Dobry urlop jest wtedy, gdy spędzany jest w dobrym miejscu i w dobrym towarzystwie. Od lat dobre towarzystwo stanowią dla nas Henrykusy, a wśród nich najczęściej spotykany Jurek Bruski. Tym razem zabrał się z nami do Grecji. Ten nieodległy od Polski i chętnie odwiedzany przez rodaków kraj od dawna mieliśmy w planach. Teraz się udało. W trójkę; Jurek, Aldona i ja zdecydowaliśmy się na jesienny wypad do Aten i okolicy. Oglądanie stolicy zajęło nam ledwie jeden dzień. Zapamiętaliśmy kilka najbardziej popularnych wśród turystów miejsc: Akropol Ateński, Łuk Hadriana, budynek Parlamentu Greckiego. W tym ostatnim miejscu (vide film poniżej) było najciekawiej.
Zmiana warty przed Parlamentem Grecji.
W Atenach byliśmy ledwie dobę. Następnie jechaliśmy autobusem w stronę Peloponezu, półwyspu, który Kanałem Korynckim jest oddzielony od kontynentu. Niestety nie udało się zobaczyć w kanale żadnego statku w trakcie przeprawy tym wąskim gardłem. Kolejne dni i noce spędzaliśmy w miejscowości Tolo, skąd mieliśmy wycieczki do okolicznych miejsc. Najdłuższa, statkiem, była na wyspy Hydra i Spetsess. Słońce, woda, piękne kolory, wszystko to poprawiało nam nastrój. Wiadomości o temperaturze w ojczystym kraju upewniały nas, że wybraliśmy dobry termin na wyprawę do kraju, gdzie rodziła się cywilizacja europejska. (ASz).
W oczekiwaniu na lot do Aten.Stadion w Atenach.Ateny, Łuk Hadriana.Na tle Akropolu.Starożytny stadion.Tu szans na tani prąd z wiatru nie tracą.Z Jurkiem w tle.Zimno nie jest, ale są drzewka chronione jak przed zimą.Polskie akcenty w Tolo; restauracja prowadzona przez Jolantę z PL.Muzeum w Nafplio.SpetsesSelfie na statku.Hydra.Hydra.Cerkiew prawosławna na wyspie HYDRA.Żeby nie zapomnieć, nazwę miejscowości mamy na ręcznikach.Jurek, Aldonka, Andrzej
Po sianokosach rozpoczęły się rzepakowe żniwa prowadzone kombajnem „Vistula” KZB-3B.
Na kombajnie pozuje gł. mechanizator SHR-u, Wacław Gryglaszewski
Puszyłem się jeżdżąc bryczką z brygadzistą. „Elita”. Około południa podjechaliśmy do stojącego kombajnu. „- Czemu stoicie?” – wyrywam się jak zwykle. „- Kompresji brakło, z magazynu przynieść trzeba” – burknął kombajnista. Brygadzista gdzieś w bok uciekł z oczami i milczał. Co to ta kompresja? – myślę, podchodząc do kombajnu. Brygadzista akurat czymś się zajął i koniecznie potrzebował bryczkę. Poszedłem pieszo, przez pola, kawałek drogi było. Lipcowe słońce pali, idę i zastanawiam się, co to ta kompresja? W Henrykowie na zajęciach z mechanizacji rolnictwa u mgr Jana Wysockiego zdawaliśmy egzamin na prawo jazdy, także na ciągnik i uprawnienia na kombajn. Z tego co pamiętałem z zajęć, to w silniku jest kompresja/ciśnienie i jest taka mała wajcha – dekompresor.
Dekompresor
Po jej przesunięciu silnik gasł. Jak mogło braknąć kompresji i jak przynieść ciśnienie do silnika? Mimo wszystko znalazłem magazyniera. Usłyszałem – „śniadanie dla kombajnistów już pojechało” – zrozumiałem – kombajniści na polu na śniadanie czekali, jednak mówię magazynierowi po co przyszedłem. Ten jakoś dziwnie na mnie spojrzał, spytał kto mnie przysłał. Kiedy powiedziałem, że kombajnista, znalazł duże wiadro, czegoś nawrzucał, przykrył i kazał zanieść na pole. Wiadro ciężkie, pewnie ponad 20 kilo. Wyszedłem z magazynu i zaglądam ciekawie, co to ta kompresja? A w wiadrze stare, pordzewiałe, zniszczone części, zębatki i inny złom. To taka „kompresja”! – pomyślałem. Nie wróciłem już na pole, wiadro z „kompresją” zostawiłem za magazynem. Skorpion ostrzył kolec do walki o godność. Pamiętałem z „Czterech pancernych”, że Janek zapychając rurę wydechową unieruchomił wojskową ciężarówkę. Wieczorem odnalazłem kombajn. Jak „bez kompresji” zjechał z pola do gospodarstwa? Janek użył szmaty,
/na fotce z prawej strony zarys mordy Szarika/, ja kartofla.
Nazajutrz rano długo nie mogli uruchomić kombajnu i wyjechać z podwórza. W środku małych żniw? Ogólna nerwówka. Mało silnika nie rozebrali, wszędzie zajrzeli, oprócz rury wydechowej. Z satysfakcją patrzyłem na ich bezsilność. Nie mogłem sobie darować, poszedłem popatrzeć i przymilnie zapytałem – „ A może kompresji brakło? Trzeba taką wajchę przesunąć, albo z magazynu przynieść”. Przesuwali, nie pomogło. Kartofel szczelnie zapchał wydech. Wreszcie przez częste próby uruchomienia, w silniku wytworzyło się na tyle duże ciśnienie, że za którąś próbą kartofel wystrzelił z rury. Mechanicy nawet widzieli jak daleko leciał. Później już silnik odpalił. W tamtych czasach dywersja i sabotaż to słowa, które na terenach odzyskanych miały przerażającą moc i groźbę, zwłaszcza w połączeniu z prokuratorem. Takie to gry i zabawy były. Na szczęście bez konsekwencji. Magazynierowi też nie darowałem, z wykorzystaniem wiadra „z kompresją”, na ostro, boleśnie, ale to się nie bardzo nadaje do opowiadania. Efekt był, przestali mnie traktować jak głupka. Nawet poczęstowali mnie krzakówką. Łeb mnie po niej nap…., sorry, bolał, przez kilka godzin następnego dnia. Brygadzista źle się czuł, że pozwolił im na żart ze mnie. Nie żeby przepraszał, „napomknoł” tylko, ja też „napomkłem”. Wiadomo – Skorpion miły dla miłych, a gdy….. nie daruje. Po tych przejściach polubiliśmy się. Dalsza praktyka mijała szybko, chociaż nie zawsze we wzajemnym zrozumieniu. Pole i mechanizację miałem opanowane, została produkcja zwierzęca. Ale o tem potem.
Moi koledzy to przeważnie emeryci. W sentymentalnych rozmowach z nimi dominują smutne wątki, mniej więcej takie, że dobre i piękne czasy już za nami. Ale są też tacy, którzy na poboczu swojej aktywności zawodowej zarazili się pasją i teraz ona na emeryturze wspiera ich psychikę, daje podstawy do optymizmu. Znam takich co najmniej kilku; turystę, historyka, pszczelarza, wreszcie… genealoga (to ja 😊). Ludzie ci stale czują się potrzebni innym, mają swoje życiowe misje do spełnienia. Jednym z takich pasjonatów jest Józef Kotłowski, absolwent PSNR z lat 1972- 74, kolega Krzysztofa Rudzkiego, Krystiana Talagi, Idziego Przybyłka czy Zenona Kowalczyka.
Józek Kotłowski w gronie kolegów w Henrykowie (oznaczony J.K.).
Pochodzi z Bełżyc na Lubelszczyźnie. Stamtąd dotarł do Henrykowa i tam trafił po szkole. Życie zawodowe zgodnie z wyuczonym zawodem technika nasiennictwa rolniczego spędził w branży nasiennej. Był próbobiorcą, magazynierem, pracownikiem Centrali Nasiennej do końca jej istnienia. Teraz spędza czas na emeryturze, ciesząc się z dorobku rodzinnego; żona, jedno dziecko, troje wnucząt. Doraźne kłopoty ze zdrowiem nie przeszkadzają mu prowadzić prywatnego muzeum.
Jeszcze przed emeryturą Józef Kotłowski (fot. obok) zainteresował się muzealnictwem. Pretekstem do tego była historia rodzinna. W trakcie pożaru, w którym spaliły się aż 64 budynki, miejscowy ksiądz uratował kuferek ze starymi dokumentami. Sam się nimi nie zainteresował, ale przekazał go zaprzyjaźnionej rodzinie, teściowej Józefa. Józek zajrzał do środka kuferka i ocenił, że ma w ręku coś ważnego. Najstarszy dokument pochodził z roku 1864, a więc był za stary, aby go zignorować, podobnie jak i inne. W głowie naszego kolegi powstał pomysł, aby znaleziskiem podzielić się z innymi.
Do tego celu została wybrana i przygotowana stara obora. Pod jej dachem zostały wyeksponowane dokumenty, do których z czasem dochodziły inne eksponaty, pozyskiwane od rodziny i znajomych. Ludzie przynosili pojedyncze pamiątki, których sami nie umieli wyeksponować, białą broń, narzędzia, naczynia, zdjęcia, obrazy… Jest np. w zbiorach gryps z więzienia zapisany na paczce papierosów.
Tak powstało Prywatne Muzeum Historii Bełżyc, które teraz odwiedzają okoliczne szkoły. Pan Józek czuje się tam kustoszem. Pokazuje, objaśnia, opowiada. Tak pisze o nim Beata Mirosław, organizatorka zwiedzania muzeum przez uczniów Szkoły Podstawowej w Krzu;
„…Pan Józef zbierając przedmioty doszedł do wniosku, że w jakiś sposób jest z nimi związany i mają dla niego wyjątkową wartość. Tym bardziej, że każdy z nich ma swój kawałek historii i jest szczególnie bliski dla kolekcjonera. Zbierał wszelkie stare przedmioty wszędzie tam gdzie to było możliwe, wyszukiwał u rodziny, znajomych i okolicznych mieszkańców. Były to przedmioty kultury materialnej i inne rekwizyty o wartości historycznej. Pan Józef zapoznał nas z wydarzeniami, które miały wpływ na losy i wygląd miasta. W muzeum, które znajduje się w garażu są setki eksponatów. Najpierw obejrzeliśmy fragment samolotu z 1939 roku, który zestrzelony nad łąkami za Kościołem wylądował na lotnisku w Krzu. Kolejno mogliśmy zobaczyć jak dawniej wyglądały sztućce z Majdanka, but robiony w więzieniu po II wojnie światowej, strój łączniczki z Łopiennika, skrzynię drewnianą z amunicją. Z wielkim zainteresowaniem oglądaliśmy eksponaty związane z I i II wojną światową. Były to menażki, manierki, maski, taśmy z karabinu przeciwlotniczego, karabin ułanów, bagnety, krzyże, klamerki, numizmaty, pieniążki, odznaczenia, dokumenty, butelki, legitymacje, zdjęcia. Nie lada atrakcją była możliwość założenia na głowę hełmu oraz masek. Przedmioty te stanowią unikatowy zbiór i zostały ocalone od całkowitej zagłady. Bezużyteczne stały się dokumentami życia ludzi minionej epoki…”
Cóż dodać? Cieszymy się, że mamy takiego kolegę, Henrykusa, który w swoim środowisku prowadzi tak pożyteczną działalność. Wypada tylko pogratulować Józkowi, a innych Henrykusów zachęcić do odwiedzenia muzeum w Bełżycach, siedzibie gminy miejsko- wiejskiej w województwie lubelskim.
Prognozy takie sobie, a my mamy pogodną fotkę na dobrą pogodę. Zdjęcie przedstawiające Jolę Rudzką i Jurka Bruskiego (oboje PSNR 1973- 75) w czasie Zjazdu w Lubiatowie w 2021 roku wykonał Andrzej Konarski.
Nawet w najgorszych czasach Polacy umieli tworzyć dla siebie wentyle bezpieczeństwa, którymi były kawały na tematy polityczne. Pamiętam, że jeden z nich polegał na pytaniu;
– Dolar ma pokrycie w złocie, funt brytyjski w srebrze, a w czym polska złotówka?
Faktycznie w latach 70. czyny społeczne były powszechne, w szkołach, zakładach pracy, na osiedlach itd. Najczęściej ogłaszała je „wiodąca siła narodu” czyli partia, a naród miał je wykonywać. Nie wszyscy byli do partii jak i czynów dobrze nastawieni, bo często widzieli, że nawet przez przedstawicieli władzy traktowane były fasadowo. Wielu udowadniało, że faktyczne koszty przygotowania czynów społecznych bywały wyższe od korzyści.
Od lewej (góra); J.Pawlak, J.Pasierbski, A.Brzenska, (dół) A.Ślipko, A Wiśniewski, J.Terefenko, L.Pawłowski, A.SzczudłoCz.Trawiński, nn, Zbigniew SzczotkaD.Dolińska, J.Hola, M.Samek, P.Mazur, U.Kalmuk, nnJeśli wierzyć opisom z tyłu zdjęcia, działo się 7 listopada 1973 r.
Czyny społeczne inicjowano także w Henrykowie. Pamiętam taką akcję, w której mój rocznik został zaangażowany do sadzenia róż w okolicach głównego wejścia do budynku szkoły (patrz foto, jak powiedziałby dyrektor Zdzisław Wadowski). Pogoda była wtedy paskudna, ale to nie zniechęcało zaprawionego w bojach naszego wychowawcy Czesława Trawińskiego do kontynuowania prac.
Mordowaliśmy siebie i twardą glebę, mrucząc pod nosem niecenzuralne słowa. To właśnie wtedy, w takich okolicznościach powstał hymn Henrykusów pt. My murzyni z Henrykowa, do którego współautorstwa przyznaje się kilku kolegów, w tym niżej podpisany.
A czyny społeczne żyły swoim życiem. Część społeczności je doceniała, inni stanowczo nie. Moim zdaniem, w Henrykowie, pod mądrym kierownictwem miały sens. Krok po kroku w ramach czynów społecznych uczniowie szkół henrykowskich czynili sobie ziemię poddaną, a ogrody i parki stawały się piękniejsze.
Od lewej: Adam Wiśniewski, Leszek Puchalski, Tadeusz Wolański, Lech Pawłowski i Jan Pawlak.
A Wy, Drodzy Czytelnicy, co o tym sądzicie? Jak wspominacie swoją pracę w henrykowskich parkach i ogrodach? Na Wasze wspomnienia i opinie jest miejsce w komentarzach.
Wielu chłopców przyznaje się po latach, że w dzieciństwie chcieli być strażakami. Ja takich marzeń nie miałem i w ogóle nie pamiętam aby chodziły mi wtedy po głowie jakieś jasne wizje przyszłości.
Pierwszy wpis w mojej książeczce GOT z rajdu, który odbył się już w połowie drugiego miesiąca pobytu w Henrykowie. Zwracam uwagę na potwierdzenie punktów przez dr Z.Urbaniaka.
Natomiast kiedy wydoroślałem, po Henrykowie, chciałem być „góralem”! Może niekoniecznie chciałem mieć stado owiec i uganiać się za nimi po halach. Myślałem raczej aby dosyć często chodzić po górach i podziwiać ich urok. Chciałem być turystą górskim. Początkowo wydawało mi się, że tak będzie, tym bardziej kiedy osiadłem w Lesznie, dość dobrze skomunikowanym koleją z miastami w Sudetach. Dlatego po szkole utrzymałem kontakt z wrocławskim Oddziałem PTTK, a potem nawiązałem z leszczyńskim. Byłem dosyć dobrze zorientowany w kalendarium rajdów górskich i, na ile urlop pozwalał, starałem się w nich uczestniczyć.
Wszystko to znacznie się ograniczyło, a potem skończyło kiedy skuszony ofertą mieszkaniową, zostałem magazynierem w dziale hodowli SHR Antoniny, a następnie … żonkosiem (7.06.1980).
W dwa tygodnie po ślubie byłem jeszcze na Ślęży (fot. poniżej).
To główne przyczyny, że góralem nie zostałem. Magazynier w dziale hodowli Stacji Hodowli Roślin Antoniny w Lesznie miał obowiązki również w dni wolne od pracy. Nie dało się tego godzić z moją góralską pasją, chociaż przez krótki czas próbowałem, czego namacalne dowody powyżej i poniżej.
Potwierdzenie moich ostatnich punktów do GOT zdobytych w Górach Świętokrzyskich.
We wzmiankowanej już na naszych łamach kronice rocznika PSNR 1973- 75 jest wpis pamiątkowy zatytułowany „Nierozłączne dwa pokoje 148 + 149”. Oto jego treść:
Życie nas łączy, potem rozdziela, wzbogaca nas w przeżycia. Spotykamy ludzi, którzy nas fascynują, później jesteśmy nimi rozczarowani lub bardziej zachwyceni. Przeżywamy chwile piękne, pełne wzruszeń i gorzkie jak gorzkie są łzy. Poznajemy czas doświadczenia i nauki. To wszystko mieliśmy tu, w przeuroczym Henrykowie. W składzie z września 1973 przetrwaliśmy do czerwca 1975 roku związani zażyłością wspólnych przeżyć. Wyjeżdżając stąd zabieramy, oprócz walizek, serca pełne dobrych wspomnień i chęci do życia. Opuszczając Henryków mamy nadzieję, że serca nasze na pewno gorąco zabiją na dźwięk znajomych nazwisk, imion, Henrykowa… a nieraz zakręci się w oku łza, wspominając to NASZE CAŁE MAŁE ŻYCIE. Z.Szczerbiński, Piotr Mazur, Urban Jerzy, Marian Samek, Jerzy Bruski
Krótki, pozytywny wpis w kronice sugerował, że wszyscy lokatorzy połączonych pokoi w internacie doceniają wspólne lata spędzone w Henrykowie. Jednak różnie zachowują się po szkole.
Kobiety Zbyszka
Zbyszek Szczerbiński mieszkał w Dychowie, lubuskie i tam powrócił po szkole. Pracował w nieodległym Krośnie Odrzańskim, był kierownikiem Centrali Nasiennej, żona Wiesława pracownicą sanepidu. Potem przyszły nowe wyzwania czasu przemian. Wzięli się za handel na granicy polsko- niemieckiej. Doczekali się dwóch pięknych córek, Wiolety i Anety. Zbyszek i Wiesia mają tylko jedną wnuczkę, od Anety.
Nasz kolega jest oporny w kwestii kontaktów z Henrykusami. Był jedynie na pierwszym zjeździe na zakończenie szkół w 1990 roku. W następnych latach, mimo starań wielu osób, nikomu nie udało się go namówić na kolejny. Jakiś czas temu Szczerbińscy zmienili swój adres i przenieśli się parę kilometrów dalej do wsi Kosierz. Zbyszek spędza tam czas wśród swoich kobiet, żony, córek i wnuczki. Gra w gry komputerowe dystansując się od życia realnego. Dobra wiadomość; od niedawna już nie pali!
Maryla i Piotrek w czasach szkolnych.
Piotrek Mazur zabrał z Henrykowa żonę, Marylę Łój, która tak jak my PSNR, kończyła swoje technikum w 1975 roku. Od początku mieszkają w Krośnie Odrzańskim, od dawna w swoim dużym domu. Mają dwoje dzieci dzieci. Piotr pracował w Centrali Nasiennej, a po likwidacji firmy trafił do miejscowej mleczarni, gdzie był kierownikiem. Teraz już na emeryturze, ale nadal bardzo zajęty, bo ma etat w ochronie i masę innych obowiązków, które sam sobie narzuca. Na szczęście znajduje czas, aby bywać na koleżeńskich zjazdach Henrykusów. Ostatnio widzieliśmy ich w Lubiatowie w 2021 roku.
Jurek Urban w czasie praktyki w SHR Woźnice w 1974 r.
Innym przypadkiem jest Jerzy Urban, który w czasach naszej szkoły źle kojarzył się z rzecznikiem rządu. Wtedy był z Wałbrzycha, ale po szkole przeniósł się na Warmię, w okolicę Nidzicy. Po wielu latach udało mi się go tam odwiedzić, ale nie zmieniło to jego nastawienia do szkolnych zjazdów. Nie był na żadnym z nich. Mieszka na wsi, gdzie z żoną i dwoma synami prowadzi specjalistyczne gospodarstwo rolne. Ma jeszcze córkę.
Marian Samek z Witkowa koło Jaworzyny Śląskiej po szkole wrócił do rodzinnej wsi, gdzie najpierw z ojcem, a potem już samodzielnie prowadził gospodarstwo rolne.
Urszula i Marian Samkowie w cieniu dobrego drzewa – sierpień 2022 r.
Jest prawdziwym mężczyzną; spłodził syna, wybudował duży dom i posadził drzewo (piłem kawę pod tym orzechem ledwie kilka tygodni temu). Faktycznie Marian z żoną Urszulą dorobili się trojga dzieci, ale aż dziesięciorga wnuków. Od niedawna nasz kolega jest na rolniczej emeryturze i cieszy się, że mógł ją otrzymać bez obowiązku zdania gospodarstwa na następcę. Swoją drogą następcy na razie nie widać, gdyż dzieci wybrały zawody pozarolnicze. Rodzina Samków imponuje mi wyjątkową w dzisiejszych czasach integracją, a Marian swoją pasją myśliwską.
Od lewej: Jola, Jurek Bruscy, Aldona Szczudło na wspólnym wyjeździe wakacyjnym Teneryfa 2012 r.
Jerzy Bruski wielokrotnie gościł na łamach naszego bloga. On także, jak Piotrek, wywiózł z Henrykowa żonę (Jolantę Jaroszewską), absolwentkę młodszego rocznika PSNR. Związek ten połączył północ z południem, bo on jest z Miastka k. Słupska, ona z Barda k. Kłodzka. Jurek, chłopak z miasta Miastko dosyć szybko ustabilizował swoją sytuację rodzinno- gospodarczą docelowo, po kilku latach w pegeerze lokując się we wsi Wałdowo, która czasami nazywana jest Grądzieniem. Mimo wątpliwości co do nazwy, GPS niezmiennie tłumy Henrykusów prowadzi do ich domu w urokliwym miejscu wśród lasów, jezior i pól. W pierwszych latach gospodarowania na 60. hektarach Bruscy zajmowali się hodowlą gęsi (na jaja – nioski), potem owiec, ale chyba najdłużej prowadzili agroturystykę. Mają dwoje dzieci, córkę Alinę i syna Andrzeja, od których „dostało się” im troje wnucząt.