Praktyka w Borowie- „wałowanie” praktykanta

Rewał praktykanta – „oryginał” i „elita”

W czasie praktyki najbardziej denerwowało mnie pytanie pracowników umysłowych – „jak się pracuje?”. Często je słyszałem, nigdy nie wiedziałem czy pytali z troską czy z ironią. Również nigdy nie odpowiedziałem zgodnie z prawdą, bo dużo niecenzuralnych słów by zawierała. W początkowych dniach praktyki, sianokosach, różne myśli mnie nachodziły, także chwile zwątpienia, ale przetrwałem. Duża różnica między „będę a bycie” rolnikiem. Natura Skorpiona wzięła górę. Będę dyrektorem. 

Po sianokosach przeszedłem pod opiekę brygadzisty polowego. Mój pierwszy nauczyciel w zawodzie wprowadzał mnie w pracę w rolnictwie. Już tak ciężko nie pracowałem. Rano z dyrektorem było omawianie zakresu prac na bieżący dzień. Zbiórka pracowników w centralnym miejscu placu z widokiem na kościelny, w tamtym czasie sprawny zegar,

dyspozycje brygadzistów pracownikom.

Od dziecka lubiłem konie, więc z pasją tutaj z nich korzystałem. Nadzór po polach SHR-u wykonywaliśmy z brygadzistą bryczką zaprzężoną w parę gniadych koni. Czasami trzymałem lejce i nią powoziłem, radość dla mieszczucha, a w  czasie jazdy często wyobrażałem siebie jako dyrektora na polach w zarządzanym gospodarstwie.

Brygadzista szybko zorientował się, że byłem zielony. Jeżdżąc z praktykantem „po szkołach”, usiłował maskować swój brak wykształcenia, co dziwnie się słuchało, bo górnolotne słowa nijak nie pasowały do wygłaszającego je. Przygniatał mnie swoją wiedzą fachową i doświadczeniem. Do czasu. Chłonąłem i podglądałem wszystko, w pracy i po pracy, zaglądałem wszędzie, doglądałem inwentarz, pole, sprzęt rolniczy, kuźnię i warsztaty. W myśl powiedzenia „pańskie /dyrektorskie/ oko konia tuczy”. Czasem wpadałem na popijających wódę i pomimo, że nikomu tej wiedzy nie przekazywałem, mieli mnie dosyć. Co on miastowy wie o życiu na wsi?

Po raz kolejny jesteśmy w polu, przejeżdżamy z brygadzistą koło jakiegoś zboża. „Pszenica – Ostka” –  objaśnia. Po chwili spoglądając na pole -„elita”- uzupełnia. Podobnie przy ziemniakach – „ziemniaki Giewont”- i za chwilę – „oryginał”. Rósł w moich oczach. Poznać stopień rozmnożenia po pokroju roślin? Fachura, myślę i uświadamiam sobie miałkość swojej rolniczej wiedzy. Z czasem, co mnie budowało, wysługiwał się mną. Wysłał mnie samego bryczką, żebym coś zawiózł, śniadanie czy napoje, pracownikom na pole. Zostawiłem ją na drodze i idę przez pole zboża. Potykam się o coś, prowiant się rozsypał i leżę jak długi, wstaję, rozglądam się o co się potknąłem. Znalazłem kołek z tabliczką – pszenica „Ostka” – stopień rozmnożenia – „elita”. Sprawdziłem na polu z ziemniakami – „ziemniaki Giewont”– stopień rozmnożenia – „oryginał”. Wracając zatrzymałem się na innych polach. Wszędzie tabliczki były. Wróciłem do pokoju po długipis i notes i znów na pola, spisałem wszystko z tabliczek.

Przy kolejnym wyjeździe z brygadzistą, na każdym polu podawałem, bez pomyłki, co rośnie i po roztarciu w palcach zielonych łodyg, oglądaniu i wąchaniu mówiłem w jakim rozmnożeniu.

Był zdziwiony moimi metodami rozpoznawania stopnia rozmnożenia, ale połapał się, bo zauważył, że zaglądam do notesu. W końcu zmienił o mnie zdanie i przestał się popisywać. Pracownicy z przekąsem mówili o mnie „oryginał”. Ja o sobie już myślałem „elita”. Jak będę o sobie myślał gdy już będę dyrektorem? Polubiliśmy się, nie na tyle jednak żeby nadal nie próbowali mnie w „wała” robić. Ale o tem potem.  

Sławoj Misiewicz Harnaś

Poza planem

Po ukończeniu szkoły Henryków odwiedzałem wiele razy. Przeważnie przywołany na kolejne zjazdy absolwentów. Kilka razy docierałem tam prywatnie, żeby pochwalić się rodzinie w jakim pięknym miejscu studiowałem. Nie pamiętałem jednak o szczególnym przypadku, kiedy trafiłem tam na delegację służbową, wysłany przez związek zawodowy przy Stacji Hodowli Roślin Antoniny w Lesznie.

Przypomniały mi o tym dwa zdjęcia wyłowione ze starego albumu. Dzięki temu, że zostały opisane, wiem kiedy je zrobiono. Chociaż zdjęcia pochodzą z Wambierzyc, podpis sugeruje, że był tam „Kurs członków Zakładowych Komisji Rozjemczych. Henryków 11- 16.05.1978 r.”

Wambierzyce, 13 maj 1978 r.

O ile dobrze pamiętam, zdjęcie to było wykonane przed zwiedzaniem Sanktuarium Matki Bożej Wambierzyckiej. Po zakończeniu zwiedzania było już gotowe, o co zadbał miejscowy fotograf Jan B. Drugie zdjęcie (poniżej), z tego samego miejsca jest już mojego autorstwa i dlatego… beze mnie.

Bazując na swoim przekładzie chciałbym zaapelować do wszystkich, aby przechowując zdjęcia zaraz po ich wywołaniu zadbali o opisanie. Po latach z naturalnych powodów, („bo głowa nie śmietnik”) często staje się to niemożliwe.

Wiosną tego roku odwiedziłem Wambierzyce ponownie. Sanktuarium zastałem chyba w lepszym stanie niż poprzednio a i zdjęcia wyszły bardziej kolorowe.

Andrzej Szczudło

Z albumu Janka Majki

Jan Majka jest Henrykusem z rocznika Sławoja Misiewicza, 1969- 71. Pochodzi z Jarosławia w województwie podkarpackim. Tu się urodził, ukończył podstawówkę i liceum ogólnokształcące. Po maturze trafił na staż w Centrali Nasiennej, też w Jarosławiu. Nie mając przygotowania zawodowego do pracy w nasiennictwie został skierowany do pomaturalnej szkoły w Henrykowie. Przez czas nauki mieszkał u rodziny w Oławie, skąd miał 40 km do szkoły.
Po ukończeniu PSTNiL w 1971 roku wrócił do swojego miejsca pracy w Centrali Nasiennej. Następnie zatrudnił się w PGR. Kolejnym miejsce pracy Jana Majki była placówka naukowa, ale na tym nie koniec. Ma też doświadczenie z pracy urzędniczej na poziomie gminnym.
Najdłużej, bo aż 25 lat, Jan Majka pracował w Rolniczej Spółdzielni Produkcyjnej. Był jej prezesem. Kropką nad „i” w karierze zawodowej naszego Henrykusa była praca w Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa, również w Jarosławiu.
Dziś Jan Majka jest szczęśliwym posiadaczem własnego domu, w którym mieszka z synem, jednym z jego pięciorga dzieci. Co go wyróżnia spośród innych Henrykusów? Janek jest pszczelarzem i z pewnością ma życie miodem (może i mlekiem?) płynące.
Jak już wielu z Was czytelników bloga Henrykusy.pl Jan Majka podzielił się swoimi zdjęciami ze szczęśliwych czasów spędzonych w Henrykowie.

Stali bywalcy na naszym blogu powinni rozpoznać sylwetki doktora Zbigniewa Urbaniaka, dyrektora Jana Szadurskiego, Sławoja Misiewicza, Mariana Fiołka… Pozostałych można opisać w komentarzach odnosząc się do numeru zdjęcia.

Andrzej Szczudło

Post scriptum (dodatkowy fotokomentarz Sławoja Misiewicza):

Tyłem Andrzej Kiszko „Hoss” – niestety św. pamięci, pierwszy rząd od lewej Stasiu Matwiejczyk czy Matyjaszczyk z Sejn – niestety św. Pamięci, Kwietniewska, Michał Świderski, Marian Fiołek, Maciek Wendladt /czy tak jakoś podobnie?/ Pod ścianą  od lewej Jurek Strzałkowski, profesor Czesław Trawiński, Kaziu Barcikowski, Rysiek Szeliga, Ja (Sławoj)– jeszcze z włosami, Ziutek Psztyr z Człuchowa, Wojtek Wasilewski, ostatni Gienek Polus.
Pierwsza głowa od lewej – Jacek, Michał Świderski, mgr Stanisław Doruch mój opiekun roku, ostatnia w rzędzie Anka Łozińska /ale nie na pewno/, pierwszy rząd od lewej – pół głowy Ziutek Psztyr z Człuchowa, druga połowa głowy Maciek Wendlandt /albo jakoś podobnie/, Czarek Wojciechowski „Czar Pegeeru” z Łowicza, Rysiek Szeliga, nazwiska kolegi obok Anki nie pamiętam.

Przywiało list…

W materiałach, które przed powstaniem bloga pozyskiwałem ze wszystkich dostępnych źródeł, znalazłem niepodpisany list. Nie wiem kto jest jego autorem, ale treść na tyle ciekawa, że zdecydowałem się go upublicznić i spodziewać się, że ktoś go skomentuje, a może nawet pomoże dotrzeć do autorki z pytaniem czy udało się jej dotrzymać przyrzeczenia z lat spędzonych w Henrykowie. Oto jego treść.

Przez okres pięciu lat jak chodzę do szkoły miałam wiele chwil smutnych i wesołych. Jedna ze smutniejszych chwil to był dzień 26 maja 1968 roku kiedy to koło LZS-u, do którego ja należałam organizowało zabawę. Jako członkini koła byłam wyznaczona do pomocy w organizowaniu owej zabawy. Kiedy zbliżała się godzina 1.30 doszedł do mnie głos, że przyjechali profesorowie z Henrykowa. Jako że nie tylko ja byłam na tej zabawie, ale i kilka koleżanek, musiałam je ostrzec. W tym momencie natknęłam się na profesora Pawickiego (Alojzego – przypis red.), a przy wyjściu ujrzałam moją wychowawczynię. Nie udało się uciec, ale trudno, pomyślałam, wpadłyśmy.

Fot; Zabawa ZMS- Narodowe Archiwum Cyfrowe

Profesor Pawicki wywołał nas na dwór, gdzie odpowiednio do sumienia przemówił i kazał mi iść do domu. Do rana już nie spałam. Było to dla mnie wielkim przeżyciem i tu sobie przyrzekłam, że moja noga nigdy nie stanie na publicznej zabawie. Jak do tej pory przyrzeczenia nie złamałam.

Nazajutrz w szkole byliśmy całą gromadą zawieszeni i zamknięci w sali purpurowej. O godzinie 15.00 przyjechali nasi rodzice, a wynikiem owej zabawy było obniżenie sprawowania. To przeżycie pozostanie mi na zawsze w pamięci.

Chwil wesołych, które by się równały mojej chwili smutnej nie miałam, ale niemniej jednak mogę zaliczyć do swoich sukcesów zdanie prawa jazdy i zaliczenie praktyki wakacyjnej przed samym panem dyrektorem Szadurskim, który nas odpytywał. 

Praktyka w Borowie

Z cyklu Opowieści Sławoja

Pierwsze kroki w zawodzie

Stacja Hodowli Roślin w Borowie była jedną z tych, gdzie słuchacze PSTNiL w Henrykowie odbywali praktyki wakacyjne. Nazwa pochodzi od polskiej nazwy bór określającej las, w którym wszystkie albo większość drzew to drzewa iglaste.

Tam właśnie trafiłem. Mam różne  wspomnienia, ale chyba nie wszystkie nadają się do opisywania, wybrałem te bardziej nadające się.

Borów znajduje się w województwie lubuskim, w powiecie Nowa Sól, w gminie Nowe Miasteczko, wówczas na tzw. ziemiach odzyskanych.

Stacja zajmowała okazały pałac, poniższe zdjęcie pokazuje go z 1921 roku,

Był wówczas własnością niemieckich właścicieli.

Pałac w Borowie

Pierwsza wzmianka o wsi Borov pochodzi z 1220 roku. W księdze łacińskiej Liber fundationis episcopatus Vratislaviensis (pol. Księga uposażeń biskupstwa wrocławskiego) spisanej za czasów biskupa Henryka z Wierzbna w latach 1295–1305, miejscowość wymieniona jest w zlatynizowanej formie Boraw. Od początku XV wieku wieś jest własnością rycerskiego rodu Rechenbergów.

Herb Rechenbergów

W latach 1946- 54 siedziba gminy Borów. W latach 1975–1998 miejscowość administracyjnie należała do województwa zielonogórskiego.

Właściciele wsi Borów Wielki: XV–XVII w. ród von Rechenberg, od 1676 von Knobelsdorff, następnie do 1945 Robert von Trüschler.

Według rejestru Narodowego Instytutu Dziedzictwa na listę zabytków wpisane są:

1/.kościół parafialny pod wezwaniem św. Wawrzyńca./stan obecny, w głębi widać pałac/.

Kościół pw. Św. Wawrzyńca w Borowie.

Wczesnogotycki, jednonawowy, murowany z kamienia i rudy darniowej z XIII wieku. Widoczny zegar, który kiedy byłem na praktyce, był sprawny i według którego odbywały się odprawy pracowników.              

 W XV wieku dobudowano kwadratową wieżę oraz zakrystię. W XVIII wieku do nawy dobudowano kruchtę. W początkach XIX wieku zbudowano neogotyckie mauzoleum rodzin von Arnhold oraz Unruh. Pod koniec XIX wieku kościół otrzymał neogotycki hełm na wieży. W kościele zachował się późnogotycki tryptyk z około 1500 roku oraz renesansowa chrzcielnica z roku 1593 ufundowana przez Henryka von Rechenberga.

2/. zespół pałacowy: 

Zespół pałacowy z XVIII- XIX wieku, klasycystyczny z elementami architektury późnobarokowej.

Założony na rzucie prostokąta, dwukondygnacyjny, podpiwniczony. Dach mansardowy z wystawkami i wolimi oczami.

Wybudowany na zlecenie Jana Ernesta Fryderyka von Arnold. 

Po II wojnie światowej pałac przechodził burzliwe dzieje. Do 1956 roku mieścił się tutaj Ośrodek Szkolenia Traktorzystów. Następnie w latach 1961- 1967 funkcjonowało w pałacu więzienie dla kobiet. W latach 1967-1969 w budynku pałacu mieściła się szkoła.

Od 1969 roku pałac był w gestii PGR. Po różnych kolejach losu przeszedł w ręce Zjednoczenia Hodowli Roślin i Nasiennictwa (mecenasa szkół w Henrykowie) i została tam usytuowana Stacja Hodowli Roślin zajmująca się hodowlą zbóż. W połowie lat 90. SHR Borów przechodzi w ręce prywatne. Obecnie w rękach prywatnych jest zaniedbany i popada w ruinę …

Borów obecnie.

…wraz z  poniemieckimi budynkami gospodarczymi, które Stacja wykorzystywała zgodnie z ich przeznaczeniem i stosownie do swoich potrzeb. Były w różnym stanie, ale remontowane. Magazyny i warsztaty wystarczały na potrzeby SHR-u. Na fotce obok budynek magazynowo- inwentarski. W roku 1962 dokonano jego adaptacji na magazyn zbożowy, ze strychem wykorzystywanym na skład siana, słomy, czy innych pasz. 

Było to rozwiązanie korzystne, bo można było bezpośrednio z góry zrzucać paszę prawie prosto na wóz czy przyczepę. Samo podwórze różnie wyglądało, ale gdy było sucho, dawało się przejść suchą nogą, gorzej gdy padało.

Praktykę w Stacji Hodowli Roślin w Borowie rozpocząłem 15 czerwca 1970 roku. Pojechałem tam na półtora miesiąca, pełen niepokoju, ale i nadziei. Niepokoju – bo wiedziałem co umiem – za mało. Nadziei – na podparcie swojej wiedzy książkowej – praktyką. Nie wiedziałem, że spotkam tam znanego z Henrykowa, Rolanda Białeckiego, który tam pracował. Z jego opowieści poznałem jego przyszłą żonę.                                                    

Z Rolandem w Henrykowie rozstaliśmy się w trochę napiętych relacjach. Wieczorami przesiadywaliśmy w klubie Avena, często przy muzyce, na pianinie grał Czarek Wojciechowski z Łowicza, z sympatią nazywany „Czar Pegeeru”. Były to czasy amerykańskiego swingu i bluesa, dobrze mu to na pianinie wychodziło. Roland z Bolem 

/na zdjęciu trzeci i pierwszy/ ze starszego rocznika zaczęli się w rytmie bujać, co skomentowałem bez żadnego podtekstu „- Panowie, to nie bal samców!”. Tymi słowami poczuli się urażeni. Wyszliśmy przed Avenę, trochę trwało wyjaśnianie. Ale kiedy spotkaliśmy się w Borowie, kto by pamiętał o henrykowskich niesnaskach. Znajomość wzięła górę. Zamieszkałem w budynku na pierwszym piętrze. Z okien miałem widok na okólnik dla koni, co będzie istotne przy mojej kolejnej opowieści.

Rozpoczynając 15 czerwca praktykę w Borowie, trafiłem na sianokosy. A tam, nie wszystko zrobiły maszyny, każde ręce były potrzebne. 

Poznawałem pracę rolnika, a pracowałem fizycznie 10- 12 godzin, od 6.00 rano. Pociłem się za najniższą stawkę, posiłek regeneracyjny z wkładką i napoje. Po pracy chciałem tylko spać, chociaż jak widać na zdjęciu towarzystwo by się znalazło…

Sławoj Misiewicz Harnaś

Wokół Świdnicy

Wielokrotnie pisałem już, że cały czas obracam się w kręgu Henrykusów (absolwentów szkół w Henrykowie k. Ząbkowic Śląskich). Kolejna okazja do spotkania była w miniony długi weekend. Razem z małżeństwem henrykowskim, Mirosławą i Krzysztofem Rek, którzy udzielili nam gościny w swoim mieszkaniu w Świdnicy, poznawaliśmy atrakcje turystyczne Dolnego Śląska. Pierwszego dnia obawiając się zapowiadanych deszczy wybraliśmy się pod dach, do zamku Książ. Było co zwiedzać. W orientowaniu się pomagał elektroniczny przewodnik, który wyjaśniał także jakie obiekty oglądamy. Drugi dzień też był dżdżysty, ale intuicja nas nie zawodziła. Trafialiśmy w okienka pogodowe i bez szwanku realizowaliśmy swoje plany. Zwiedziliśmy zamek Grodno i okolice Zagórza. Dopiero trzeciego dnia, po wizycie w Witkowie u Samków (Marian to Henrykus), solidny deszcz dopadł nas w Świdnicy. Przyglądaliśmy się temu zza szyb samochodu, więc nie bolało. Podsumowując stwierdzam, że fajnie jest mieć przyjaciół w różnych miejscach kraju i świata i kiedy nadarza się okazja, skwapliwie z tego korzystać.

Zagórze

U Wiewióry

Pisałem już gdzieś, że całe moje dorosłe życie „skażone” było genem henrykowskim. Gdziekolwiek byłem, starałem się odnajdywać różnych Henrykusów, najczęściej znanych mi osobiście z czasów szkolnych. Mógłbym podać na to wiele przykładów, ale uważny czytelnik sam sobie je znajdzie w dotychczasowych tekstach.

Od 2002 roku, po czterech latach w Lesznie, znów zacząłem pracować we Wschowie, podlegając pod Lubuskiego Wojewódzkiego Inspektora Ochrony Roślin i Nasiennictwa. W ramach obowiązków służbowych od czasu do czasu musiałem odwiedzać dyrekcję.

W którymś momecie uświadomiłem sobie, że na trasie mojego comiesięcznego przejazdu do Gorzowa Wielkopolskiego, gdzie urzędował dyrektor WIORiN, znajduje się Nowa Wieś Zbąska, a w niej mieszka koleżanka z technikum Stasia Buda, zwana potocznie Wiewiórą.

Stasia mieszka z mężem Andrzejem, natomiast ich dzieci – dwie córki poza domem.

Z tą świadomością jeździłem wiele razy, aż któregoś razu, w kwietniu 2015 roku zdecydowałem się na lekkie odchylenie trasy. Skręciłem w prawo do Nowej Wsi Zbąskiej. Po krótkim rozpytaniu byliśmy pod drzwiami. Zaskoczenie koleżanki- bezcenne! Nie byliśmy umówieni, nie wiem nawet czy kiedykolwiek do niej dzwoniłem? Ot, niespodzianka! Po wyrazie twarzy widzieliśmy (byłem tam z kolegą kierownikiem), że niespodzianka jest odbierana jako miła i że spokojnie możemy zgodzić się na wypicie kawy. Przy kawie wymiana informacji na temat wspólnych znajomych i jedziemy dalej. Ciekaw jestem czy inne Henrykusy też tak mają? Odezwijcie się, napiszcie!

Fot. i tekst; Andrzej Szczudło

Henrykoviana

Tytuł wpisu odnosi się do opracowań i publikacji na temat Henrykowa, które trafiły do moich zasobów. Wiem, że nie jest to zbiór kompletny, ale publikując go mam nadzieję, że odezwą się inni, którzy mają w swoich zbiorach coś więcej.

Wydany w roku 2007 folder do wystawy ukazującej 780 lat historii Europy, Polski, Śląska i Henrykowa. Organizatorem wystawy był: ks. dr Jan Adamarczuk, tekst i zdjęcia: ks. Krzysztof Jacek Kanton, , grafika i wykonanie: kl. Rafał Jakiel. Zdjęcie na okładce (Widok opactwa z lotu ptaka)- fot. Romuald Sołdek.
Pamiątka ze zjazdu absolwentow w 1990 roku na zakończenie szkół. Wydawnictwo Muzeum Archidiecezjalnego we Wrocławiu- 1986.
Przewodnik wydany w 1970 roku przez Dolnośląskie Towarzystwo Oświatowe, przy współpracy z Dolnośląską Komisją Opieki nad Zabytkami PTTK oraz Wojewódzkim Konserwatorem Zabytków PWRN we Wrocławiu. Opracowanie- Ewa Lenkow, fotografie- Józef MIlka, projekt okładki i opracowanie graficzne Stefan Szmidt.
Przewodnik wydany przez Moniatowicz Foto Studio w 2001 roku. Jelenia Góra. Tekst; Andrzej Paczos, zdjęcia: Janusz Moniatowicz.
Pocztówka z Henrykowa, częsty motyw do zdjęć i grafik. Wjazd ze wsi na teren klasztorny.
Henryków, Sala dębowa, w latach 70. sala telewizyjna dla uczniów.

Bilet do zwiedzania Klasztoru Księgi Henrykowskiej.

Wydana pod honorowym patronatem Mariana Gołębiewskiego Arcybiskupa Metropolity Wrocławskiego w 2011 roku publikacja autorska Romualda M. Sołdka, artysty fotografika, autora wielu albumów i wydawnictw związanych z Wrocławiem i Dolnym Śląskiem.
Henryków, klasztorny zespół pocysterski z XVII w. – pocztówka wydana przez Katolickie Liceum Ogólnokształcące im. bł. Edmunda Bojanowskiego w Henrykowie, www.henrykow.eu

Na koniec trochę prywaty; odwrotna strona powyższej pocztówki.

Andrzej Szczudło

Henrykusy w trasie

Jestem już emerytem, a ten ma wakacje ciągłe. Ale ponieważ nie jestem sam, swoje wywczasy wyjazdowe muszę uzgadniać z pracującą żoną. W tym roku ustaliliśmy, że nasz dom we Wschowie opuścimy w lipcu, jak często bywało, na dwa tygodnie. W nasz projekt wyjazdu krajowego wpisał się przylot z USA Henrykuski Brygidy, która miała do załatwienia w Lesznie sporo spraw urzędowych, ale chciała też odwiedzić rodzinę w Czersku. Precyzując wspólne już z Brygidą plany ustaliliśmy, że w drodze do Czerska wstąpimy do Warszawy, a zanocujemy u Sławoja Misiewicza, który we własnym domu wystawia glejt na dalszą drogę.

Henrykusów troje; Andrzej, Brygida i Sławoj.

Tak też się stało. Dosyć sprawnie dotarliśmy do Otwocka i po serdecznym przywitaniu ze Sławojem i jego rodziną wdaliśmy się w pogaduchy. Nie był to jeszcze zjazd, ale cenne spotkanie towarzyskie prawie czworga Henrykusów. Piszę prawie, bo oprócz Sławoja, Brygidy i niżej podpisanego była jeszcze moja Aldonka dosyć często uważana za Henrykuskę.

Przy lampce wina dyskutowanie szło nam całkiem nieźle. Dobrze też się spało, a nazajutrz po śniadaniu ruszyliśmy do Warszawy z misją odszukania grobu Dyrektora Jana Szadurskiego. Opisałem to w publikowanym niedawno tekście.

Jest Warszawa

Nie wspomniałem jednak, że w ciągu dwudniowego pobytu u Sławoja starczyło nam czasu również na zwiedzenie centrum naszej pięknej stolicy. Brygida nie odwiedzała jej od 12 lat, a ja jedynie mijając ją corocznie, nie zwiedzałem od lat 8. Teraz była okazja, bo i czas się znalazł i przewodnik za darmo. Pierwsze kroki skierowaliśmy do Pałacu Kultury i Nauki. Przetrwał różne pomysły na zburzenie i nadal jest miejscem skąd najlepiej oglądać panoramę Warszawy. Kolejnym punktem programu był przejazd metrem.

Nie mieliśmy wymagań co do trasy, a jedynie chęć przejechania się jedyną w kraju miejską koleją podziemną. Po kilkunastu minutach jazdy można było powiedzieć; zaliczone!

Inaczej było w Łazienkach. Tam miejsc do podziwiania i fotografowania było wiele, z czego skwapliwie korzystaliśmy. Widzieliśmy wiele pomników, a dwa z nich, jakby dla Brygidy, były bardzo amerykańskie.

Chodzi mi o Ignacego Paderewskiego, którego powrót z Ameryki uruchomił Powstanie Wielkopolskie oraz Ronalda Reagana, prezydenta USA wielce zasłużonego dla naszej wolności. Pomnik tego drugiego stoi przy Alejach Ujazdowskich.

Oglądaliśmy jeszcze Złote Tarasy, ale w dzisiejszym dostatku wszelkiego rodzaju galerii i supermarketów przyciągała nas tylko nazwa.

Złote Tarasy.

Wieczorkiem już przechadzając się Krakowskim Przedmieściem trafiłem pod bramę Uniwersytetu Warszawskiego i wtedy uświadomiłem, że jest to jednak motyw związany z Henrykowem. Pośrednio.

W roku 1973 zdawałem tu na germanistykę i niepowodzenie na egzaminie skierowało mnie do Henrykowa. Dziś mając za sobą udane życie zawodowe i rodzinne nie mam pewności czy jest czego żałować?

Jedziemy do Czerska

Podróżując do Czerska i potem dalej w poprzek kraju myślami otaczałem coraz to innych Henrykusów. Najpierw, kiedy zobaczyłem napis „Golub- Dobrzyń” przypomniałem sobie Lusia, Ludwika Ogniewskiego, bywalca zjazdów w Ziębicach. Oboje z żoną zapraszali nas do Golubia, ale tym razem się nie dało ze względu na brak czasu. Kolejna tablica wskazywała Tczew, a tam jest siedziba Tadeusza Keslinki, ojca chrzestnego pojęcia „Henrykusy” i organizatora największego zjazdu w 2008 roku, na stulecie urodzin dyrektora Jan Szadurskiego. Kolejne skojarzenie na trasie – Malbork dotyczyło Tadeusza Chlebowskiego, absolwenta PSNR z 1974 roku, który poza dyplomem wywiózł z Henrykowa jeszcze żonę. Jadąc dalej na wschód zerkałem w prawo, gdzie słynne „trawy z Iławy” hoduje Mieczysław Sowul. Brak czasu nie pozwolił odskoczyć z trasy do Olsztyna, gdzie zaplanowany był nocleg. Może następnym razem… pomyślałem sobie.

Na nocleg zatrzymaliśmy się na przedmieściach Olsztyna, aby nazajutrz pierwszy raz w życiu spojrzeć w oczy kuzynce, która zdążyła już zostać babcią. Odwiedziłem również kolejną kuzynkę, stale mieszkającą w Anglii. Tym razem dała mi szansę na spotkanie w Giżycku, gdzie odwiedzała swoją matkę. Jadąc tam w strugach deszczu wypatrzyłem znaną mi miejscowość Ryn, skąd żabi skok do Woźnic i Zielonego Gaju. W SHR Woźnice specjalizującej się w hodowli ziemniaka, z Krzyśkiem Rekiem i Jurkiem Urbanem, w 1974 roku byłem na praktyce wakacyjnej. Razem z praktykantami z innych szkół mieszkaliśmy w dworku Zielony Gaj, dziś odnowionym i oferującym pokoje dla turystów.

Kolejny nocleg zaplanowaliśmy już pod Suwałkami, u rodziny, więc jechaliśmy najkrótszą drogą przez Olecko, skąd pochodzi opisywana już na tej stronie kuzynka Zosia Bijata. Z boku został Ełk, w którym niewzruszenie mieszka sobie Eugeniusz Kochanowski, mój krajan i starszy kolega z rocznika Sławoja. Kolega Gienek jest wciąż odporny na zachęty zjazdowe, ale na kawę do Ełku zapraszał.

Na tym skończyły mi się wakacyjne wątki henrykowskie jeśli nie liczyć ponownej wizyty pod Otwockiem u Sławoja, w drodze do domu.

Andrzej Szczudło