W ostatnim czasie naszą krajową politykę zdominował nowy temat. Premier Donald Tusk zwrócił uwagę na potrzebę masowych szkoleń naszych obywateli w zakresie powszechnej samoobrony. Nawiązując do tego, chciałbym przypomnieć, że taki przedmiot wykładany był również w Henrykowie, zarówno w technikum jak i w szkołach pomaturalnych. Jest o tym adnotacja również w tzw. Kronice Mirki.
„Gdy na lekcjach PO rozpoczęłyśmy szkolenie sanitarne, dobrawszy się parami opatrywałyśmy sobie nawzajem różne części ciała. Było to na pierwszej lekcji tego cyklu. Poznałyśmy opatrunek żółwiowy, wężowy, śrubowy… Na przerwie między jedną a drugą lekcją Danka dla hecy zabandażowała Krystynie Z. głowę, ta włożyła tyłem na przód długi granatowy sweter, zarzuciła na głowę mundurek, no i wiecie… zgrywała zakonnicę. Rozpoczęła właśnie modły, gdy w drzwiach pojawił się wykładowca, major Rataj. Krystyna mało myśląc szust pod ławkę. Bystre oko profesora spostrzegło ogólne poruszenie. Major podchodzi do ławki i rozkazuje: „Wstań!” Krystyna leży. Zły już ponawia rozkaz. Wtedy powoli, niepewnie, dziewczyna podnosi białą głowę. Zawstydzona nie ma odwagi spojrzeć prosto w oczy profesora. Sytuację uratowała Danka, szybko zdejmując opatrunek. Zajściu temu towarzyszył gromki śmiech i Krystyny narzekanie: „Widzisz, całą godzinę człowiek solidnie pracował i wszystko było ok. Gdy tylko zażartuje, zaraz wpadnie…”.
Sanitariuszki morowe panny
Poprzedni wpis na temat lekcji z majorem Stanisławem Ratajem:
Mam nadzieję, że już dotarło do społeczności Henrykusów, że w tym roku świętujemy 60.lecie powstania szkół rolniczych w Henrykowie. Jedyną jak dotąd ujawnioną okazją do świętowania będzie zjazd, który zaplanowany został w dniach 2- 3 czerwca br. Na liście zadeklarowanych uczestników jest już kilkanaście osób, które dokonały chociaż częściowej wpłaty za udział.
Chcąc zachęcić kolejne osoby (głównie z technikum) przywołuję ich dobre opinie o szkole i latach w niej spędzonych, zawarte na stronach tzw. Kroniki Mirki.
Pod tytułem „Tymi słowami żegnamy Was” (1971- 1974, klasy III a i b) dziewczęta zamieściły wiele wpisów, rymowanych i niekoniecznie. Halina Cieśla zadeklarowała wzniośle; „Będę pamiętać o Was zawsze”, czemu swoimi podpisami przyklasnęli, koleżanka Anna Chuda i kolega Roman Artemiuk.
Obóz harcerski był dobrą okazją do integracji technikum z PSNR.
Władysława Mikulec zapewnia, że „W mej pamięci zawsze pozostanie Henryków”. Harcerka Grażyna Gzik posługując się fragmentem znanej piosenki przekonuje, że „A w sercu pozostanie tęsknota smutek żal…”. Trzy osoby parafkami, a więc niezidentyfikowane z nazwisk podpisały się pod zapewnieniem: „Marmur się kruszy, róża więdnieje, a nasza pamięć zawsze istnieje”. Na stronach kroniki są też cytaty z osób znanych. Poetę Juliana Przybosia zacytowały trzy koleżanki ze szkolnej ławy; Teresa Łukaszewska, Jadwiga Czerniawska i Czesława Bernat. Oto mądre słowa poety: „Przeszłość nie wraca jak żywe zjawisko, w dawnej postaci jednak nie umiera”.
Bal maturalny był sygnałem, że już niedługo trzeba się będzie rozstać z Henrykowem.
„Wśród wspomnień najmilsze będą z lat szkolnych”. Pod tym zdaniem podpisało się aż pięć dziewcząt: Irena Warchoł, Teresa Lasota, Teresa Barczyńska, Grażyna Foltyniewicz i Lucyna Roś.
Dowcipnie do swoich wspomnień odniosły się dziewczyny, które miały ksywki; Maria Dudzik czyli „Ewelina Hańska” oraz Irena Cyper- „Józek”. Trudno dziś stwierdzić która z nich pociła się nad tekstem wierszyka następującej treści: „Henryków piękny, ale niecały, Henryków mały, ale uroczy, ileż tam razy serca pękały, ileż tam dziewcząt zepsuło oczy”.
Kolejna trójka koleżanek, być może z jednego pokoju w internacie, stwierdziła, że „słodkie są chwile powitania, gorzkie są słowa pożegnania”. W podpisie: E.Czwalińska, B.Sawko, M.Zisjadu.
Szczęśliwe posiadaczki kroniki klasowej na użytek tej strony nazywanej Kroniką Mirki.
Daje do myślenia ostatni wpis na wspomnianej stronie Kroniki Mirki; „Za jajko wielkanocne, za kwiatki, za uśmiech… dziękuję”. Podpis jest nieczytelny, więc niewiadomo kto i komu za to tajemnicze jajko dziękuje.
Wśród wielu wpisów udało mi się wypatrzyć jedyny chyba należący do kadry pedagogicznej. Pani profesor Barbara Czarnoleska posłużyła się cytatem z harcerskiej piosenki: „Niech smutki precz zginą, wspomnienia niechaj płyną… podajmy sobie ręce…”.
Wpis Pani profesor.
Wszystkie te słowa pisane w chwili opuszczania szkoły mają moc. Wpisy zapewniają o dobrych latach spędzonych w Henrykowie, o pamięci, która zawsze istnieje, o sentymencie do miejsca i osób tam poznanych. Prostą konsekwencją tego powinny być teraz … deklaracje uczestnictwa w Zjeździe Henrykusów na 60.lecie szkół. Zapraszamy! Szczegółowe informacje w poprzednich tekstach na stronie www.henrykusy.pl
Jak wszyscy wiemy, wyżywienie w Henrykowie zapewniała nam stołówka. Było całkiem niezłe i było go pod dostatkiem, nikt nie chodził głodny (chyba że chciał). Chociaż w wieku, w którym wówczas byliśmy, każdy facet bardzo chętnie, w zasadzie o każdej porze, mógł coś przekąsić, szczególnie na ciepło. Dlatego co jakiś czas, gdy poniosła nas ułańska fantazja, urządzaliśmy sobie dodatkowe kolacyjki. Czasami przyrządzaliśmy tytułową cebulnicę, czyli danie składające się z jajek, cebuli i przypraw.
Dlaczego cebulnica? Już wyjaśniam. Jakiś tłuszcz i przyprawy (sól, pieprz) brało się ze stołówki. Cebula także była stosunkowo łatwo osiągalna, wystarczyło uśmiechnąć się do pań kucharek, ogródki też były w pobliżu, poza tym Henryków to przecież wieś, no więc no problem. Najtrudniej było zdobyć jajka. Do kupowania nie byliśmy szczególnie skłonni (lepiej było kupić coś innego), no to „kombinowaliśmy” je na różne sposoby. Kiedy zgromadziliśmy wszystkie produkty, wszystkie trzy, zaczynało się gotowanie.
Cebulę w ilości 3-4, czasem więcej, KILOGRAMÓW obierało się i kroiło, raczej niezbyt drobno, bo nikomu się nie chciało i w jakimś garnku, na płytce elektrycznej cebula była duszona na przyniesionej ze stołówki margarynie. Gdy cebula była uduszona, dodawaliśmy przyprawy i jajka, dwa, trzy, czasami nawet cztery … SZTUKI, więcej w zasadzie nigdy nie mieliśmy. Biorąc pod uwagę podane proporcje, trudno nazwać to danie jajecznicą, dlatego była to cebulnica, czyli duża ilość duszonej cebuli, z dodanymi do smaku kilkoma jajkami.
Chleb ze stołówki, słodkawy smak duszonej cebuli, charakterystyczny aromat stołówkowej margaryny, wszystko lekko (a nawet bardzo lekko) „złamane” jajkiem i wyżerka była przednia… „palce lizać”. Jak do tego znalazł się odpowiedni trunek, a zawsze się znalazł, to choć chętnych do degustacji i cebulnicy, i trunku było wielu to biesiada często przeciągała się do późnych, a czasami wczesnych godzin.
Kiedyś przygotowałem to danie u siebie w domu, dla swojej rodziny. Ilość nie było jakaś imponująca (bo była to tylko próba), ale proporcje mniej więcej zachowałem. O dziwo, wszystkim domownikom smakowało, czyli henrykowski przepis sprawdził się wiele lat później wśród niehenrykusów. Do tej pory, od czasu do czasu, daję się namówić i przyrządzam cebulnicę. Czasy i warunki już nie te, nie brakuje żadnego z produktów i nie trzeba „nadrabiać” cebulą, ale nazwa pozostała.
Pozdrawiam i wszystkiego naj…smaczniejszego.
Frenk
Zamieszczone tu zdjęcia potraw pochodzą ze spotkania w Wałdowie, u Joli i Jurka Bruskich. Działo się to w roku 2011. Jako uczestnik wielu podobnych mogę stwierdzić, że była to impreza najbardziej gastronomiczna. Robiła wrażenie wielkość naczynia, ilość osób zaangażowanych w przygotowanie i… ten smak rydzów! (A.Sz.)
Anonsowaliśmy już wcześniej, że w tym roku Henrykusy będą świętować dwa jubileusze; Jubileusz 50.lecia opuszczenia szkoły w Henrykowie przez jeden z bardziej aktywnych roczników PSNR, 1973- 75, którego wychowawcą był profesor Czesław Trawiński, a przewodniczącą roku- Jolanta Hola (Rudzka),
oraz Jubileusz powstania szkół rolniczych w Henrykowie. W roku 1975 naukę ukończyli między innymi: Jerzy Bruski, Krzysztof Rek, Antoni Ślipko, Brygida Wojcieszczyk, Urszula Kalmuk (Horeczy), Piotr Ruszkowski, Agnieszka Graczyk (Nowak). Z inicjatywy absolwentów tego rocznika będzie organizowany zjazd, na który zapraszane są wszystkie Henrykusy, absolwenci wszystkich szkół rolniczych w Henrykowie.
Bazując na doświadczeniach z poprzednich zjazdów bardzo prosimy o wczesne deklaracje i wpłaty, gdyż organizator musi wcześniej zarezerwować odpowiednią ilość miejsc przy stole i noclegowych, a przede wszystkim dokonać przedpłaty. Ostatecznym terminem zgłoszenia udziału i dokonania pełnej wpłaty jest 20 maja br.
Oto szczegóły:
Termin : 2- 3 czerwiec 2025 r.
Miejsce: Starczówek 77A, 57-220 Ziębice, Zajazd Hotel „U George”a”
Zakwaterowanie: Hotel + 3 domki (11 miejsc), łącznie nocleg zapewniony dla 40 osób.
Zakwaterowanie 2.06.2025 r. od godz. 13.00.
Miejsce spotkania: sala bankietowa hotelu
Wyżywienie:
2.06. Obiad + uroczysta kolacja, atmosferę umila muzyk (akordeonista i didżej) Grzegorz Kąsek, znany uczestnikom kilku poprzednich zjazdów.
3.06. Śniadanie
Po śniadaniu i opuszczeniu hotelu, około godz. 12:00 wyjazd do Henrykowa. Dla chętnych od 13:00 do 15:00 zwiedzanie klasztoru i kościoła w Henrykowie, złożenie kwiatów pod tablicą upamiętniającą dorobek szkół i ich założyciela, dyrektora Jana Szadurskiego (w 60 rocznicę założenia szkół).
Dla chętnych, zdeklarowanych przy zgłoszeniu (dodatkowo 35 zł od osoby) obiad w Sali marmurowej klasztoru.
Standardowy koszt pełnego udziału w zjeździe wynosi 400 zł od osoby.
Nr konta do wpłat: 80 2490 0005 0000 4000 4593 8674 Alior Bank, Krzysztof Rek z dopiskiem Zjazd Henrykusy.
Wpłata zaliczki w wysokości połowy kwoty tj. dla osób z noclegiem 200 zł, dla osób bez noclegu 150 zł. Termin wpłaty zaliczki do 20 kwietnia, całej kwoty do 20 maja 2025 r.
Cena udziału w zjeździe, bez noclegu, wynosi 290 zł.
Ostateczny termin wpłaty II raty (czyli dla tych, którzy nie wpłacili całości) tj. 200 zł z noclegiem i 140 zł bez noclegu, do 20 maja.
W kolejnym wpisie z tzw. kroniki Mirki prezentujemy opis praktyki wakacyjnej w krainie, kojarzonej dziś z jedną z pierwszych osób w naszym kraju, premierem Donaldem Tuskiem. Kaszubem nr 1 w Henrykowie, za czasów mojego tam pobytu, czyli w latach 1973- 75 był Rajmund Jank. Jego tragiczne losy obiecał Redakcji opisać Zenon Kowalczyk. Wciąż czekamy na ten tekst. (A.Sz.)
Po wyjeździe z wrocławskiego dworca PKP, rankiem w niedzielę 14 lipca 1974 roku, byłyśmy szczęśliwe. Jechałyśmy na sześć tygodni nad morze. Miałyśmy przed oczyma szumiące morze, złoty piasek no i olbrzymie słońce. Twarze nasze jednak pochmurniały, kiedy zajechałyśmy do maleńkiej, szarej wioseczki otoczonej ze wszystkich stron świata lasami, w której nie było ani słońca ani morza.
Na aktualnej mapie Polski nie można znaleźć miejscowości Polchówek. Być może nazwa została zmieniona na Polchowo, którego lokalizacja pasuje do opisu. fot. www.google/maps
Mieszkania na początku też nie miałyśmy. Byłyśmy smutne, a nawet cicho marzyłyśmy o powrocie do Henrykowa. Ale przecież jesteśmy już dorosłe, więc nie można lękać się byle niepowodzeniem. Zaczęłyśmy pracę wprawdzie monotonną i nieciekawą, bo przy sianie. Ale po pewnym czasie przyzwyczaiłyśmy się i nawet pracowałyśmy dosyć sprawnie. Jednak zrozumieć tamtą ludność było trudno. Kraina Polski, do której zawitałyśmy to Kaszuby, a język jakim tam ludzie mówią znacznie różni się od języka polskiego. Złościło nas to niejednokrotnie, ale z biegiem czasu i my opanowałyśmy jako tako sztukę nie mówienia, ale już rozumienia tego co do nas mówiono. Pogoda przez trzy tygodnie była tak brzydka, że po pracy nie wychodziłyśmy z domu. Czytałyśmy książki lub spałyśmy. W sobotę zaś odwiedzałyśmy Puck, bo tam zawsze były organizowane jakieś imprezy.
Nasz dom
Po trzech tygodniach przyjechała do nas pani profesor Trawińska. Ucieszyłyśmy się bardzo, bo nareszcie mogłyśmy porozmawiać z kimś swobodnie, wyżalić się, że tak ciężko jest tam żyć. Pani profesor zrobiła co mogła. Życie nasze zmieniło się nie do poznania. Skończyły się wędrówki na łąki i w kapustę w dużych gumiakach i szarych roboczych ubraniach. Zaczęła się praca w hodowli ziemniaka i obserwacje organizacji pracy. Pogoda także zaczęła się poprawiać. Jakaż była radość, kiedy pewnego słonecznego ranka zobaczyłyśmy z balkonu rozpościerające się morze. Zaraz w najbliższą pogodną niedzielę byłyśmy w maleńkiej nadmorskiej wiosce Karwi. Piękna plaża i bialutki czysty piasek urzekły nas. Wróciłyśmy wieczorem opalone już, choć nieznacznie, ale opalone. To była jednak satysfakcja. Tak było w każdy pogodny dzień. Chciałyśmy wrócić choć nie bardzo zaznajomione z pracą w hodowli, ale chociaż opalone. Z tym drugim nam wyszło. Pod koniec sierpnia mogłyśmy przyznać bez skrupułów, że brązowe to już mamy ciało. Zbliżał się dzień 26 sierpnia, dzień wyjazdu. Całą niedzielę pakowałyśmy wszystkie swoje rzeczy i pisałyśmy sprawozdanie z praktyki. Wieczorem pożegnałyśmy wszystkich poznanych znajomych i powspominałyśmy minione dni spędzone w Połchówku. A także opowiadałyśmy sobie wrażenia z wycieczek na Hel, do Gdyni, Gdańska i innych nadmorskich miejscowości.
To my, Zosia i Ania. Wiesia robiła zdjęcie.
Wyjechałyśmy do domu zadowolone i już o rok starsze, bardziej doświadczone. Bo to była niejako szkoła życia- 6 tygodni samodzielności to jednak dużo.
Zofia Labrok, Wiesława Krasoń, Anna Górska (THRiN 1972- 75)
Skorpion. Urodziłem się i mieszkałem w mieście. Na takiego mówiło się „rolnik z Marszałkowskiej”. Faktycznie z rolnictwem miałem do czynienia tyle, że podlewałem kwiatki w doniczkach na parapecie własnego domu. Początkowo planowałem zostać generałem. Trochę wybili mi to z głowy, ale to ja sam zrezygnowałem. Będę dyrektorem PGR-u, czy czegoś innego- taki miałem życiowy cel.
Z takim planem zacząłem naukę w Państwowym Studium Techników Nasiennictwa i Laborantów w Henrykowie. Do szkoły przyjechałem na koniec sierpnia. W internacie nie mieliśmy wyboru sali . Ponieważ nie paliłem, wybrałem łóżko przy oknie w pierwszej sali, do której wszedłem. W końcu i tak nikogo nie znałem. Formalności w sekretariacie szybko przebiegły, zostawiłem fotografię i dane i za kilka dni dostałem legitymację. Swoje umiejętności i przezwisko skrzętnie ukrywałem starając trzymać się z boku. Do czasu. Nauka w Henrykowie mijała szybko. Nie obyło się bez różnych przypadków, które tu opowiadałem. Wspominałem, że w czwartym semestrze, w maju, po zaliczeniach, tuż przed dyplomowymi egzaminami, chcieli mnie relegować ze szkoły. Dyrektor Pedagogiczny StefanKościelniak, którego przezywaliśmy „Cnotka”, miał swoje wymagania, nakazał słuchaczom i uczniom w czasie dużej przerwy spacerować wkoło po korytarzu, a w cieplejsze dni po dziedzińcu pod oknami szkoły. Nie wszystkim to się podobało. Byliśmy dorośli, dyrektor lubił w czasie naszych spacerów stawać w oknie i nas obserwować. My przechodząc pod oknem niby uprzejmie schylając głowy słaliśmy mu różne inwektywy, typu „ sp,,,j z tego okna”, „ukłoń się łysy …u”, na co skłaniał się w oknie i mówił dość głośno i wyraźnie „Dzień dobry”. Inwektywy każdy z nas mówił pod nosem, każdy swoje. Ubaw mieliśmy po pachy, a dyrektor uważał nas za bardzo miłych młodych ludzi. W maju tuż przed dyplomowymi egzaminami, młodzieńczy „garb” dał o sobie znać. Dyrektor, z ust mojego znajomego z liceum w Rawie Mazowieckiej, a absolwenta Henrykowa z lat 1966- 68 roku, który odwiedził szkołę, uzyskał informacje na temat moich młodzieńczych wyczynów w Rawie i był za usunięciem mnie ze szkoły. Grono pedagogiczne było podzielone, bo nauczyciele znali mnie z dobrej strony. Ci co nie znali, skłonni byli odpuścić te „młodzieńcze wybryki”.
Dyrektor Kościelniak wezwał mnie do gabinetu. Nie będę przytaczał słów jakimi do mnie przemówił. Dziś nazywamy to esbeckimi metodami– papier, długopis, siadaj, pisz! Takiego …a! Nic nie napisałem. Dobrze, że w „gąsiorze” na widok publiczny mnie nie zamknął, albo do lochów nie wtrącił. Zaraz potem głuchy telefon zaczął działać i wkrótce wszyscy już wiedzieli. A jak to z przekazywanymi pocztą pantoflową wiadomościami bywa, „wiedzieli wszystko i jeszcze więcej”. Ktoś „życzliwy” upowszechnił na roku komunikat jaki to ja łobuz byłem. Ozory sprawiedliwości zaczęły mielić. Atmosfera zgęstniała, dotychczasowi koledzy z roku nie bardzo wiedzieli jak się zachować? Jak to zwykle w takich chwilach bywa, podzielili się. Jeden koleś z Tczewa, „Pepik” (to ten co mi szafę przejrzał i oszczędności ujawnił, przez co mi stypendium zabrali) stwierdził o mnie – „wiedziałem, że to łobuz”. Inni odmiennie– też o mnie –„ jednak najlepszy tu był”. Uzyskiwałem różne informacje, od jednego z wykładowców nawet ze słowami pocieszenia. Mocno obstawał za mną mgr Czesław Trawiński, a także mgr Amelia Gembarzewska, mgr Jadwiga Polkowska i dr Zbigniew Urbaniak. „Pan Kobra”- mgr Tadeusz Marcinów był za relegowaniem. Pewnie dojrzał tu dla siebie szansę do rewanżu za moje prześmiewne wypowiedzi o nim w radiowęźle. Opiekun roku mgr Stanisław Doruch, który ze względu na swój niski wzrost, 155 cm, wysokich nie lubił, jak Piłat umył ręce twierdząc, że „Rada Pedagogiczna decyduje. Nie chciałem nikogo stawiać w trudnej sytuacji, zmuszać do wyboru.”
S.Doruch (w środku)
Skorpion walczył o marzenia i swoją przyszłość. Wyjechałem do Warszawy, odnowiłem stare znajomości z SGGW. Mocne były- syn Karola G., Ministerstwo Rolnictwa, trudna rozmowa, indeks. Telefon Dyrektora Karola G. do Dyrektora Jana Szadurskiego. Nawet niedługo rozmawiali. Potem powrót do Henrykowa. Byłem zadowolony, ale bez euforii, bo wiedziałem za co cierpię.
W czasie kiedy byłem w Henrykowie, ocena powyżej 4,5 zwalniała ze zdawania egzaminu końcowego. Byłem najlepszy na roku. Miałem wszystko powyżej. Jako jedyny z całego rocznika, ale chyba i w ogóle w historii Szkoły w Henrykowie. nie zdawałem żadnego egzaminu. Może trochę dlatego, że później znieśli taką możliwość, a może tylko sami prości i porządni przychodzili i nie musieli się starać? Pojechałem do domu. Szkoła nie zawiadomiła mnie kiedy będzie rozdanie dyplomów. Zadzwoniłem z domu. Przyjechałem, dali mi skrycie i po cichu, indywidualnie, nie razem z całym rocznikiem. Po prostu, pani sekretarka Wiesława Bijoś wydała mi go w sekretariacie bez należnych surm, żegnając ozięble. Nawet na zbiorowej fotografii rocznika mnie nie ma, ani nie wyróżniono mnie w panteonie najlepszych słuchaczy Szkoły. Sprawdzałem. Krótko mówiąc- Absolwent Widmo. Dobrze, że zachowałem szkolne dokumenty.
Była to następna kara za grzechy młodości, a prawo mówi, że dwa razy za to samo się nie karze. Mówi. Mnie to zabolało. Jednak – „co cię nie zabije to wzmocni”. Wzmocniło.
W sprawie pracy skontaktowałem się z SHR w Borowie. Odpowiedzieli, że przyjmą mnie chętnie. Jednak żona chciała na Pomorze i wylądowałem w SHR Górzyno koło Lęborka.
Będę dyrektorem– kołatało z tyłu głowy. Skorpion truł i ostrzył kolec do walki o życie. Na ostro.
Na początkowych stronach tzw. Kroniki Mirki znajdujemy wpis, najprawdopodobniej z 1973 roku, o klasowym kuligu. Po 50 latach coraz trudniej o śnieg i kuligi. Strach pomyśleć jak opisywaną tu eskapadę- kulig za ciągnikiem skomentowaliby dziś troszczący się o bezpieczeństwo swoich pociech rodzice i przełożeni. Poczytajmy o tym, przypomnijmy sobie jak to bywało. (ASz.)
6 grudnia rokrocznie obchodzimy Mikołajki. Postanowiliśmy podtrzymać prastare obyczaje. Każdy z nas, po uprzednim losowaniu, przygotował paczkę dla „kogoś”. Nie można było zdradzać tajemnicy, dla kogo. Gdy wszystko było już przygotowane, zaprosiliśmy dyrektora, profesor Polkowską oraz wychowawczynie internatu. W czasie przygotowania pomyślano także o Mikołaju. Postanowiliśmy żeby Mikołajem była Ela Walczak z klasy II a. Dwie dziewczynki przebrane były za aniołów, a jedna za diabła. Trzeba przyznać, że prezentowały się w tych strojach bardzo dobrze. Dziewczynki z naszej klasy, żeby było bardziej śmiesznie, przebrały się za dzieci z przedszkola. Ubrały sobie krótkie spódniczki, ogromne kokardy powpinały we włosy, a Danusia Pietrzak namalowała sobie piegi, z którymi wyglądała kapitalnie. Umówiliśmy się także, że przy odbiorze paczek trzeba będzie powiedzieć ładny wierszyk, zaśpiewać piosenkę lub powiedzieć coś ciekawego, a zarazem śmiesznego. Niektóre dziewczynki mówiły takie wierszyki z przedszkola naśladując głosy maluchów. Było bardzo wesoło, każdy śmiał się do rozpuku. Po uroczystym rozdaniu paczek była kolacja, gorąca herbata oraz słodycze z paczek. Na tej ceremonii obecni byli Wojtek i Jacek, którzy zadziwiali wszystkich swoimi zagadkami. Przed zakończeniem dyrektor Władysław Szklarz wpisał się do Kroniki Klasowej.
W poniedziałek ktoś rzucił; „moglibyśmy zorganizować kulig!” Tak, ale trzeba wpierw zamówić śnieg u Wicherka, bo choć zima w pełni, biały kobierzec wokół nie dominuje. Ale zdecydowaliśmy; w środę po lekcjach jedziemy z kuligiem do Wąwolnicy, bo właśnie tam mieszka jedna z naszych koleżanek- Ela Łucka.
fot; google.maps.pl
Załatwiłyśmy, że pojedzie z nami ciągnikiem pan Iwanowski. Tak też się stało. O godzinie 14.00 za męskim internatem czekał już na nas ciągnik, a za nim sznur sanek pożyczonych od życzliwych mieszkańców Henrykowa. Każdy ciepło ubrany. Sprawdzona obecność. Wszyscy zajmują miejsca, warkot silnika, ruszamy i … krach. Przerwał się łańcuch! Męska generacja szybko usunęła awarię. Jedziemy i znów… Łańcuch rwał się notorycznie, aż do chwili, gdy zaszyliśmy się w park. Wtedy pan Iwanowski postanowił wrócić po silniejszy łańcuch. Trwało to bardzo krótko. Po ponownym złączeniu sanek, nie mieliśmy już powodów do stresów. Wszystko było ok. Przed nami droga daleka i dość trudna. Często zdarzały się wywrotki. Helcia przypominała swym wyglądem pulchnego bałwana, a Wojtek takiegoż bałwanka. Na polnej drodze, ku naszej wielkiej radości, było śniegu moc. Na tyle, że zakopał nam się ciągnik. Przy akcji odśnieżania brała udział cała grupa. Po wielu próbach udało się ruszyć w dalszą drogę. Dzień miał się ku końcowi. Zapadał powoli zmrok. Na godzinę 18.00 zdołaliśmy dobrnąć do celu. Przywitano nas mile i serdecznie gorącą herbatą i bigosem. Były nawet pączki i faworki. Jedliśmy z wielkim apetytem, bo smaczne to było bardzo! U Eli zauważyliśmy, że większość dziewcząt ma mokre spodnie, a na Helci i Wojtku próżno próbowaliśmy znaleźć suchą nitkę. Stanowili wspaniały duet- do figlów, psot i konsumpcji- ale słusznie należało im się więcej, przecież rozśmieszali wszystkich, a przy tym jak wiemy traci się dużo energii.
Kilka dziewcząt i chłopcy mieli na tyle werwy i siły, by potańczyć w takt rytmów płynących z adapteru. To było jeszcze jedno urozmaicenie tak cudownego popołudnia i wieczoru. Rozmawialiśmy, żartowaliśmy, wspominaliśmy… I wtedy wiadomo już było, że powrót kuligiem jest niemożliwy. Wróciliśmy pociągiem taszcząc parami sanki, za pieniądze pożyczone od wspaniałego – jak zawsze- pana Iwanowskiego, który wyjechał po nas także na stację PKP w Henrykowie oszczędzając nam 3 km męczącej i trudnej drogi. Wracając jak zwykle śpiewaliśmy. W internacie była już cisza, więc najspokojniej jak tylko potrafiłyśmy dopełniłyśmy wieczornej toalety i zmorzył nas sen. Na drugi dzień, z kwiatkiem udaliśmy się do pana Iwanowskiego, dziękując za towarzystwo i pożyczkę. Słowa uznania należą się przede wszystkim naszej drogiej wychowawczyni Wandzie Mazur, która w doskonały sposób potrafiła utrzymać nadzór, towarzysząc nam w chwilach dobrych i złych.
Ślicznie dziękujemy, a za wybryki przepraszamy. (klasa THRiN 1972-75)
Nie pisałem o tym w poprzednim tekście dotyczącym Wałdowa, gdyż uważam, że lepiej wyczerpać temat niż czytelnika, ale chciałbym wspomnieć jeszcze jeden aspekt tamtejszego życia. Zwierzęta.
Krzysztof i Jola Rudzcy w Wałdowie, 2011 .
Było ich u Joli i Jurka zawsze dużo (owce), albo i bardzo dużo (gęsi). O psach już napomknąłem (też liczna gromadka). Koty jak to koty, chodziły własnymi ścieżkami i nie narzucały swej obecności. Zresztą w Wałdowie większość zwierzaków korzystała, jak to się teraz mówi, z wolnych wybiegów, krótko mówiąc chodziły, gdzie chciały i robiły, co chciały.
Konie. O nich dorzucę kilka zdań. Od czasu do czasu Jurek organizował nam przejażdżki bryczką po okolicznych lasach. Bryczkę ciągnęła Amanda, kawał okazałego, mocnego konia, a właściwie klaczy. Za Jurkiem chodziła krok w krok, jak najwierniejszy pies. Do domu nie wchodziła, czekała cierpliwie przed gankiem. Przejażdżki były wspaniałe, ale Amanda miało jedną małą „szajbę”. W wojsku mówi się, że kałuża to „niewielki akwen wodny bez znaczenia strategicznego”. Jednak Amanda chyba o tym nie wiedziała, bo gdy na naszej drodze napotkaliśmy kałużę, to dostawała świra. Gdyby nie umiejętności Jurka, to razem z bryczką wlazłaby na czubek najwyższego drzewa w okolicy. Pewnie Amanda wyszłaby z tego cało, co do pasażerów bryczki takiej pewności nie mam. Z opowiadań Jurka wiem, że jako młody koń tonęła w bagnie i stąd ta awersja do „niewielkich akwenów wodnych…”.
Andrzej Bruski za kierownicą swojego off-roadowego monstrum.
Kolejna wałdowska, końska indywidualność to Rysio. Rysio był kolekcjonerem. Hasał sobie wolny i swawolny na łąkach za stodołą, i wszystko toczyło się swoim trybem… do czasu. Do momentu, kiedy Jurek lub Andrzej zabierali się za naprawcze bądź konserwacyjne prace przy maszynach, ciągnikach albo off- roadowym gaziku Andrzeja. Wtedy w Rysiu odzywała się jego motoryzacyjna i kolekcjonerska natura. Potrafił zabrać wszystko, co mu wpadło w łapy, czyli w pysk. Każdą odłożoną na bok część, klucz czy inne narządzie. Nie wiadomo, czy próbował skompletować swój pojazd, czy zestaw kluczy i narzędzi. W każdym razie robił to sprytnie, szybko i nie wiadomo kiedy. Takie to końskie indywiduum, sorry końska indywidualność. Poszukiwania „zagospodarowanego” przez Rysia elementu trwały czasem dłużej niż cała praca przy maszynie. Jeszcze raz wszystkim wszystkiego naj…. naj…
Frenk
A to w pozycji pieskiej autor wspomnień czyli Leszek Modrzejewski w czasach pobytu w Henrykowie.
Druga z legend mówiła o ukrytych depozytach ze Stadtsparkasse z Ziębic, które po niemiecku nazywały się Münsterberg (Góra Klasztorna). Trzecia, że w czasie II WŚ w podziemiach klasztoru ukrywano uciekinierów żydowskiej narodowości, miejscowych i napływowych. Żyli ludzie, którzy to pamiętali.
Wiadomości podawane jako pewnik. Ukrywano i już. My byliśmy w Henrykowie w latach 1969 -71, ledwie 24 lata po wojnie. Zaczęliśmy drążyć, dotarliśmy do starego napływowego Niemca i rdzennych mieszkańców Henrykowa.
Zaczęło się – gdzieś, komuś, ktoś i ułożyły się prawdy – jedna – istnieją podziemia gdzie uciekający Wermacht ukrył depozyty ze Stadtsparkasse Münsterberg (Góra Klasztorna); druga – w czasie II WŚ w podziemiach klasztoru ukrywano uciekinierów, do których wejście jest gdzieś w klasztorze.
Jakby nie było, liczyliśmy na bogactwo. Pal licho bankowe złoto, niechby chociaż bogactwa uciekinierów były, też starczy. Szukaliśmy, gadaliśmy, na trzeźwo i przy kieliszku. Według opowieści – miejsca grozy. Osiadły Niemiec milczał jak grób, niczego nie dowiedzieliśmy się od niego. W rozmowie z nami na ten temat przeważnie – „Ich weiß nicht”, „Ich verstehe nicht”, „keine Juden”, chociaż na co dzień po polsku gadał. Ustaliliśmy jednak, że podobno wejście jest w pomieszczeniach obecnej kotłowni, w składzie opału.
Skład opału zasypany koksem po sam sufit. Kotłowy przezwany przez nas Czarnym Alibabą, w chwilach trzeźwości niewiele mówił, w stanie nieważkości był bardziej rozmowny. Jakoś bez jego oporu go w ten stan wprowadzaliśmy. Nie protestował. Za to w każdej opowieści dokładał jakieś szczegóły. Podejrzewaliśmy, że robił to aby popić za nasze. Odrzucaliśmy opał przez kilka dni, mieliśmy wprawę, po rozładunku koksu z wagonów. Jak to zwykle bywa trafiliśmy po przerzuceniu większości opału. W rogu kotłowni zwrócił naszą uwagę inny kolor tynku. Stuku-puku, stuku-puku. Głucho. Odbijamy tynk, odsłaniamy cegły, w miarę nowe, różnią się od pozostałego muru. Wyobraźnia pracuje kotłowemu i bardziej nam. Z pewnością jaskinia Ali-Baby; nie znaleźliśmy pod kościołem, obłowimy się tutaj. Któremuś wyrwało się – „Sezaaamieeee otwóóórz …”, niestety nie działało, nic się nie otworzyło. Dziurę musieliśmy wybić, pusta przestrzeń, świecimy, ciemny korytarz. Maskujemy i zostawiamy na dwa dni, bo nasz kotłowy pracuje na zmiany. Dwa dni gadek, domysłów i innych oczekiwań. Wizja bogactwa mami. Wieczorem idziemy. Drzwi kotłowni zamykamy na głucho od środka i wybijamy większy otwór, chwila nieporozumień, kto pierwszy. W czwórkę jesteśmy w ciemnym korytarzu, nastrój i zapach działają na wyobraźnię, murowany korytarz, ściany, i półkoliste sklepienie z nietypowych, grubych cegieł, podobnych do tych w krypcie kościelnej, wysoki około 2,5 metra, szeroki na około 1,5 metra, lekko opadające utwardzone podłoże, Posuwamy się powoli, gotowi na odkrycie różnych niemiłych rzeczy. Nie wiem czemu niemiłych, ale w końcu ktoś się tu ukrywał, może nie wszyscy wyszli? Wyobraźnia i otoczenie podsuwa różne wizje. Coś szeleści pod nogami. Schylam się, papier. Zabieram. Korytarz długi, już idziemy kilkadziesiąt metrów, a końca nie widać. Rozszerza się w pomieszczenia, zastanawia, że czysto, żadnych resztek czy bałaganu. Znowu coś szeleści. Zabieram. Pajęczyny owijają się po twarzach i ubraniu, potęgują nastrój. Tylko nietoperzy brakuje i wycia upiorów. Bez tego jest strasznie. Dochodzimy do rozgałęzienia, pamiętając o „nici Ariadny” oznaczamy kierunek skąd przyszliśmy. Skręcamy w pierwszy korytarz, po kilkudziesięciu metrach doprowadził nas do schodków do góry. Mocne, ale trzeszczą pod naszym ciężarem. Podparliśmy strop plecami, zaczęła się sypać ziemia. Trochę przerażeni dźwigamy dalej, unieśliśmy na tyle, żeby wystawić głowę. Byliśmy w krzakach i między drzewami w ogrodzie obok Klasztoru. Każdy chciał wyjrzeć, po rozejrzeniu się, opuściliśmy pokrywę włazu i wróciliśmy do korytarza. Wstecz tą samą drogą dotarliśmy do oznaczonego rozgałęzienia i drugim korytarzem prosto w ciemność. Znowu coś szeleści, Zabieramy. Posuwamy się wolno, tracimy orientację czasu i przestrzeni. Podłoże, lekkim skosem się podnosi. Docieramy do schodów, kilkanaście mocnych stopni zakończonych płaskim podestem i klapą w stropie. Brak jakiegokolwiek zamknięcia. W pojedynkę nie daje się otworzyć, we trzech znowu plecami lekko uchyliliśmy, słychać jakieś hałasy, naciskamy mocniej, hałasy i rumor, zwiększamy wysiłek, nie dajemy rady unieść. Dopiero z kotłowym dało się więcej podnieść, trzask, huk, ale otworzyliśmy.
Wychodzimy do starej nieczynnej oranżerii, rupieciarni raczej, w starym ogrodzie botanicznym. Tak rozwiązaliśmy tajemnicę podziemnych lochów klasztornych. Nigdzie nic, ani resztek, żadnych szczątków, czy skarbów uciekinierów. W nocnych Polaków rozmowach i po analizie tego co widzieliśmy i co zebraliśmy w podziemiach, doszliśmy do wniosku, że jeśli faktycznie ktoś był tam ukrywany, to było to bardzo dobrze przemyślane – jedno wejście ukryte wewnątrz pozwalało na dostarczanie zaopatrzenia, a dwa zewnętrzne wyjścia, już poza terenem budynków klasztornych mogły służyć do wprowadzania i wyprowadzania uciekinierów i ucieczki w razie zagrożenia.
Po wojnie władza ludowa lub ruskie musieli oczyścić te lochy, pozostawiając po sobie nadpalone stare gazety, może służyły im za pochodnie?
Sądząc po znalezionych polskich gazetach propagandowych, jednak władza ludowa, chyba, że do spółki z ruskimi. Nie tylko polskie gazety znaleźliśmy. Z obawy przed odpowiedzialnością przed UB nie wszystko chcieliśmy opowiadać. Pamiętając kłopoty mojego Taty z powodu akowskiej przeszłości i o swoim garbie młodości, głęboko ukryłem część znaleziska. Teraz z perspektywy czasu myślę, że strach przesadzony, ale wtedy? Stare gazety, niemieckie, po raz pierwszy pokazuję ich fotografie.
Również były nadpalone, nie wszystkie nadawały się do prezentowania, wybrałem najlepiej zachowane.
Byli tu przed, czy po przejrzeniu podziemi przez ówczesne polskie władze? Jeśli przed, to co w Henrykowie robił napływowy stary Niemiec? Jeśli po, to kto przejął to co ewentualnie tam było? Z rozmów ze starymi mieszkańcami, dowidzieliśmy się, że kilka ładnych, nowych, prywatnych domów po wojnie powstało. Ot, zagadki historii. Pytania, które pozostaną bez odpowiedzi.
Szeptane wieści jednak się rozeszły. Nigdy się prawdy nie dowiemy, bo od kogo. Jednak trochę żal, że tylko tyle znaleźliśmy, liczyliśmy na pozostawione dobra, które już w tajemnych szeptankach widzieliśmy oczami wyobraźni.
Różne mieliśmy plany ich wykorzystania – jeden – dom i gospodarstwo na wsi; ja -dyrektorowanie, sportowe auta i sukcesy na torze czy rajdowych trasach; trzeci – mieszkanie we Wrocławiu. Niestety na realizację tych marzeń musieliśmy zapracować. Wiem, że jednemu się udało, ma dom i gospodarstwo we Wschowie. Dyrektorowanie i szybkie auta mnie udało się mieć, chociaż bez sukcesów sportowych. Nie wiem co z mieszkaniem we Wrocławiu dla trzeciego, podobno też mu się udało. Brak kontaktu, chociaż pamiętam ich nazwiska, są na zdjęciach pokazanych w innych tekstach, z jednym nawet niedawno rozmawiałem, przy okazji Zjazdu, z tym z domem i gospodarstwem, telefonów nie odbiera. Może się odezwą po przeczytaniu. Niestety kotłowy nigdy nam nie powiedział o swoich planach i marzeniach, które z pewnością też miał w chwilach trzeźwości, w innych dalej podtrzymywał ogień w kotłach.
Gdy w 1991 roku wybrałem się z rodziną do Wałdowa, do moich kolegów z Henrykowa Joli i Jurka (Jola mój rocznik, 1974-76 Jurek rocznik starszy, 1973-75), oczarowało nas to miejsce i ta kraina.
Jola, jako i ja rodowita Dolnoślązaczka, trafiła na Kaszuby po ślubie z Jurkiem, który właśnie stąd pochodzi.
Dojeżdżaliśmy od strony Piaszczyny. Była jakaś piąta rano. Skręciliśmy w polną drogę w kierunku Wałdowa i po kilkuset metrach postój, bo na środku drogi wylegiwało się stado saren i nie miały zamiaru przerywać swej drzemki. Najmniejszego wrażenia nie robił na nich nasz wspaniały „maluch” czyli Fiat 126p, ani moje próby przegonienia ich z drogi. Po 20- 30 minutach łaskawie, choć niespiesznie, ustąpiły nam odrobinę miejsca i mogliśmy przejechać i to tylko dlatego, że jechaliśmy wspomnianą limuzyną, większe auto by nie przeszło (i niech ktoś powie, że maluch nie miał zalet).
J.Bruski, Karol i Michał SzczudłoAlina Bruska, Dorota Samek, Andrzej BruskiSkład osobowy jak niżej.Andrzej i Jerzy Bruscy, Michał Szczudło, Marian, Aleksander, Katarzyna, Urszula i Dorota Samkowie, Aldona i Karol Szczudłowie
Gdy dotarliśmy na miejsce oczarowało nas siedlisko naszych przyjaciół. Pomiędzy dwoma stawami stał ich uroczy dom, wokół którego biegały rasowe i mniej rasowe, większe i mniejsze przyjazne psiaki. Piękne podwórze, duże i trawiaste, stara studnia, stodoła i uroczy przydomowy ogródek. PRZESTRZEŃ.
Dom Bruskich w wersji przed remontem.
Ona nas zachwyciła najbardziej. I luz właścicieli, którzy nigdzie się nie spieszyli, zawsze mieli czas, żeby z każdym zamienić kilka zdań, bez „spinki” i stresu, którego my jeszcze trochę do nich przywieźliśmy, bo rok szkolny dopiero co się skończył.
Od lewej: Michał Szczudło, Aleksander Samek, Andrzej Bruski, Jerzy Bruski i Marian Samek
Nie byliśmy jedynymi gośćmi. Był Andrzej z żoną i synami oraz Marian ze swoją rodziną. Wszyscy w różnych chwilach towarzyszyliśmy gospodarzom w ich obowiązkach. Wykonywali je bez pośpiechu i „gonitwy”, czy to pasąc gęsi, czy pracując w ogródku.
Moja żona pomyślała wtedy: to niezwykłe, że tak też można żyć. Tak blisko natury, wręcz w jej objęciach. Zachwyciło ją to. I rozmowy, i żarty, i śmiechy, i pieczenie kiełbasek na ognisku nad stawem, i wspomnienia z Henrykowa… I ta cisza. Dla kogoś, kto, tak jak my, mieszka kilkanaście metrów od drogi krajowej nr 8 (ok. 13 tysięcy pojazdów w ciągu doby) niezwykłe było to, że w Wałdowie tych pojazdów w ciągu doby było… cztery (gości i gospodarzy), przepraszam pięć bo jeszcze konna bryczka.
Dużo czasu spędzaliśmy łowiąc ryby i spacerując po okolicy. Na spacery zawsze „zabierały się” z nami psy. Jeden z nich, pewnie szef, zawsze kontrolował, czy stado jest w komplecie (czworonożni i dwunożni członkowie). Jeśli ilość się zgadzała, pozwalał iść dalej. Dla odmiany w domu „rządził” czarny jamnik Urwis. Mój młodszy syn Jacek, w Wałdowie zwany Głęgorz (tak mówił na węgorza) pewnego dnia stwierdził, że: „Pan Jurek jest bardzo podobny do Urwisa”. Kiedy zaczęliśmy dociekać, w czym widzi to podobieństwo to stwierdził, że są podobni „z twarzy”. Nie drążyliśmy o czyją twarz mu chodzi, „z twarzy” to „z twarzy”.
Byliśmy w Wałdowie u Joli i Jurka oraz ich uroczych pociech (Andrzej i Alinka) jeszcze nie raz. Bo miejsce niezwykłe i gospodarze przemili. Zresztą niejeden Henrykus miał okazję się o tym przekonać.
Jola Bruska z ojcem.
Grywaliśmy w brydża, miłe chwile spędzaliśmy na rozmowach z Panem Tadeuszem, tatą Joli, znawcą okolicy i zapalonym grzybiarzem. Sami również zbieraliśmy grzyby, smażyliśmy kurki (grzyby), wędziliśmy sielawy (ryby) – pycha!!!. Odwiedziliśmy wiele bardzo ciekawie położonych jezior. Uczestniczyliśmy w fantastycznych spływach kajakowych Brdą. Ich niezrównanym organizatorem był oczywiście Jurek. Poznaliśmy niektórych członków rodzin Joli i Jurka z różnych stron Polski, itd. Itp.
Leszek Modrzejewski, U.Samek, J.Bruska, A.Szczudło z synem Karolem, M.Samek
Dzisiaj nasze spotkania są rzadsze, ale wspomnienia zawsze żywe i bardzo sympatyczne.
Wszystkim Henrykusom życzę wszelkiej pomyślności w 2025 roku.