozładowywało, duże bryły, jak suche było, gorzej jak padało w czasie transportu. Drobny węgiel był łatwy w rozładunku, aby tylko do podłogi dojść, później brało się łopatą po podłodze. Z grubym gorzej szło, bryły potrafiły ważyć po kilkadziesiąt kilogramów. Najbardziej męczący był rozładunek koksu. To była mordęga, która przeważnie nam przypadała. Kawałki koksu tak się ze sobą wiązały, że tworzyły zwartą bryłę. Nie pomagało nawet otwieranie wagonu. Trzeba było rwać gablami lub rękami, nijak nie mogliśmy dojść do podłogi. Katorga! Po kilku godzinach ciężkiej pracy marzyliśmy o kąpieli, a jeszcze trzeba było pieszo wracać nocą przez park. Zdarzało się, że nie zmieściliśmy się  w czasie z rozładunkiem, co pociągało za sobą kary za postojowe dla odbiorcy towaru. Z tego powodu często były nam zmniejszane wypłaty. Były również zmniejszane z byle powodu. Czasami zamiast kasy proponowali wino, wódkę, piwo lub papierosy. Nikt nas przed tymi krzywdami nie bronił.  Mnie to nie odpowiadało, bo nie piłem i nie paliłem. Byłem najstarszy na roku i miałem różne doświadczenia życiowe za sobą. Trochę pomyślałem, policzyłem i wyszło mi, że nie jesteśmy uczciwie traktowani, byliśmy oszukiwani. Im nas więcej szło do rozładunku tym mniej z tego mieliśmy pieniędzy. Próbowałem negocjować z decydentami, ale bez żadnego skutku, bo na moje miejsce byli inni chętni. Pracując w Szczecinie w Stoczni Parnica, wiedząc, że pójdę do Henrykowa, odkładałem pieniądze. Mama też mi przysyłała. Jako najlepszy słuchacz dostawałem stypendium, ale do czasu, kiedy Pepik ze Sztumu spenetrował mi szafkę i udostępnił wszystkim moją książeczkę PKO.  Faktycznie nie musiałem dorabiać. Byli bardziej potrzebujący. Podziękowałem.

 Sławoj Misiewicz – Harnaś

Podziękowanie

…dla wszystkich uczestników spotkania w Ziębicach w dniach 13- 15 czerwca 2022 r. a szczególnie dla profesora Jana Tetlaka – wychowawcy

od Zenona Kowalczyka z Sochaczewa absolwenta PSNR w Henrykowie rocznik 1972- 74. Serdecznie dziękuję i już teraz wstępnie zapraszam na przyszłoroczne spotkanie w Gnieźnie, pierwszej stolicy Polski.

Zdjęcia z Ziębic dostępne na naszej stronie www.henrykusy.pl

Henrykus Zenon Kowalczyk

Okiem Haliny

Sytuacje okiem Haliny wypatrzone, a utrwalone za pomocą smartfona znalazły się w albumie pod nazwą:

Zjazd w Ziębicach 2022 r.

Zjazd w Ziębicach

Relacja ze zjazdu absolwentów w hotelu Derkacz w Ziębicach

Kolejny zjazd Henrykusów przechodzi do historii. Odbył się w dniach 14- 15.06.2022 r. w Ziębicach, po raz pierwszy nie w weekend. Z zaproszenia organizatora, którym był Zenon Kowalczyk, absolwent PSNR z lat 1972- 74 skorzystało 21 osób, najwięcej z PSNR 1975 i PSNR 1974 (lata ukończenia szkoły). Co ciekawe i dla mnie nieobojętne, wśród uczestników było aż czterech Andrzejów (Konarski, Kłaptocz, Szczudło, Olewicz). Wobec tego w celu usprawnienia komunikacji werbalnej oznakowano ich cyframi. Niżej podpisany szczyci się numerem 1.

Grono pedagogiczne na naszym zjeździe godnie reprezentował niezawodny w takich razach Jan Tetlak, wychowawca rocznika Zenona i nauczyciel przedmiotu „mechanizacja rolnictwa” dla wielu innych roczników, który dotarł z nieodległego Lubowa.

Przybyły z Sochaczewa organizator ulokował się w ziębickim hotelu już dzień wcześniej, aby mieć wszystko na oku, koordynować przygotowania i kolejno witać przybywających z różnych stron świata gości. We wtorkowe popołudnie był już prawie komplet, więc zgodnie z programem o 17.00 można było zasiąść do obiadu. Przy smakowitej zupie grzybowej wymieniano pierwsze wrażenia. Drugi akt zjazdu odbył się dwie godziny później, kiedy goście zdążyli już lekko odsapnąć po podróży.

Kolacja przeciągała się do późnych godzin nocnych. Wspomnieniom, dyskusjom, pogaduchom nie było końca. Nie dało się uciec również od polityki, bo przecież ostatnimi czasy tak mocno dotyczy ona każdego z nas. Naocznym tego przykładem był Kazimierz Piątkowski, który odwiedził nas drugiego dnia, „urywając się” z sesji Rady Powiatu Ząbkowice Śląskie, w której zasiada. Już zaraz po pojawieniu się był atakowany za lichą jakość dróg wokół Henrykowa. Swoją krótką obecnością Kazik poprawił statystykę obecności swojego rocznika PSNR 1976, zajmując czwartą pozycję na liście.

Wieczorne spotkanie przy stole miało i motyw taneczny kiedy udało się uruchomić sprzęt nagłaśniający i wyszukać na liście przeboje z naszej epoki. O godzinie 1.00 w nocy opuściliśmy salę udając się na spoczynek. Nie zaznali go ci, którzy już ciszej i w mniejszym gronie biesiadowali jeszcze w pokojach hotelowych.

Zarówno przed zjazdem jak i w trakcie docierały do uczestników pozdrowienia i życzenia kolegów, którzy łączyli się z nami myślami sami nie mogąc w imprezie uczestniczyć. Pozdrawiały nas henrykowskie pary; Jola Hola & Krzysztof Rudzki, Mirosława Jarosiewicz & Krzysztof Rek oraz solo- Leokadia BiałeckaSolecka, Urszula Horeczy (Kalmuk), Hieronim Matczak i zza granicy Sławoj Misiewicz oraz Brygida Prażuch (Wojcieszczyk). Pod koniec integracyjnego spotkania Henrykusów z dostawą świeżych wyrobów mięsnych na grilla dotarł klasowy kolega Zenona Jerzy Gawrycki, właściciel Zakładu Przetwórstwa Mięsnego w Bielawie.

W rozmowach przy biesiadnym stole ciepłe słowa wsparcia padły pod kierunkiem redakcji portalu henrykusy.pl, za co serdecznie dziękuję. Usłyszałem, że jest to inicjatywa trafiona, potrzebna, a portal chętnie odwiedzany przez osoby związane z naszymi szkołami, a nawet postronne. Potwierdza to licznik odwiedzin, który w ciągu ostatnich trzech miesięcy wskazał ponad 10 000 wejść.

Ze względu na rozkopane, będące w trakcie remontu drogi zrezygnowano z odwiedzenia Henrykowa. Przedyskutowano również możliwości organizowania następnych zjazdów w innych, centralnie położonych miejscach Polski. Rada starszych, mając już wstępne rozeznanie, zasugerowała, że prawdopodobnie w kolejnym roku w swoje okolice wokół Trzemeszna zaprosi nas Krystian Maria Talaga.

Za zjazd, który właśnie przeszedł do historii podziękowania należą się Zenonowi Kowalczykowi (organizator), Urszuli Koryckiej (przy wsparciu córki szczęśliwie dostarczyła organizatora na miejsce akcji) oraz Jerzemu Gawryckiemu (sponsor grilla). Zdjęcia udostępnił Andrzej Konarski.

Andrzej Szczudło

Stonce ziemniaczanej zawdzięczam

z cyklu Opowieści Sławoja

Rapsod dla stonki ziemniaczanej

Czytając wpis Bola, przypomniałem sobie, że ja również miałem takie zawiadomienie o przyjęciu do szkoły. Po wielu przeprowadzkach trudno było mi ten dokument znaleźć. Pogrzebałem, poszukałem i z pomocą Żony znaleźliśmy. Leżał w starych zapomnianych papierach. Sztampa. Niewiele się różni od tego, który pokazał Bolek. Zastanowił mnie fragment, dotyczący opłaty za internat. Dokładnie ta sama kwota, chociaż oba dokumenty dzieli rok czasu. Czyżby w PRL-u nie było inflacji? Czy ekonomia marksistowsko-leninowska nie dopuszczała do spadku wartości pieniądza, a inflacja jest tylko spuścizną amerykańskiego imperializmu i zgniłego zachodniego kapitalizmu? Może jednak ekonomia socjalistyczna była lepsza niż obecna? 2/.

Pamiętam również swoją rozmowę kwalifikacyjną. Po nocnej podróży pociągiem, dojechałem do Henrykowa. Było nas kilkanaście osób, nie było listy, sami ustalaliśmy kolejność, wchodziliśmy pojedynczo. Moja kolej. Formalności, sprawdzanie na liście. Część już była po rozmowie, część z negatywną decyzją, wszyscy nerwowi. Wchodziłem w końcówce. W Komisji Kwalifikacyjnej zasiadali: Jadwiga Polkowska, Amelia Gembarzewska, Jan Szadurski, Stefan Kościelniak i Czesław Trawiński. Pierwsze pytania dotyczyły mojej osoby; skąd jestem, jak się dowiedziałem o szkole itd. Chyba zrobiłem pozytywne wrażenie. Jeszcze tylko najstarszy członek Komisji zapytał, czy ziemniaki można rozmnażać wegetatywnie czy generatywnie? Ponieważ nie znałem ani tych słów, ani odpowiedzi na to pytanie, na wszelki wypadek, mając przed oczami przegrany powrót do domu, odpowiedziałem, że obydwoma metodami.

Tylko dlatego, że taka odpowiedź wydawała mi się bardziej poważna. Zawsze dwie metody lepiej niż jedna. Spotkało się to z pozytywną reakcją Komisji, ale pytający poprosił żebym powiedział co to za metody rozmnażania? Jako przyszły rolnik z przypadku zupełnie nie wiedziałem o co chodzi, ale na szczęście ktoś poprosił do telefonu najstarszego członka Komisji, a inny groźnie wyglądający, z rozwianym czochradłem i w okularach poinformował, że z powodu braku

pytającego nie muszę odpowiadać i powitał mnie w szeregach słuchaczy Szkoły w Henrykowie. Po czym rozeszli się po terenie Szkoły, chyba na obiad, bo w końcu ile na głodnego można słuchać niedouczonych, ogłupiałych ze strachu przyszłych rolników.

Po podjęciu nauki dowiedziałem się, że starszy to był Dyrektor Jan Szadurski, a w okularach mgr Czesław Trawiński. W czasie nauki w Henrykowie wspominałem kwalifikacje z Panem „Trawką” Trawińskim i dowiedziałem się, że spodobało im się, że mówiłem ziemniaki na kartofle, ja z kolei opowiedziałem, skąd była moja wiedza na temat kartofli. Poza tym, że jadałem ziemniaki, ze szkołą jeździliśmy do lokalnego PGR-u na zbieranie stonki ziemniaczanej. I nie była to stonka kartoflana zwana „żukiem z Colorado”, rozrzucana z samolotów amerykańskich i zachodnioniemieckich imperialistów na socjalistyczne pola uprawne, w celu zagłodzenia niepoprawnych komunistów zza „żelaznej bramy”. Uśmialiśmy się obaj.

Na powyższej grafice w długiej sukni, z torebką, parasolką i w kapeluszu to ona – samiczka. Reszta w melonikach to oni – oszalałe samce.

Tak to imperialistom, stonce i „Trawce” zawdzięczałem możliwość nauki w PSTNiL i późniejsze sukcesy w rolnictwie.

Sławoj Misiewicz

Zjazd w Białym Kościele

Działo się w czerwcu 2005 r. Na zjazd roczników 1975 THRiN oraz 1975 i 1976 PSNR zjechało liczne grono Henrykusów. Za organizację Zjazdu wziął się Krzysztof Rek, który miał w swoim domu w Świdnicy przedstawicieli dwóch z wymienionych roczników. Krzysztof reprezentował PSNR rocznik 1975, a jego żona Mirosława z Jarosiewiczów (szefowa klasy) technikum, które kończyło szkołę również w 1975 roku.

Uczestnicy zjazdu nie pominęli okazji do odwiedzenia swojej szkoły, która była oddalona o 8 km. Po obiekcie klasztornym w Henrykowie oprowadzał nas jeden z jego aktualnych lokatorów, alumn z Niższego Seminarium Duchownego, które wówczas tam istniało. W ogrodzie włoskim, starannie pielęgnowanym za naszych czasów, zastaliśmy zwierzęta.