Jutro Święto Zmarłych. Wszyscy udają się na groby swoich bliskich. Jednak są groby opuszczone, o których bliscy nie pamiętają lub ich po prostu nie ma. Do takich należy grób Pani Profesor Jadwigi Polkowskiej. Pisałem o nim tutaj: Pamiętamy! – Henryków sentymentalnie (henrykusy.pl)
Kilka tygodni temu odwiedziłem grób „Ciotki” ponownie. Nic tam nie wskazywało, że jest odwiedzany częściej niż raz w roku. Popracowałem tam, starając się, aby napis był widoczny.
Nagrobek znajdujący się obok powyższego, a więc z pewnością dotyczy brata lub innego krewnego Jadwigi.
Dobrze byłoby, aby uczniowie śp. Jadwigi Polkowskiej mieszkający we Wrocławiu odwiedzili to miejsce, zapalili świeczkę, wspomnieli Ją w modlitwie.
Mam różne inne wspomnienia, ale chyba nie wszystkie nadają się do opisywania, wybrałem te bardziej odpowiednie. Mam w pamięci coś na temat wiary i zwątpienia w ludzi, którzy ją krzewią.
W Borowie jest kościół pw. św. Wawrzyńca, stary, nieduży, ale ładnie utrzymany, do którego w niedzielę chodziłem na mszę.
Kościół w Borowie, 1970 r.
Księdza uwagi z ambony, że jego siano nie sprzątnięte i że zbierał zapisy chętnych do zbioru, pominę. Wchodziłem po schodach na chór przy organach. Z góry dobrze widziałem wiernych, cały kościół i ołtarz.
Kościół w Borowie, widok obecny.
Jednej niedzieli, proboszcz, ks. Antoni Majcherek, gdzieś pojechał. Zastępował go ksiądz z sąsiedniej parafii. Odprawiał mszę, doszedł do momentu udzielania komunii. Do klęcznika przed ołtarzem podeszli wierni, ze 30 osób. Część stała. Pierwszy rząd klęczał w uniesieniu z wysuniętym językiem. Ksiądz próbował otworzyć tabernakulum, dzióbał i dzióbał kluczem w zamku, bez skutku, nie dawało się otworzyć.
Zdenerwowany zaciągnął zasłonkę, odwrócił się twarzą do wiernych i słowami „…widać nie jesteście godni przyjąć ciała Chrystusa…” – podsumował. Niedoszli „komuniści” musieli wstać z kolan, odwrócić się i przejść przez kościół, pod przygniatającym wzrokiem pozostałych wiernych, bo w końcu nie wiadomo, który to ten niegodzien.
Często mam w myślach tamtą sytuację i stale się zastanawiam, co ja wtedy bym czuł, gdybym był jednym z przygotowanych do komunii? Pewnie nic miłego na temat krzewicieli chrześcijańskiej wiary. Po powrocie do Henrykowa rozmawiałem o tym z ks. Komasą. Nie mógł uwierzyć.
Zaliczyłem praktykę, przez półtora miesiąca zdobyłem więcej doświadczenia zawodowego i życiowego, niż z książek przez cały rok.
Bardzo dobry, praktyka zaliczona.
Wszyscy miło mnie żegnali. Dyrektor SHR Henryk Łachowski zaproponował, żebym odezwał się po skończeniu nauki. – Może razem drzewka pomalujemy, z uśmiechem nawiązał do „wapienka”. Główny mechanizator SHR Wacław Gryglaszewski również odniósł się do mnie z pytaniem, czy już kręcą następne odcinki „Czterech pancernych”.
SHR BORÓW, z prawej strony dyr. Henryk Łachowski, obok gł. mechanizator Wacław Gryglaszewski.
Cztery praktykantki z THRiN w Henrykowie miło mnie wyściskały i obiecały następne poprawki krawieckie. Brygadzista polowy przyniósł w prezencie wiadro od „kompresji” z napisem „superelita”, pan brygadzista produkcji zwierzęcej przyprowadził do obory Siwkę, zorganizował pożegnanie w kanciapie, które przeciągnęło się do późnej nocy. Rano z bolącą głową Roland odprowadził mnie do przystanku. Odjechałem autobusem, nie przeczuwając, że było to nasze ostatnie pożegnanie. Jakiś czas później Roland zginął w wypadku samochodowym.
W całym moim zawodowym życiu w rolnictwie, Borów był właściwie punktem odniesienia do tego co robiłem. Ta praktyka uzależniła mnie i podzieliła moje życie na dwie porównywane ze sobą fazy; przed i po Borowie. Patrząc teraz już z dystansu wiem, że wiele rzeczy robiłem z myślą o Borowie; zachowania, sposób podejścia do problemów zawodowych. Powielanie tamtych sytuacji, tworzenie wokół siebie rzeczywistości w oparciu o tamte doświadczenia, z Rolandem w tle.
W poprzedniej opowieści obiecałem opisać jak koń może zejść po stromych schodach. Zrobiła to Siwka „emerytka”, schodząc tak, że z nich nie spadła. Staliśmy i patrzyliśmy zaciekawieni. Siwka podeszła do schodów, odwróciła się i tyłem noga za nogą zaczęła schodzić, na półpiętrach obrót i dalej tyłem, szczęśliwie do samego dołu. Koń ma duży łeb to myśli.
Borów obecnie. Reklama aktualnej działalności w Borowie. Reklama efektowna, tylko te rozpadające się mury…
Od września, już w Henrykowie, znowu zaczęła się walka o przyszłość. Ale o tem potem.
Niektórzy pewnie zauważyli, że o pojawieniu się kolejnego wpisu na stronie henrykusy.pl informuję na stronie fejsbukowej „Henryków sentymentalnie„. Chodzi mi o rozszerzenie kręgu odbiorców. Jednak prawdą jest, że strona Henrykusy.pl dociera szerzej, bo trafiają tam nie tylko szukający tej strony, ale również przekierowani linkiem z Facebooka. Dlatego lepiej pisać komentarze na stronie, w okienku pod tekstem niż na Facebooku. Dziękując za wszelkie komentarze załączam dziś dwa, które pisane były do tego tekstu, ale na Facebooku.
Moim pierwszym wrażeniem związanym z przyjazdem do Henrykowa była wielkość obiektów, w których mieściła się szkoła, internaty, kościół i inne budowle na terenie kompleksu poklasztornego Cystersów. Powalający, onieśmielający widok. Siłą rzeczy zetknęliśmy się nie tylko z historią ale i z piękną architekturą tego miejsca. Zachwycały mnie też bajeczne ogrody z finezyjnymi pawilonami, rzeźbami ogrodowymi, tarasami we włoskim stylu, a także przyległy park pełen starych, potężnych drzew, które na początku września wielobarwnie mieniły się w słońcu.
Kościół przylegający do skrzydła głównego budynku szkoły, to miejsce które należało zobaczyć i o ile dobrze pamiętam to już w pierwszym dniu zabrał nas tam wychowawca p. Tadeusz Marcinów. Kościół zrobił na mnie wrażenie. Urzekał przepychem barokowego wystroju wnętrza, monumentalizmem i tajemniczością. Zachęcał do kontemplacji, urzekał mistycyzmem i ekscytował. Kościół pełnił funkcję kościoła parafialnego, a na codzienne msze uczęszczała spora grupka naszej młodzieży.
Połowę jednego ze skrzydeł obiektu, od strony tarasu, zajmowali duchowni – cystersi. Drugą połową tego skrzydła był internat żeński, a potężne, zaryglowane na głucho drzwi dzieliły obie przestrzenie. Czasem dziewczyny z internatu żartowały z tej bliskości zakwaterowania i możliwości wzajemnego podsłuchiwania się. Panowała zasada: przechodząc obok drzwi nie kląć, nie piszczeć, nie używać brzydkich słów, nie gorszyć cystersów.
Pamiętam dwóch cystersów, którzy w salkach przykościelnych prowadzili religię dla młodzieży. Byli to ks. Hieronim (imię zakonne), Gustaw Sołtys i ks. Jacek (imię zakonne), Edward Treter.
Tylna strona kładki książki ks. Jacka.
Katechezą dla młodzieży zajmował się głównie ks. Jacek. W tamtych czasach nauka religii odbywała się w salkach przykościelnych i mimo panującego tam chłodu młodzież przychodziła chętnie na popołudniowe lekcje. Nauczanie religii w wykonaniu ks. Jacka było zresztą szczególne. To nie była bezkompromisowa indoktrynacja jakiej się spodziewaliśmy. To były prawdziwe wykłady z filozofii, począwszy od myśli ludzkiej w starożytności, po współczesność, wówczas jeszcze socjalistyczną.
Byłam zafascynowana wykładami z zupełnie nowej dla mnie dziedziny, ale też zauroczona niepozorną, skromną, a jakże pełną wiedzy osobą księdza. Ten wysoki, „nienachalny z urody”, przeraźliwie chudy, przygarbiony ksiądz przez dłuższy czas był moim guru, autorytetem, mentorem. Przeczytałam od deski do deski trzytomową „Historię filozofii” profesora Tatarkiewicza po to by mieć pretekst do dyskusji i nie siedzieć na religii z oczami wlepionymi w księdza jak w wyrocznię. Ten okres zauroczenia oczywiście minął, przyszły inne fascynacje, jak to bywa w życiu. Do dziś jednak chętnie sięgam do dzieł wielkich myślicieli.
Strona tytułowa książki ks. Jacka.
Ksiądz Jacek trzy lata później został przeniesiony do siedziby głównej Cystersów w Szczyrzycu. Publikował w wydawnictwie PAX, napisał kilka książek i setki artykułów prasowych. Był też autorem haseł do III pierwszych tomów Encyklopedii Katolickiej. Po kilku latach opuścił cystersów (ponoć z powodu niepokorności hierarchicznej) i żył poza zakonem, ale po śmierci pochowano go wśród zakonników w Szczyrzycu.
Księdza Hieronima Sołtysa przeniesiono również do Szczyrzyca, a następnie do Gdańska-Oliwy. Tam też jest pochowany.
Czemu piszę o księżach z czasów swojej młodości? Mieli wpływ na ludzi młodych, ich kształtujące się światopoglądy. Uczyliśmy się dopiero żyć samodzielnie, poza domem. To z jakimi ludźmi zetknęliśmy się w naszej historii wiele nas nauczyło. Wykłady księdza Jacka to taki kamyczek wrzucony do ogrodu naszych myśli i spostrzeżeń. Cenny kamyczek, warty przypomnienia.
Realizując wcześniejsze zapowiedzi, przygotowuję się do zorganizowania „Zjazdu Henrykusów 2023”. W związku z tym proszę Szanownych Henrykusów o:
1. sugestie co do terminu, tzn. jaki dzień tygodnia i jaki miesiąc?
2. nadsyłanie wszystkich jakie znacie danych kontaktowych swoich koleżanek i kolegów.
Zjazd dla wszystkich chętnych Henrykusów niezależnie od szkoły i rocznika (PST, PSNR, technikum) planuję zorganizować w swoim rodzinnym mieście Trzemesznie, a konkretnie w Centrum Konferencyjno- Wypoczynkowym „Magnolia”.
Wiele razy rozmawiałem ze Zbyszkiem Traczukiem, którego znam od dawna i lubię, ale tym razem do rozmowy poprosiłem również… czytelników bloga Henrykusy.pl
– Powiedz kilka słów o sobie…
– Nazywam się Zbigniew Traczuk, ale wielu Henrykusów zna mnie pod ksywką „Andzia”. W Henrykowie studiowałem w latach 1975- 77. Trafiłem tam z Legnicy, w której spędziłem całe dotychczasowe życie. Tam uczyłem się w szkole podstawowej i w liceum. Do Legnicy także wróciłem po szkole. Jestem żonaty, żona Krystyna, mgr teologii przez ostatnie 30 lat pracowała na kierowniczym stanowisku w szkole średniej. Jest już na emeryturze. Mamy dwoje dzieci, córkę i syna i jedną wnuczkę, już prawie nastolatkę.
– Powiedz, skąd dowiedziałeś się o istnieniu szkoły w Henrykowie i jak tam trafiłeś?
– To pytanie nadaje się dla większości Henrykusów, bo ciekawym jest w jaki sposób dotarła do nich informacja o jedynej w Polsce szkole policealnej tego typu.
Moja historia jest pewnie trochę nietypowa. Mój ojciec był kierownikiem chyba jedynej na Dolnym Śląsku firmy zajmującej się czyszczeniem nasion warzyw. Czyścił nasiona cebuli, marchwi itd. Ja tam w wakacje pracowałem na czyszczalni, zarabiałem sobie. Jednak nigdy nie zaświtało w mojej głowie, ze kiedyś po maturze będę coś podobnego robił. Tato znał się z panem Franciszkiem Bijosiem z Henrykowa, który producentów nasion, między innymi cebuli z terenu gminy Ziębice kierował do Legnicy. Od niego dowiedziałem się, że jest taka szkoła nasienna. Ale nie był to mój pierwszy wybór.
Po maturze zdawałem na wydział ogólnorolny Akademii Rolniczej we Wrocławiu, ale nie dostałem się. Egzamin zdałem, jednak do przyjęcia zabrakło mi kilku punktów. Wojsko wisiało mi na karku. I wtedy pomyślałem o Henrykowie. Tato zadzwonił do pana Bijosia i wkrótce jechałem na rozmowę kwalifikacyjną. Miałem pytania na temat czyszczenia nasion i chyba dobrze na nie odpowiedziałem, bo zostałem przyjęty.
Andzia, po lewej, jako jeden z organizatorów Zjazdu w 2012 r.
– Jak zaaklimatyzowałeś się w Henrykowie?
– Na pierwszym roku skupiałem się głównie na nauce. Natomiast na drugim, gdy rozpoznałem teren, zacząłem interesować się również innymi sprawami, nie tylko nauką. Między innymi z kolegą z pokoju, Januszem Krupą prowadziłem wieczorki w Ośrodku Kształcenia Zawodowego, który znajdował się w internacie męskim. Za zgodą dyrektora Władysława Szklarza, dwa razy w tygodniu, na początku i na końcu tygodniowego kursu, organizowaliśmy zabawy. Co warte podkreślenia, nieraz kończyły się one po godzinie 22.00, ale dyrektor przymykał na to oko. Może dlatego, że nigdy nie podpadliśmy mu z alkoholem ani w inny sposób. Mieliśmy dobrą opinię, więc dlatego pozwalał nam na więcej niż innym słuchaczom PSNR.
Andzia na czele swojego rocznika w dniu Zjazdu 25.lecia ukończenia szkoły.
Poza tym prowadziłem różne dyskoteki dla uczniów naszych szkół, najpierw w klubie „Pod Pająkiem”, potem na Sali Marmurowej za stołówką. Takie imprezy odbywały się dwa razy w miesiącu. Zanim mogliśmy to ogłosić na plakacie, trzeba było iść do dyrektora, przedstawić mu plan dyskoteki i uzyskać zgodę. Poza muzyką miały być różne konkursy wiedzy, np. o historii. Wymyślaliśmy różne tematy, aby sprostać wymaganiom dyrektora. Mieliśmy do dyspozycji magnetofon szpulowy i jeden wzmacniacz.
W 1976 roku założyłem radiowęzeł.
– Założyłeś? Za moich czasów radiowęzeł był. Prowadzili go moi koledzy, najpierw Krystian Talaga ze starszego rocznika, a potem Krzysiek Wójcikowski i Andrzej Kłaptocz vel Otto. Wiemy również o wcześniejszym funkcjonowaniu radiowęzła, przed nami. Pisał o tym Sławoj Misiewicz.
– Widocznie to wygasło po was, bo na naszym pierwszym roku radiowęzła nie było. Wziąłem się za to na drugim roku. Miałem wejścia w Zakładach Radiowych DIORA w Dzierżoniowie. Udało mi się załatwić tam jakiś wzmacniacz, głośniki, prosty mikser i okablowanie. Całe „serce” naszego medium, cały sprzęt do nadawania mieliśmy w naszym pokoju w internacie męskim. Od godziny 7.00 puszczaliśmy muzyczkę, jakąś gimnastykę, życzenia… Wieczorem poza muzyczką były informacje słowne na temat, co się działo w szkole. Trwało to około godziny, musiało skończyć się przed 19.30, bo wtedy obowiązkowe było oglądanie dziennika telewizyjnego. Nie mogliśmy konkurować z telewizją, takie wtedy były czasy.
Zjazd w Złotym Stoku – 2010 r.
W końcu roku 1976 zorganizowaliśmy Sylwestra. Koledzy mieszkający daleko, po świętach Bożego Narodzenia zostali u siebie na Nowy Rok, ale znaczna ilość młodzieży wróciła do szkoły i to dla nich zorganizowaliśmy Sylwestra na Sali Marmurowej. Na Sali Dębowej, u góry bawili się profesorowie, a my piętro niżej, na dole. O północy, kiedy już prawie wszyscy złożyli sobie życzenia, prawie całe grono pedagogiczne zwaliło się do nas. Na początku było trochę drętwawo, ale potem się rozkręciło.
Andzia tanecznie.
– Co ciekawego jeszcze się działo za twoich czasów?
– Na drugim roku udzielałem się także sportowo. Stworzyliśmy grupę sportowców, z którymi jeździliśmy na różne zawody szkół rolniczych. Pamiętam zawody, które odbywały się na terenie Zespołu Szkół Rolniczych w Mokrzeszowie pod Świdnicą. W związku z tym, że grupa nasza liczyła kilkanaście osób, każdy wybrał sobie jedną czy dwie dyscypliny. Ja miałem bieg na 100 metrów, ale dodatkowo musiałem wziąć jeszcze inną dyscyplinę, z nieobsadzonych. Nasz profesor od WF Szczepan Chodakowski namówił mnie na rzut kulą. Na tych zawodach miałem ją pierwszy raz w ręku. Profesor powiedział mi, że mogę ją pchać czy rzucać, byle nie przekroczyć białej linii. Zastosowałem się do tego i zdobyłem drugie miejsce. Inni też zdobyli dobre lokaty w biegach, skoku w dal itd. Obłowiliśmy się dyplomami. Była duma!
W opowieściach mężczyzn, którzy trafili na naukę do Henrykowa często pojawia się wątek wojska. Temat ten, po nieudanym starcie na studia, mieli z tyłu głowy. Powszechnie było wiadome, że Wojskowe Komisje Uzupełnień upomną się o każdego zdrowego mężczyznę w stosownym wieku. Po maturze podjęcie dalszej nauki w szkole policealnej, zwłaszcza po LO, które nie dawało zawodu, gwarantowało spokój od woja na dwa lata. Kiedy minęły, problem powracał. Na tym etapie rozwiązań było kilka. Jedno to dostanie się na studia i skrócenie służby wojskowej o połowę. Drugi- przejęcie gospodarstwa rolnego po rodzicach. Kolejnym rozwiązaniem było – pójście w rodzinę. Żonkoś i ojciec dzieciom miał szansę przed obowiązkową służbą się wybronić. Rzadko stosowanym wybiegiem mogło być wstąpienie do syminarium duchownego. Nie słyszałem o Henrykusie, który chciałby z tego skorzystać.
Krzysztof RekA.Szczudło – elewPiotr MazurA.Szczudło – pod koniec służbyAndrzej Kłaptocz
Komuś, kto nie skorzystał z tych wszystkich możliwości zostawało poddanie się losowi i czekanie na kartę powołania. Nie wiem ilu mężczyzn z mojego rocznika dosięgła ta dolegliwość. Z pamięci mogę wymienić Andrzeja Kłaptocza, Krzysztofa Reka, Piotra Mazura, Zbigniewa Szczotkę i niżej podpisanego.
Krzysztof Rek na strzelnicyKrzysztof Rek na służbie podoficera dyżurnego kompanii
Kilku z nich w czasie służby wojskowej odwiedziło Henryków, z czego zostały nawet zdjęcia i wpisy w kronice rocznika.
Pierwsza przepustka ze Szkoły Podoficerskiej w Jeleniej Górze, Henryków 21- 22.02.1976 r. Od lewej: Iwona Wiatr, Marzena Sarapata, Andrzej Szczudło, Mirosław Brandt i Halina Koc.
Moje wejście do podjęcia praktyki też zasługuje na opisanie. Jechałem od rana, kilka dni po ślubie.
Żona została w domu pod Tucholą. Jechałem autobusem, pociągiem i autobusem. Do Borowa z małym bagażem dojechałem po południu. 14 czerwiec, słońce grzeje, idę od przystanku PKS-u do gospodarstwa. Podwórze puste, obok ktoś w poplamionym wapnem ubraniu maluje na biało pnie drzewek owocowych.
Podchodzę i pytam – Panie gdzie jest Dyrekcja SHR-u? Facet odkłada pędzel do wiadra i pyta czego chcę. Popatrzyłem, on dalej się dopytuje. Powtarzam pytanie o dyrekcję. On, ale czego pan chce? Popatrzyłem, – co panu do tego, masz pan wapienko to machaj pan tym „pendzlem”. Przyjrzał mi się, wyjął ociekający wapnem pędzel z wiadra i wskazał nim – „tam za bramą, po lewo”. Poszedłem napuszony, „będzie PRAKTYKANTA Z HENRYKOWA przepytywał” – myślę. Biuro znalazłem, wszedłem do sekretariatu mówię KTO i Po Co jestem i pytam sekretarkę o Pana Dyrektora. Akurat go nie było, kazała usiąść i czekać. Siedzę, czekam i z ciekawością się rozglądam. Wchodzi facet utytłany wapnem, spojrzał na mnie i idzie prosto w drzwi z napisem Dyrektor SHR Henryk Łachowski. Sekretarka zgłasza przez telekom, że „ktoś czeka do Pana Dyrektora” – „niech wejdzie”, słyszę. Wszedłem, po tym co usłyszałem przez kilka minut dyrektorskiego monologu, do śmiechu mi nie było, warunkiem pozostania na praktyce było dokończenie malowania drzewek. Pomalowałem, na praktyce zostałem, a sytuacja z „wapienkiem” negatywnego odbicia na końcową ocenę praktyki nie miała. Nienagłośniona między nami została. Chyba.
A hasło „wapienko” na zawsze pozostało mi w pamięci i nieraz w myślach powtarzane, pozwoliło mi w krytycznych sytuacjach opanować emocje.
Zakwaterowali mnie na poddaszu, w pokoju z jednym oknem, z widokiem na podwórze i okólnik dla koni. Letnie upały, śmierdziało jak diabli, zwłaszcza po deszczu. Pole i mechanizację miałem obłaskawioną, została produkcja zwierzęca. W gospodarstwie był podział pracy, obsługa koni należała do pracowników produkcji zwierzęcej, za której jakość i wykonanie odpowiadał brygadzista oborowy. Pilnował pracowników, zaprzęgał, podstawiał bryczkę itd. Jakoś mnie nie polubił, za dużo wszędzie mnie było. Utrudniał życie praktykantowi jak mógł. Miałem wrażenie, że coś miało wpływ na jego zachowanie. Czyżby „wapienko”? Chociaż Rolanda też podobnie traktował. Zawsze coś mu przeszkadzało żeby na czas nie zrobić tego o co „prosiłem”, żebyśmy pieszo po polu latali. Z drugiej strony, moje „prośby” wyglądały raczej na polecenia, że nie powiem rozkazy czy kpiny. Przykładowo do brygadzisty – „jadę na pole, konie nakarmione? To załóż pan do bryczki”… Czasami zdanie zaczynałem od „Panie koniuszy…”, lub bezosobowo „niech założy konie do bryczki..”, czy „…oborowy, załóżcie konie do bryczki”. Stopniowanie w zależności od temperatury wcześniejszego sporu. Z powagą zawsze prostował, że jest brygadzistą produkcji zwierzęcej, co podnosiło go we własnych oczach, a nas śmieszyło. Te zachowania nie były miłe dla kogoś kto w gospodarstwie prawie zęby zjadł. Odgryzał się jak potrafił. Dziurawe koło, konie zmęczone, pęknięty dyszel u bryczki, uszkodzona uprzęż itd. Patrząc z dystansu, moje zachowanie każdego by wkurzyło, mnie również. Dzisiaj bym powiedział – przerost wyobrażeń nad rzeczywistością. Jest takie powiedzenie – młodość musi się wyszumieć, no to mi szumiało, patrząc z perspektywy czasu i doświadczeń – za bardzo. My też mu nie byliśmy dłużni. Po którymś kolejnym spięciu zauważyłem brygadzistę na okólniku między końmi. Mieliśmy w pokoju wiatrówkę, karabin podobno raz w roku sam strzela. Na naszą chyba przyszedł ten raz, „sama mi w rękach jakoś” wystrzeliła i trafiła w siwy kobyli zad. Siwka, śmignęła tylnymi nogami.
Brygadzista uciekając przed jej kopytami przewrócił się na okólniku, na szczęście ich uniknął, ale mocno się przestraszył, my też. Pierwsi byliśmy żeby mu pomóc. Utytłał się w śmierdzącym błocie okólnika, że przykro było patrzeć i wąchać.
Afera była, długo oglądano ranę na kobylim zadzie, dobrze, że śrutu nie wygrzebali. Znajomy weterynarz Rolanda, który też miał na pieńku z brygadzistą, uznał, że wyjątkowo duży giez czy szerszeń konia ugryzł. Nie sugerował, że to atak Skorpiona. Założył opatrunek, śrut Rolandowi oddał. Wiatrówkę zabunkrowaliśmy, nie do znalezienia. Dyrektor SHR-u przyjął opinię lekarza do wiadomości i sprawę zamknął. Chociaż do końca nie jestem pewien czy nie byłem podejrzany w całej aferze. Gdy kiedyś pytałem go czy mogę wziąć bryczkę na pole, zgodził się z cichym komentarzem –„tylko żeby konia znowu jakiś giez, szerszeń czy co innego w d..ę nie ucięło”. Po kilku dniach rana się zagoiła, a brygadzista się zmienił nie do poznania. Nawet nie potrzebowaliśmy go o nic „prosić”, sam pytał czego nam potrzeba. Zmieniła się też forma komunikacji między nami, on do nas panie Rolandzie, czy panie Sławoju, my do niego z szacunkiem na „per Panie Brygadzisto”. Któregoś dnia po cichej dyskusji z Dyrektorem, brygadzista nas woła i prowadzi do jakieś rupieciarni, stare maszyny, porwane uprzęże. Nie bardzo wiedzieliśmy o co mu chodzi. Odrzucił kilka rupieci i pokazał starą zdezolowaną dwukołową bryczkę. Wyciągnęliśmy ją na zewnątrz. Masakra, ogrom zniszczenia. Bez siedziska, z połamanymi dyszlami i błotnikami, na gumowych kołach bez powietrza.
Stelmach dorobił dyszle i błotniki, dobrał i odświeżył uprząż. W kuźni naprawili i pomalowali na czarno metalowe części i felgi, magazynier znalazł jakieś opony i dętki, co prawda przednie od „ciapka”, ale dobre. My z brygadzistą pomalowaliśmy drewniane części na ładny jasny kolor, poprawiliśmy sprężyny, wypraliśmy, wyczyściliśmy wygrzebane gdzieś w rupieciach siedzisko. „Bryczuszka” jak malowana. Dyrektor przydzielił nam do niej konia, konkretnie kobyłę Siwkę, patrząc na nas, z namaszczeniem głaszcząc zagojoną na zadzie ranę, rzucił – „pod waszą troskliwą opiekę”. Siwka emerytka, z racji wieku, była w gospodarstwie na specjalnych prawach; nie pracowała, chodziła luzem gdzie chciała. Dbaliśmy o nią odkupując swoją winę cukrem w kostkach i suchym pieczywem. Wyścigowa to emerytka nie była, ale gdzie mieliśmy się śpieszyć. Brygadzista dbał o nią, rano pod siedzisko kładł dla niej sianko i worek z owsem „..żeby nie zbidniała na polu”, i napój dla praktykanta, w chłodniejsze dni z „prondem”… ”żeby kataru nie złapał”, mówił wskazując palcem pod siedzisko. Okazał się fajnym i dowcipnym człowiekiem. Gdy prosiliśmy per „Panie brygadzisto” o zaprzęgnięcie konia do bryczki, „czemu nie koniuszy” śmiejąc się ripostował sytuacyjnie. Czasami przy wieczornym karmieniu i udoju w oborze spotykaliśmy się w kanciapie na zapleczu. Kanciapa to było pomieszczenie wygospodarowane z części mleczarni, małe, ale schludne, z okienkiem przybranym czystą firanką, czyste, zadbane z kilkoma kwiatkami w doniczkach. Co najważniejsze, z dużym napisem BIURO na drzwiach. To był jego sposób na samodowartościowanie. W pobielonej kanciapie, z biurkiem i trzema krzesłami, raczył nas również opowieściami, twierdząc, że prawdziwe. Podobno– dyrektor kazał młodej stażystce zootechniczce doprowadzić jałowicę do byka. Długo nie wracała, zaniepokojony poszedł jej poszukać. Spotkał ją z rozwianym włosem w oborze, brudną i w potarganym ubraniu. Byk stał obok i patrzył na stażystkę szarpiącą się z jałówką– panie dyrektorze, byka doprowadziłam, ale jałówka nie chce się na plecy położyć– szybko się wytłumaczyła. Były jeszcze inne opowiastki, ale nie bardzo nadają się do powtarzania, typu – krowa domagała się buzi od inseminatora, czy podobne.
Jeżdżąc „bryczuszką” odżyły mi wspomnienia z ujeżdżania ogierów w punkcie inseminacyjnym w Henrykowie. Opisywałem to w opowiastce „Inseminator”. Po tamtej przygodzie zniechęciłem się do jazdy wierzchem, nie na tyle jednak, żeby gdzieś ta tęsknota nie pozostała. Któregoś razu, przy wieczornej lufce w kanciapie, opowiedziałem „Koniuszemu” o mojej przygodzie. Słysząc moją ksywkę „Inseminator” ubaw miał po pachy. Później nawet jak mieliśmy różnice zdań, używał jej w kontekście; ”te, Inseminator”, rozładowując sytuację i stawiając na swoim.
To był ładny dzień. Brygadzista wyprowadził Siwkę ze stajni. Żal było na nią patrzeć; była jakaś smutna, bez życia, łeb opuszczony, każde ucho w inną stronę, grzywa smętnie zwisała na jedną stronę, ciągnęła noga za nogą. Przykrył ją kocem złożonym w czworo, pomógł mi wsiąść i poprowadził na okólnik. Nie szło mi za dobrze, bo bez siodła, ale nie rezygnowałem. Siwka emerytka truchtała w rytmie patataj, patataj, ja trząsłem się w rytmie j..b, j..b, d…ą o grzbiet. A ponieważ Siwka nie była zbyt wypasiona, to grzbietem prawie odbiła mi kość ogonową, która to kontuzja na kilka dni wyłączyła mnie z jej ujeżdżania. Musiałem szeroko nogi stawiać i tyłek maścią smarować. „Koniuszy” mi współczuł, chociaż nie wiem czy szczerze, bo jakiś wesoły był. Po kilku dniach wróciłem do jazd, na grubszym kocu. Wyjechałem z okólnika na łąkę, kicamy po wysokiej trawie, tryknąłem Siwkę nogami w boki, przyśpieszyła z lekka, nagle spod kopyt smyrgnął zając, który spał w trawie. Siwka uskoczyła w prawo, a ja w lewo, na ziemię, na szczęście bez uszczerbku na zdrowiu. Nie czekała, aż się pozbieram, pozbawiona mojego ciężaru żwawo pobiegła do stajni, gubiąc derkę po drodze. Ja pieszo wróciłem do gospodarstwa, z derką na plecach, ku uciesze „Koniuszego”, który z daleka ze śmiechem wołał; „eee, Inseminator, kocyka nie zgub bo państwowy”. Następnego dnia, przy porannej odprawie przypadkowo zauważyłem jakieś szeptanie oborowego z dyrektorem. Czułem, że o mnie szepczą. Po odprawie „Koniuszy” woła mnie do rupieciarni. „Po kiego mnie tu wlecze” myślałem. Idziemy prosto do drugiego pomieszczenia. Oniemiałem, na kołku w ścianie wisi siodło z uprzężą. Kompletne, łącznie z butami, gabardynowymi bryczesami i nakryciem na głowę. Przymierzyłem. Spodnie duże, buty też za luźne, wszystko chyba na olbrzyma jakiegoś było. Okazało się, że poprzedni dyrektor jeździł wierzchem po polach. Był na emeryturze, ale mieszkał w Borowie. Po uzgodnieniu z obecnym dyrektorem poszliśmy z „Koniuszym” po prośbie. Poprzednik, wielkiego wzrostu i wagi, przed dyrektorowaniem, w wojsku był rotmistrzem. Przy karafce nalewki z radością pozwolił korzystać z siodła, mało tego, obiecał mi kilka lekcji jazdy. Bardzo się przydały– wyprostował mi postawę w siodle i pokazał jak prawidłowo wodze trzymać, trzema palcami, a „nie całą garścią jak pajdę chleba przy gębie”. Oczywiście na Siwce, bo sam ją kiedyś ujeżdżał. Bryczesy trochę pozszywały mi dziewczyny w gospodarstwie, dopasowały do mojej wagi i figury, buty luźne, ale po podłożeniu filcowych wkładek pasowały. Przycięliśmy Siwce grzywki, grzbietową i czołową, osiodłaliśmy. Jakoś się zmieniła, z błyskiem w oczach, podniosła głowę, postawiła uszy na sztorc, nabrała poczucia wartości, dumy, wyglądu i wypiękniała, pewnie przypomniała sobie młode lata. Jednym słowem – ogólnie złobuziała,
Zyskała drugie życie. Widać było, że chodziła pod siodłem. Koń ma duży łeb to myśli, Siwka znała trick wierzchowców. Polega on na tym, że gdy podciągamy popręg, uwiera konia w brzuch, koń się nadyma, niedoświadczony jeździec uznaje, że popręg dociągnął, dosiada konia, ten spuszcza powietrze, a jeździec dociskając strzemiona, przy pierwszym skręcie zsuwa się z siodłem na bok i spada na ziemię. Tylko, że „nie ze mną te numery Bruner, ty świnio”, ujeżdżałem ogiery w Henrykowie. Wystarczył cios kolanem w kobyli brzuch i popręg można było dociągnąć, cios musi być mocny, bolesny, brutalne, ale konieczne, bo inaczej nie zadziała i koń uzna się za zwycięzcę i będzie stale trick stosował i rządził jeźdźcem. Walczyła, bez przerwy przestawiając w przód i w tył tylną nogę, od strony siodłającego. Po trzecim, czwartym siodłaniu i kuksańcach, Siwka zaprzestała tricków, przyjmowała kulbaczenie z pokorą. Z Rolandem mogliśmy korzystać i z „bryczuszki” i jeździć wierzchem. Teraz to już w myślach dyrektorowałem pełną gębą. Wybieramy się na pole, siodło wisi, „bryczuszka” stoi pod stajnią, „Emerytkę” gdzieś „wciło”. „Koniuszy” macha na nas, gestami nakazuje ciszę i prowadzi nas w stronę magazynu. Po kiego nas tam prowadzi, o co mu chodzi, co znowu wymyślił? Skradamy się cicho drewnianymi skrzypiącymi schodami z podestami na każdym półpiętrze, na drugie piętro. Tam przy pryzmie stoi Siwka emerytka i posila się owsem. Stoimy i zafascynowani myślimy – jak tu weszła. Wreszcie ma dosyć, brygadzista daje znaki, żeby być cicho. Siwka idzie do schodów. Wejść to wejść, nawet dla konia na emeryturze jest łatwo, ale jak zejść po stromych schodach? S…li się ze schodów – szepczę do Rolanda. Koń ma duży łeb, to myśli.
Widziałem i wiem jak bez wypadku zeszła, ale nie napiszę jak, może sprowokuję Henrykusów do opisania podobnych przypadków ze zwierzętami. Jak zeszła opiszę w następnej opowieści – kończącej praktykę w Borowie. Ale o tem potem.
Młodsze pokolenia z pewnością nie kojarzą słowa „Kryształ” tak jak mój i sąsiednie roczniki, dlatego spieszę z wyjaśnieniem, że nazwę taką nosił popularny płyn do mycia okien. O takie właśnie trofeum walczyli nasi chłopcy na boisku. Tak opisuje to kronika rocznika 1973- 75:
ASz.
Kibice i zawodnicy II PSNR oraz trener Tadeusz Marcinów
„W październiku po lepszym rozpoznaniu naszych kolegów z pierwszego roku, chłopcy postanowili zmierzyć swoje siły w piłce nożnej wyznaczając na dzień 22 października 1974 Mecz II PSNR contra I PSNR. Mecz ten wzbudził bardzo duże zainteresowanie wśród mieszkańców internatów „M” i „Ż”.
Ekipa I PSNR
Sama gra przebiegała w atmosferze wielkiego napięcia. Jesteśmy przecież drugim rokiem i to w dodatku faworytami i wstyd byłoby gdyby młodsi od nas okazali się silniejsi. „
Jednak co rutyna to rutyna, co klasa to klasa- wygraliśmy 6:3. Oto bohaterowie meczu: stoją od lewej- Matczak Hieronim, Urban Jerzy, Szczerbiński Zbigniew. Siedzą od lewej: Rozpleszcz Edward, Wiśniewski Adam, Mazur Piotr, Caputa Zbigniew.
Po wakacyjnej przerwie melduję się na stronie Henrykusy. W trakcie różnych letnich aktywności znalazłem też czas na odszukanie fotek i zapisków związanych z dwuletnią nauką w PST Henryków. Jednym z takich zapisków są powiedzonka Dyrektora Jana Szadurskiego (fot. poniżej).
Związane one były przeważnie z pracą w nasiennictwie rolniczym. Służyły do barwnego przedstawienia popełnianych błędów przez ludzi zajmujących się nasiennictwem rolniczym, w wyniku których dochodziło do dyskwalifikacji materiału siewnego. Przedstawiam powiedzonka bez komentarzy.
Cóż nam z tego, że ten trup jest trupem naszego ideału.
Osobniki ni z pierza ni z mięsa trzeba zlikwidować.
Wołamy plantatora i wtedy albo rybka albo pipka.
Zabraknie jakiegoś czynnika i wtedy klapa z przedstawienia.
Zabiegi na elitach to już musztarda po obiedzie.
Będzie się wybrzydzał jak żydowskie dziecko nad bananem.
Powiedziały jaskółki, że niedobre są spółki.
Mercedes z wodotryskiem.
Czyszczalnia – to nie jest maszyna do robienia gwoździ czy guzików.
Doprowadzili do normy jak ,,Muzułmana” do komory gazowej.
Pasztet z zająca- jeden koń jeden zając.
Dwa razy dwa to lampa, sam diabeł nie dojdzie jak to jest.
Wiedzą już o nas za godzinę w Kierbedziu.
Z armatą na wiewiórki.
Panna nie panna, pisz pan panna.
Tak zwany taniec małpy na drucie.
Aspirynę popijać ćwiartką spirytusu.
Koza Gandhiego.
Dychawiczna kobyła.
Nie będzie pan okularów koniom zakładał.
Nie siać w poniedziałek.
Przyszedł, popluli mu i dostał 200 tysięcy złotych.
Perfumowanie nieboszczyka.
To jest taka prawda jak to, że wesz kaszle.
Konia kują żaba nogę nadstawia.
Myślę, że Henrykusy znają te powiedzenia i wiedzą czego dotyczą.