Zbyszek w moich progach

Zbyszek Szczerbiński jest moim henrykowskim kolegą z grupy zielonogórskiej. W Henrykowie, z Piotrem i Tośkiem trzymali się razem, stanowiąc obsadę jednego z pokoi w internacie. Po szkole rozstaliśmy się, ale jakiś tam okazjonalny kontakt był. Kiedy dosyć przypadkowo, zamieszkując we Wschowie z „Białego Niedźwiedzia” stałem się Lubuszaninem, postanowiłem kontakt odnowić. Całą rodziną wybraliśmy się do Dychowa, gdzie Zbyszek mieszkał.

Zbyszek Szczerbiński przy płocie (jeszcze nie ukończonym) we Wschowie. 1993 r.

Było to zaraz po zmianie systemu politycznego w Polsce, początek lat 90., kiedy wiele zakładów pracy upadło, a przedsiębiorczy Polacy poszukiwali dla siebie nowych szans na pracę i życie. Bazując na różnicy cen w obu krajach, dosyć niespodziewanie w małej miejscowości Łęknica na granicy polsko- niemieckiej powstał potężny bazar, na którym sprzedawano wszystko czyli tzw. mydło, powidło. Krążyły legendy o tym, więc będąc blisko chcieliśmy to miejsce odwiedzić. Okazało się, że przewodnikiem może nam być żona Zbyszka, która ma tam swoje stanowisko handlowe. Wybraliśmy się tam i chociaż dziś już nie pamiętam co udało się kupić, wielkość bazaru i rozmaitość towarów robiły wrażenie.

Wrażeń z wyjazdu mieliśmy więcej, bo kolega zaprosił nas na grzyby, których w tym czasie i miejscu było multum. Lubię grzybobranie i co roku staram się zadość tej pasji uczynić, ale od tamtego czasu nie widziałem więcej niż wtedy.

W roku 1990 był w Henrykowie Zjazd Absolwentów na zakończenie działalności szkół henrykowskich. Zbyszka Szczerbińskiego też tam spotkałem. Była okazja do pogadania.

Zjazd w Henrykowie, 1990 r. Zbyszek Szczerbiński w swetrze z czerwonymi wzorami. Po jego prawej stronie nieżyjący już od lat Antoni Ślipko z Wężysk, po lewej Marian Samek z Witkowa. Z prawej strony zdjęcia Henryk Radomski, wychowanek dyrektora Szadurskiego.

W ramach rewizyty Zbyszek odwiedził nas we Wschowie w 1993 roku. Od dwóch lat z żoną i dwoma synami mieszkaliśmy już w nowym domu, chociaż wokół niego sporo było jeszcze do zrobienia. Zbyszek przyjechał z żoną Wiesią. Mile spędziliśmy czas na wspominkach i pogaduchach.

Potem było aż kilkanaście lat posuchy w kontaktach ze Zbyszkiem. Odwiedzałem kolegów i koleżanki z innych stron kraju. Ponownie go spotkałem, kiedy zdecydowałem się uczestniczyć w projekcie Polska Cyfrowa Równych Szans. Szkolenie dla grupy lubuskiej tzw. Latarników odbywało się w Dychowie w 2013 roku. W rozmowie telefonicznej okazało się, że mój kolega mieszka już w innym miejscu, we wsi Kosierz, 12 km od poprzedniego. Dotarłem tam bez problemu i… wysłuchałem serwisu informacyjnego. Byliśmy znowu na bieżąco.

Zbyszek z żoną Wiesią w czasie wizyty we Wschowie. 1993 rok.

Teraz na świecie króluje Facebook, źródło informacji i rozrywki. Zbyszek długo go unikał, aż w końcu uległ namowom córek (ma dwie) i zaistniał. Nic jednak z siebie tam nie daje, żadnych wpisów ani fotek. Musiałem ja 😊. Co niniejszym uczyniłem.

Andrzej Szczudło

Sentymentalizm aktywny

Nie szukajcie tego w słownikach, to neologizm. Sam przed chwilą wymyśliłem to określenie, które w mojej intencji miało znaczyć aktywność wywołaną wspomnieniami. We mnie tego typu uczucie funkcjonuje od dawna i sprawia, że co raz przypominając miłe zdarzenia sprzed lat ruszam w świat w poszukiwaniu osób, które mi tak miło się kojarzą.

Spotkanie w Krasieninie w 2018 r. A.Szczudło i P.Ruszkowski

W ten sposób w roku 1996, w dwie pary z małymi jeszcze dziećmi ruszyliśmy w poszukiwaniu Piotra Ruszkowskiego, kolegi z PSNR. W szkole, na pierwszym roku Piotrek był artystą, który stale nas rozbawiał. Śpiewał, recytował, opowiadał kawały, robił miny, pokazywał swoje niespotykane palce u rąk, które umiał wygiąć jak nikt inny. Na drugim roku już mu się odechciało, ale to chyba nie dlatego, że zamieszkał w pokoju razem ze mną i Mirkiem Brandtem? Lubiłem go i nie narzekałem na pokojowe sąsiedztwo. Czasami działał na mnie nawet inspirująco, między innymi kiedy wspólnie tworzyliśmy słynny potem tekst piosenki „My murzyni z Henrykowa” (poniżej w pełnej treści). Po szkole widzieliśmy się tylko raz, na zjeździe w Henrykowie, kończącym 25. letnią historię szkół rolniczych. Było to w roku 1990.

Wizyta na tzw. Weimarze, rok 1990. Od lewej: Grażyna Ruszkowska, Jola Bruska, Krzysztof Rek i Jurek Bruski.

Piotrek zaskoczył nas tym, że jako pierwszy złamał zasadę, że „drzewa do lasu się nie przywozi”. Po prostu przyjechał na zjazd szkolny ze swoją żoną. Jednak tak naprawdę nikt nie miał mu tego za złe, bo Grażynka okazała się sympatyczną miłośniczką Henrykusów. Kiedy więc parę lat później wakacyjnym szlakiem ruszyłem na wschód kraju, wiedziałem kogo spotkam w Krasieninie koło Lublina.

Pamiątkowa fotka na zrębach nowego domu. Trzy dziewczyny wokół mnie to córki Grażyny i Piotra Ruszkowskich.

Dotarliśmy tam pod wieczór, bez zapowiedzi, bo komórek wtedy nie było, a zresztą nie mieliśmy pewności czy na pewno Ruszkowskich odwiedzimy. Mimo dosyć późnej pory, zastaliśmy ich przy pracy. Uwijali się przy pomidorach uprawianych w tunelach foliowych. Był to czas zbiorów. Nie było czasu na sentymenty, wzięliśmy się do pracy przy sortowaniu, bo nad ranem następnego dnia, cała pula owoców miała trafić na giełdę. Przy sortowaniu udało się pogadać i pośpiewać. Okazało się, że duch artystyczny tu żyje, trzy córki umiały pięknie śpiewać. W gościnnym domu znalazło się miejsce na nocleg dla całej naszej ekipy liczącej osiem osób. I dobrze, bo nocą spadł tęgi deszcz, który zlałby nasze namioty niemiłosiernie.

Lublin, 1996 r. Piotrek w otoczeniu gości.

Następnego dnia, który dla Piotra zaczął się nad ranem, pozbieraliśmy się, i kiedy gospodarz wrócił z giełdy wybraliśmy się do Lublina. Już nie pamiętam co zwiedzaliśmy, ale utrwaliłem w sobie pogląd, że Lublin to fajne miasto, podobnie jak Puławy, skąd Piotrek pochodzi. Zresztą cała okolica pełna była ciekawych miejsc, które dobrze kojarzyły się z historią Polski.

Znacznie później, kiedy córki opuściły już rodzinny dom Ruszkowskich, odwiedziłem Krasienin ponownie. Tym razem było więcej czasu i miejsca na rozmowy. Piotr zarzucił już ogrodnictwo i pracował na posadzie w Lublinie, a przestronny domek (za duży na dwoje ludzi) był pięknie urządzony na dużej, pełnej zieleni działce. Ta zieleń to zasługa Grażyny, jak przyznał Piotr, i ja mu uwierzyłem.

Z żalem stwierdzam, że Piotrek, który zawsze był duszą towarzystwa, nie pojawia się na zjazdach absolwentów PSNR dosyć często organizowanych w Henrykowie i okolicach. Najpierw tłumaczył się odległością i brakiem czasu, teraz raczej względami zdrowotnymi. Chętnie jednak wita Henrykusów w swoich podlubelskich progach.

Andrzej Szczudło  

Poniżej zamieszczam tekst piosenki, która w bliskich mi rocznikach absolwentów jest uważana za hymn Henrykusów. Powstała w zaciszu męskiego internatu, po dosyć wyczerpującym czynie społecznym, zorganizowanym przez naszego wychowawcę Czesława Trawińskiego. Dziś nie ma już czynów społecznych, a i o murzynach mówi się i pisze jakoś inaczej.

My murzyni z Henrykowa

My murzyni z Henrykowa

Pracujemy w pocie czoła

od wieczora aż do rana

taka dola zakichana

taka dola nasza jest

Chociaż deszczyk z nieba kapie

Każdy za łopatę łapie

wymachuje w lewo, w prawo,

aż Władziuchna* bije brawo

a nasz Czesio cieszy się.

Gdy robotę odwalimy

to Piastowską odwiedzimy

po pół litra wypijemy i do domu pojedziemy

taki los murzyna jest.

tekst; Piotr Ruszkowski, Andrzej Szczudło

  • Władziuchna to nasz dyrektor Władysław Szklarz