Zjazd w 1975 roku

Kilka tygodni temu, we Wrocławiu spotkałem się z córką dyrektora Władysława Szklarza, Agnieszką Orłowską. W sympatycznej rozmowie powspominaliśmy wspólnych znajomych, bo okazało się, że w ciągu 38 lat mojego zamieszkiwania we Wschowie, miałem do czynienia z wieloma krewnymi rodziny Szklarzów. Większość z nich zajmowała się rolnictwem, i z tymi spotykałem się na niwie zawodowej, jako pracownik Inspekcji Ochrony Roślin i Nasiennictwa, ale były także osoby z kręgu organizacji pozarządowych, w których także się uaktywniałem.

Ważnym dla Henrykusów owocem tego spotkania było pozyskanie zdjęć z czasów istnienia szkół. Dziś upubliczniam po raz pierwszy zdjęcia z I Zjazdu i Seminarium PSNR i PTHR, który odbył się 29 czerwca 1975 roku. Absolwenci mojego rocznika PSNR, tj. 1973- 75 byli wtedy już poza szkołą, więc jedynym źródłem szerszych informacji na ten temat mogą być młodsi koledzy. Może ktoś zechce się odezwać i podzielić wspomnieniami. Zapraszam! (ASz.)

Wesołych Świąt

Wdzięczność

Kochani,

jestem szczęśliwy, że na moje zaproszenie odpowiedzieliście i byliście w Henrykowie. Całe zgromadzone towarzystwo, atmosfera serdecznego spotkania i czas jego trwania przerosły moje najśmielsze oczekiwania. Było wspaniale, mój sentyment do Henrykowa i henrykusów uzyskał kolejną, piękną cegiełkę. Zachwycona jest Ela, która szybko poczuła z Wami i resztą towarzystwa serdeczną więź. Spotkanie z budrysem Jarkiem jest jakością samą w sobie i kłaniam mu się za to nisko i z szacunkiem.

Szczególnie ciepło cenię zaangażowanie pani profesor Trawńskiej, za zaaranżowanie nam niedzielnej części nawiedzenia Henrykowa. Wiecie, że to była moja prywatna tęsknota za tym miejscem, i jej osobiste zaangażowanie w to, przerosło moje wszelakie oczekiwania. Szacunek, ukłony w pas, buziak w policzek i czapki z głów, panie i panowie. Pani Wiesia, jako nestorka i Strażniczka Pamięci, ma tylko prawa i żadnego obowiązku wobec mnie (i Was chyba, ale są to Wasze z nią relacje). Ja jestem jej wdzięczny za poświęcony nam czas, uwagę i wytrwanie, mimo zmęczenia, z nami do końca.

Wiem, w stosunku do Henrykowa jestem bardzo sentymentalny, ale nie wstydzę się tego. Jestem dumny, że kilkoro z Was poznałem osobiście, wspaniali henrykusi ze swoimi współmałżonkami. Nic nie zastąpi bezpośredniego kontaktu z innymi człowiekiem, internet oczywiście ułatwia kontaktu, ale tylko spotkanie twarzą w twarz ma smak autentyczności i prawdy.

Jestem spełniony, odwiedziłem miejsca, na których mi zależało – dworzec kolejowy, Skałki, Weimar, święty most, bażantarnię, pałac, kościół i pawilon cebulę. Przy niej zrobiło mi się smutno, patrząc na degradację tego miejsca, ale z nieubłaganą logiką czasów i faktami nie mogę dyskutować. Signum temporis.

Jeżeli zdrowie pozwoli, to za jakiś czas znowu tu przyjadę.

Kocham Was wszystkich,

Tadeusz

Od redakcji:

Powyższy tekst dotarł do nas krótko po wizycie Tadeusza Keslinki w Henrykowie, a więc we wrześniu 2024 roku. Nie został opublikowany wskutek mojego przegapienia. Być może szukałem stosownego zdjęcia do zilustrowania treści, a potem zapomniałem.

Bardzo przepraszam za to autora wpisu i również Was Czytelników.

Andrzej Szczudło

Pasja dr Urbaniaka

Jedną z pasji dr Zbigniewa Urbaniaka była fotografia. Dzięki temu wspominając stare dobre czasy w Henrykowie, mamy zdjęcia.

Większość tych zdjęć datowanych jest na koniec czerwca 1967 roku. Jak wiemy z historii szkół, był to czas, kiedy po dwóch latach nauki obiekt henrykowski opuszczał pierwszy rocznik.

  • Było nas czterdzieści cztery: E.Bakiera, D.Korowajska, J.Dąbrowska, J.Nieścior, E.Kołodziej, M.Kobyłko, U.Pulnik, B.Gmurowska, Z.Uzięłło, Z.Bohan, H.Chinowska, J.Zagała, J.Jesionek, I.Piecyk, D.Łukaszczuk, Z.Matusz, J.Grab, J.Tkaczyńska, B.Mleczak, M.Kasprzak, E.Nawrocka, T.Obidowska, W.Wrońska.

Były też nielegalne przekroczenia granicy I.

Jak już wspominałem w tekście „Było też wojsko”, zasadniczą służbę wojskową (tak to się wtedy nazywało) odbywałem w WOP (Wojska Ochrony Pogranicza). Po szkole podoficerskiej trafiałem do różnych jednostek i strażnic. Nie miałem na to żadnego wpływu, gdzie mnie „rzucono”, tam chroniłem naszej granicy i Ludowej Ojczyzny (innej wówczas nie mieliśmy).

Chociaż w tamtych czasach ze wszystkich stron otaczali nasz kraj sami przyjaciele to zdarzały się jednak wspomniane w tytule nielegalne przekroczenia granicy. Z kilkoma miałem do czynienia osobiście. Jedno z nich wydarzyło się na naszej zachodniej granicy. Fragmenty granicy na odcinku strażnicy, w której służyłem, przebiegały przez miasto. Granica w tamtym czasie była zabezpieczana na wiele sposobów. Były ogrodzenia (na terenie miasta), pas bronowanej ziemi, w niektórych miejscach zainstalowane były tzw. US-y (urządzenia sygnalizacyjne). Jeśli między dwoma US-ami została przerwana wiązka podczerwieni, na strażnicy odzywał się alarm i na tablicy u dyżurnego „wyświetlały się” US-y, których alarm dotyczył. Zdarzało się, że wiązkę przerwały opadające jesienią liście albo wrzucony na „pasek”, czyli pas graniczny, przez „dowcipnisiów” psiak. Niemniej zgodnie z procedurą zawsze należało wysłać będący w pobliżu „zdarzenia” lub dyżurujący na strażnicy patrol i powód alarmu wyjaśnić.

Foto: muzeumsg.strazgraniczna.pl

Pewnego letniego dnia, a właściwie pewnej letniej nocy, pamiętam dokładnie, że z soboty na niedzielę, gdy pełniłem dyżur, około czwartej nad ranem (było już jasno) „wyświetlił” się US w mieście. Spodziewałem się, że to znowu robota jakichś „żartownisiów”, ale trzeba było sprawę zbadać, patrol wysłać i psiaka lub innego kociaka z pasa pogonić, bo będzie się błąkał i „odpali” kolejne US-y. Patrol wskoczył na motocykle i pojechał. Po kilkunastu minutach zawołali przez radio, żeby podesłać gazik (taki pojazd, nie mylić z gazikiem opatrunkowym czy do demakijażu), bo mają zatrzymanie. Gazik pojechał i po kolejnych dwóch kwadransach przywiózł zatrzymanego,  a właściwie zatrzymaną. Dziewczyna miała osiemnaście lat, była w stanie mocno wskazującym, umorusana i śmiertelnie wystraszona.

Najpierw dałem jej kawy (nie, nie prawdziwej, takiej czarnej żołnierskiej z kotła, tylko taka była), później ją uspokoiłem, że na razie nikt jej nie zastrzeli ani nie spotka ją żadna inna krzywda, no i kiedy nieco ochłonęła i się obmyła to przepytałem ją „na okoliczność”. Okazało się, że w sobotę wybierała się na zabawę, ale ojciec nie pozwolił jej wyjść, no to jak „stary” poszedł spać to „prysnęła” z domu przez okno (pokój miała na parterze). Zabawa była bardzo udana (było to zresztą po niej widać i czuć). Na tyle udana, że gdy nad ranem wracała do domu to pomyliła płoty. Zamiast przez płot okalający ich stojący przy ulicy dom, przeszła przez płot odgradzający od ulicy pas graniczny, tam kilka razy się przewróciła, dlatego była utytłana i „odpaliła” US-a, no i dalej wszystko potoczyło się tak, jak opisałem powyżej.

Sprawa nie miała dalszego ciągu. Chociaż zgodnie z przepisami powinna mieć. Ale trochę „nagiąłem” przepisy i uznałem, że nie ma potrzeby nadawać sprawie dalszego biegu. Kazałem odwieźć dziewczynę do domu i oddać rodzicom. Nie była szczególnie zadowolona, ale musiałem mieć pewność, że już niczego nie „wywinie”. Patrol zameldował, że dostarczyli dziewczynę „na adres”, obudzili ojca (było około szóstej, niedziela) i oddali dziewczę „do rąk własnych”.

O zdarzeniu poinformowałem dowódcę strażnicy. Był to bardzo przytomny facet i również uznał, że nie ma co robić afery. Będzie pisanie raportów, wyjaśnień i zawracanie przez kilka dni du… czyli głowy, a w końcu nic złego się nie stało. Uzgodniliśmy, że US-a uruchomiło nieustalone zwierzę. Podobne sytuacje nie były rzadkością. Kierowca ciągnika bronujący „pasek” też dostał właściwe instrukcje. Nikt o nic nie dopytywał, bo wszyscy znali starą zasadę: „im mniej wiesz, tym krócej będziesz przesłuchiwany”.

Od opisanych wydarzeń minęło blisko pięćdziesiąt lat, więc jakby co, to chyba obejmie mnie przedawnienie.

Pozdrawia Frenk