Wnuk wydoroślał

Jerzy i Igor w Henrykowie, rok 2014.

Dziesięć lat temu wnuk Jurka Bruskiego, Igor był jeszcze chłopcem. Dziś to mężczyzna. Mimochodem Jurek także stał się poważniejszy. Kilka dni temu 25 stycznia zaokrąglił mu się… nie, nie, nie brzuch, ale wiek. Jurek świętował swoje siedemdziesięciolecie. Patrząc na niego, wielu w to nie wierzy. Wątpliwości nie miało rodzeństwo Jerzego, które w komplecie stawiło się w Wałdowie na uroczystości.

Rodzeństwo Bruskich w komplecie, 27.01.2024 r.
Prawie każdy kto był u Jerzego, musiał zaliczyć spływ kajakowy Brdą. Kajak stał się dla niego znakiem firmowym.

Redakcja strony henrykusy.pl przyłącza się do licznych życzeniodawców Jurka Bruskiego i hojnie obdziela go szczerymi życzeniami dobrego zdrowia i wielu jeszcze ciekawych przeżyć na turystycznych szlakach. Ahoj przygodo!

Ujeżdżanie sokoła

SHL-ka nie była pierwszym moim kontaktem z motoryzacją. To co pamiętam, był to rok 1960, może 1961, Wujek Heniek, brat mojej Mamy, z Tomaszowa Mazowieckiego miał SOKOŁA. Nie był to egzemplarz z powojennej produkcji, ale CWS M111, z lat 1936-38, w wojskowym ciemnozielonym matowym kolorze, z podłużną blachą rejestracyjną na przednim błotniku. Ta blacha szczególnie mnie cieszyła, działała mi na wyobraźnię. Wyobrażałem ją sobie, nie wiem czemu, jako część skrzydeł husarskich czy indiański pióropusz.

www.pinterest.com

Historia jego posiadania też jest godna wspomnienia. Tato mojej Mamy i wujka Heńka, a mój Dziadek, był młynarzem, miał młyn pod Końskimi, to koniec mazowieckiego, a początek Gór Świętokrzyskich. W czasie wojny do młyna zjeżdżali wszyscy, tak słynny „Ponury” ze swoimi partyzantami, jak i Wermacht z gefreiterami. Przyjeżdżali po wszystko; po mąkę, chleb, mięso i bimber. Niemcy płacili tym, co komu zarekwirowali, czym mieli. Jedną z zapłat był właśnie zarekwirowany komuś motocykl SOKÓŁ. Dużo dobra za niego wzięli. Wujek bardzo o niego dbał, podobno nikt oprócz niego nim nie jeździł. U drugiej Mamy siostry też był ukryty motor, oryginalny BMW, z koszem, ale do niego dostępu nie miałem, schowany był w piwnicy. Zawsze się zastanawiałem jak oni go tam znieśli, jednak nikt mi tego nie powiedział, a motor po prostu zniknął. I już.

www.motovoyager.net


Często SOKOŁA oglądałem, dosiadałem w szopie na wujka działce. Gdy mieszkaliśmy w Tomaszowie, rodzina spotykała się często, bo prawie wszyscy mieszkali na jednej ulicy i większość w jednym budynku, który dziadek młynarz okazyjnie kupił przed wojną od Żyda. Oni popijali, wspominali i śpiewali różnie, czasem „Rozkwitały pąki białych róż”, „Przybyli ułani pod okienko”, bardziej bojowe jak „My bandyci Jędrusia”, „Ponury nas uczył brawury”, czy pełne nostalgii i wiary:

„O, Panie, któryś jest na niebie,

Wyciągnij sprawiedliwą dłoń!

Wołamy z cudzych stron do Ciebie,

O polski dach i polską broń”.

Oni bawili się po swojemu, a ja szalałem w szopie. Dosiadałem SOKOŁA w różnych konfiguracjach, oczywiście bez uruchamiania, chociaż usilnie próbowałem, nie dawał się uruchomić bo wujek przezornie rozłączał akumulator. Chyba wiedział o moich z motorem zabawach.
Tata został kierownikiem PKS w Rawie Mazowieckiej, dostaliśmy mieszkanie służbowe, duże, po starej komendzie milicji, która przejęła budynek z czasów wojny po gestapo. Budynek zasiedlony rodzinami milicjantów, ponury, z kazamatami w piwnicach, i celą śmierci. Pomieszczenia te przyznano mieszkańcom jako piwnice. Miały swój upiorny klimat. Ściany były pełne różnych napisów. Podwórko więzienne ogrodzone wysokim murem z kolczastym wieńcem na obrzeżach, po rogach budki dla wartowników. Już puste. Miejsce idealne na dorastanie.
Do Tomaszowa było około 30 kilometrów. Imprezy przeniosły się do nas, goście dojeżdżali różnie, najczęściej okazjami, oprócz wujka Heńka. Figura – dojeżdżał SOKOŁEM, czasem kogoś zabierał na „tylne siodło” – jak mówił. Stawiał go na podwórku, wszyscy go podziwiali i mi zazdrościli, a że miałem smykałkę do interesów to za cukierki, lizaki lub inne dobra, typu proca lub kulki do niej, zamiast kamyków, koledzy z podwórka czasami siadali na „tylnym siodle”, za miejsce na przednim było drożej.
Wujek zjechał we wtorek, bez zapowiedzi, wiadomo wtorek dzień targowy. W dzień targowy zaglądał do nas inny wujek młynarz, wozem konnym. Wóz konny, motor na podwórku, wujki w domu. Widziałem nieraz jak go uruchamia, jak biegi wrzuca. Taką wajchą z prawej strony zbiornika paliwa.
Na krótko przyjechał. Nie odłączył akumulatora. Kluczyki jakoś zdobyłem. Po krótkich dyskusjach z kolegami – kop, raz, drugi, za trzecim razem zagulgotał. Podwórko miało ze 120 metrów długości i 30 szerokości.
Raz dojechałem do końca, zawróciłem, nie zaczepiłem o wóz, chociaż koń był nerwowy. Szło mi coraz lepiej, kilka kółek zaliczyłem, ale niestety, usłyszeli warkot motocykla w domu. Wujek Heniek wypadł na podwórko, zobaczył mnie, że jadę i coś krzyknął, obejrzałem się i starczyło. Jest takie powiedzenie „patrz gdzie jedziesz, bo pojedziesz tam gdzie patrzysz”. No i pojechałem, prosto w zaprzężony wóz wujka młynarza. Walnąłem, koń się spłoszył i pognał z wozem po podwórku, ja w mur i fik na ziemię. Mama mnie zbierała, ale Wujka Heńka SOKÓŁ bardziej interesował. Drugi wujek konia po podwórku ganiał. Efekt z ujeżdżania sokoła i mojej nauki jazdy był taki, że tata za remont płacił, wujek Heniek się obraził, ja parę dni się leczyłem, goście z Tomaszowa przestali przyjeżdżać

Miłość do motoryzacji została mi jednak na dłużej i ewoluowała z jej postępem.

Sławoj Misiewicz „Harnaś”

Po dyplom na błonia

Temat pracy dyplomowej w PSNR to nowy wątek. Nikt dotąd o tym nie pisał, nie mówił na spotkaniach, mimo że napisanie pracy dyplomowej było obowiązkiem każdego słuchacza.

Fot. www.stockphoto.com

W moim przypadku wyglądało to tak. Razem z kilkoma kolegami (Marian Samek, Jurek Urban…) zostałem włączony do kilkuosobowego zespołu, który realizował wycinkowe zadania dla pracy magisterskiej inżyniera Czesława Trawińskiego. Kilku kolegów w wyznaczonych przez promotora miejscach na łąkach nawiercili w glebie otwory- studzienki. Co jakiś czas odwiedzali je, mierząc poziom wody. Następnie dane te przenoszono na linię czasu. Obrazowało to sytuację wilgotnościową podglebia w poszczególnych dniach, tygodniach, miesiącach.

Moje zadanie polegało na nanoszeniu danych na duży arkusz bristolu. Zajmowało to sporo czasu i było dosyć męczące. Profesor Trawiński wybrał mnie do tej pracy sugerując się moim wysokim wzrostem. Przy Zenku Kowalczyku czy Andrzeju Konarskim nie czułem się wysoki, ale nie śmiałem protestować. Swoje zadanie wykonałem i miałem zaliczoną pracę dyplomową. Wspominając to po latach uśmiecham się mając świadomość, że dzisiaj takie wykresy robi się migiem w programie komputerowym Excel.

Szczegóły tej akcji ledwie pamiętam, ale ożywił wspomnienia wgląd do kroniki. Grafika powyższa wykonana przez Krzysia Reka i zachowana w kronice rocznika przypomina właśnie o pracach dyplomowych grupy „specjalnej”.

ASz.

Były też wagony

Półtora roku temu pisał o wagonach Harnaś. Teraz ten sam wątek, ale z późniejszej o pięć lat perspektywy lat 1974- 76, porusza Frenk. Zapraszamy do lektury.

Jak wszyscy wiemy,  podczas  „pobierania nauk” w Henrykowie mieszkaliśmy w internacie. Dziewczęta w żeńskim, w pałacu, chłopcy w męskim, w oficynie. Wyżywienie, całkiem niezłe, zapewniała nam stołówka. Co miesiąc należało uiścić opłatę, nie pamiętam, czy była to opłata za internat, czy za wyżywienie, czy za jedno i drugie, nie pamiętam również,  ile ta opłata wynosiła, pamiętam, że była. Bardzo dobrze pamiętam, że była. Za chwilę wyjaśnię, dlaczego tak dobrze pamiętam.

                Pieniądze na opłacenie tego, co trzeba było opłacić, plus jakieś tam kieszonkowe dostawałem od rodziców. No i, przy racjonalnym gospodarowaniu groszem, powinno wystarczyć na wszystko. Jak na razie wszystko się zgadza, poza terminem racjonalne gospodarowanie. Miałem wówczas lat około dwudziestu (tak, tak, kiedyś tyle miałem) i potrzeby wielokrotnie przewyższające zasoby,  a przymiotnik „racjonalny”?…, chyba w ogóle go wówczas nie znałem.

Konieczność opłacenia różnorodnych rozrywek, potrzeba zaspokojenia „pragnienia”, itp. powodowały, że, „zapominało się” o wniesieniu wymaganych opłat, schodziły one na plan dalszy.  W moim przypadku czasami całkiem odległy. Niestety, mimo braku komputerów, księgowość nie zapominała i nie miała żadnej wyrozumiałości dla naszych potrzeb. W końcu „lądowało się” na znajdującej się obok sekretariatu tablicy dłużników. Piszę „naszych potrzeb”, ponieważ nie byłem jedynym „wiszącym” na tej tablicy.

                Cóż było robić, wyciągnięcie dodatkowej kasy od rodziców odpadało, więc  trzeba było poszukać możliwości zarobienia pieniędzy i uregulowania długów. Możliwości zarobku było nie za wiele, ale były, np. przy rozładunku wagonów.

 Do SHR-u towary masowe typu koks, węgiel, nawozy, docierały przede wszystkim koleją. Docierało ich sporo, więc była możliwość załapania się do roboty przy rozładunku wagonów. Głównie nocą, w niedziele lub święta, gdy nie starczało rąk do pracy ludzi zatrudnionych na stałe w eshaerze.

Nie było to wymarzone zajęcie, ale robota była prosta, typowo fizyczna, coś tam płacili, nie pamiętam, jakie to były stawki, ale jaki wybór miał  „skazaniec” z tablicy obok sekretariatu? 

Było dobrze jeśli rozładowywało się węgiel lub koks. Robota brudna, ale wagony były odkryte i większość „towaru” z wagonu wybierały ładowacze, należało tylko zręcznie łopatologicznie wygarnąć resztki z kątów i opróżnić wagon „do czysta”.

Było również dobrze,  gdy „przychodził”  nawóz workowany, fizycznie było ciężej, bo trzeba było wszystkie worki zręcznie ręcznie przenieść z wagonów na przyczepy, ale robota w miarę czysta  i stosunkowo szybka.

Było niedobrze, kiedy trafiło się na nawozy luzem, tym bardziej, że było to głównie wapno nawozowe. Zaś tragicznie było wówczas,  gdy było to wapno magnezowe. Wapno miało formę sypką, a właściwie pylistą. Kto choć raz widział w polu rozsiewacz z tym nawozem, ten wie, jak to się kurzy. Obecnie stosuje się głównie granulaty, ale w połowie lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, w przypadku wapna, nic takiego nie miało miejsca. Nikomu z Henrykusów nie trzeba tu niczego tłumaczyć.

Na dodatek przywozili tego sporo, czasami kilka wagonów jednocześnie, wiadomo, wapna „idzie” dużo na hektar,  i do tego w krytych wagonach, żeby deszcz nie wypłukał. Poza tym,  jest to substancja żrąca, nawet producenci wapna podają tę informację.

www.pixabay.com

No i „żarło”, szczególnie to magnezowe. A trzeba było wszystko wyrzucić z wagonu na przyczepy łopatami. W powietrzu unosiły się tumany wapiennego pyłu, gardło piekło, oczy łzawiły,  z nosa ciekło, itd. Ten pył dostawał się wszędzie, nawet do majtek. Na nic zdawały się jakieś maski, głównie dlatego, że w nich nie dało się oddychać, a człowiek jednak, przynajmniej raz na jakiś czas, oddech wziąć musi. Okulary ochronne również nie zdawały egzaminu, w nich nie było nic widać. Na nadgarstkach i na szyi, w miejscach, gdzie przylegały mankiety i kołnierz, powstawały krwawe otarcia. Po stróżce potu na czole lub policzku pozostawał „wyżarty” ślad. Nałykał i nawdychał się człowiek tego wapna tyle, że gdy w końcu opuszczało ono organizm, różnymi drogami, to …. też „żarło”. 

Teraz staje się jasne, dlaczego tak dobrze zapamiętałem opłatę za internat czy stołówkę. Pieniądze, które musiałem zarobić na spłatę długu, to były naprawdę bardzo ciężko zarobione pieniądze. No ale jak to mówią: chcącemu nie dzieje się krzywda. Jak się chciało pieniądze przehulać, to trzeba było odpokutować.

Od tamtej pory, nawet gdy jadę autem i zobaczę w polu „kurzący” rozsiewacz, to czuję pieczenie w…. gardle.

Pozdrawiam, i aby wapno i żadne długi już nigdy, nikomu z nas, nie były straszne.          

Frenk   

Oto link do tekstu Harnasia:

Rozładunek wagonów – Henryków sentymentalnie (henrykusy.pl)

Mucha w oku motocyklisty

W 1961 r. tata, z racji bycia szefem PKS-u w Rawie Mazowieckiej, po znajomości, od kolegi z partyzantki, otrzymał talon na motor. Nie była to jakaś WFM-ka czy WSK-a, ale SHL-ka 150-tka! Na tamte czasy był to „potwór”, w Polsce szczyt motoryzacji. Podwójna kanapa, śliczne malowanie, sztywny widelec, no cudo jednym słowem. Jedyny w całej okolicy, a być może i w województwie.
Tata puszył się nim jak złotym cielcem. Mieszkaliśmy na parterze, więc miejsce pod oknem całe dnie było dla motoru parkingiem. Natomiast na noc, „żeby nie ukradli”, wstawiany był do pokoju. Mieliśmy pokoje po obydwu stronach korytarza i w jednym tato trzymał „motur”. Wtedy „motur” się mówiło, nie motocykl. Trochę przeciekał, benzyną i olejem podłoga śmierdziała w całym pokoju.

Motocykl SHL 150 M06-U – foto www.echodnia.eu


Oczywiście dosiadałem bez uprawnień tego „potwora”, za i bez wiedzy taty. Jeśli za wiedzą, to miałem przykazane, żeby powoli. Czasami zabierałem ze sobą na przejażdżki sympatię, Ewę, jeździłem wtedy bez limitu. Po kolejnej eskapadzie wróciłem do domu, z rozwianym włosem, a tu tato, wcześniej wrócił z pracy i przypał na gorąco. Zap……łeś, a mówiłem itd… Ja w zaparte, że wolno, tata swoje, ja swoje, że szybko bo mi włosy stały na głowie. Stanęło na tym, że sprawdzimy. Musiałem usiąść za tatą na tylnym siedzeniu, a on w czasie jazdy co chwilę kontrolował czy z włosami nie kombinuję. Na moje szczęście przy którymś obrocie głowy, tacie w oko wpadła mucha i już się nie dało dalej prowadzić kontroli. Tym to sposobem mucha w oku wybroniła mnie przed zakazem używania „motoru”.
W tamtym czasie byłem w wieku około 14 lat, za dużej wiedzy na temat motoryzacji nie miałem, ale wszędzie ręce pchałem, po prostu lubiłem zapaszek smaru i benzyny.
Kiedy trzeba było podciągnąć tylny hamulec, wystarczyło podkręcić nakrętkę na cięgle, ale nie mnie, ja musiałem cały tył rozebrać, sprawdzić bęben, tarcze. Bęben był śliczny, gładziutki, ale tarcze szorstkie niemiłe w dotyku, to nasmarowałem towotem. Wygłaskałem, zmontowałem wszystko i postawiłem pod oknem.
Jazda taty po regulacji hamulca nie trwała długo, do hamowania przed pierwszym zakrętem. Potem  trochę narzekał na ból w nodze, a mechanik nadziwić się nie mógł skąd smar znalazł się na okładzinie.
Niestety nasz „motur” skończył słabo. Tato zostawił go bez oleju i korka od spustu, miał później nalać. Niestety nie wiedziałem o tym, więc kiedy wsiadłem na niego, daleko nie pojeździłem. Zatarło się wszystko, silnik i skrzynia biegów. Tato już go nie remontował, długo walał się gdzieś po szopie i piwnicy, aż pamięć o nim zaginęła. Miłość do motoryzacji mi została do dziś.
Sławoj Misiewicz „Harnaś”

Saga Rodu – SHL 150 M06-U | Echo Dnia Świętokrzyskie