Z niedowierzaniem i poruszeniem przeczytałam wiadomość od kolegi Andrzeja Deskowskiego, że w dniu 25 grudnia 2020 r. w wieku 73 lat na Covid-19, zmarł nasz kolega Dariusz Tymczewski z Gniezna.
Fotografia grupowa ze spotkania naszego rocznika po 40 latach od ukończenia Szkoły, 26-28.06.2009 r. Darek stoi w ostatnim rzędzie – najwyższy.
Ukończyliśmy Państwową Szkołę Techniczną Techników Nasiennictwa w Henrykowie w 1969 roku, a potem spotykaliśmy się na zjazdach absolwentów, jak również na prywatnych spotkaniach.
Prywatne, kameralne spotkanie w Gnieźnie. Darek z dawnymi kolegami i koleżanką. W środku Dariusz Tymczewski, na dole od lewej Jasio Sado, Lodzia Białecka-Solecka oraz Andrzej Deskowski.
Do Henrykowa i spędzonego w nim czasu miał wielki sentyment. Utrzymywał przez długi okres bliski, osobisty kontakt z Barbarą i Czesławem Trawińskimi, jak również z dawnym kolegą z Ziębic Jasiem Sado, którego tradycyjnie odwiedzał w drodze do Zieleńca. Darek lubił sporty zimowe, a szczególnie uprawiane przez lata narciarstwo.
Miłośnik narciarstwa Dariusz Tymczewski.
Tej zimy również planował „narty w Zieleńcu”, tym razem w towarzystwie Andrzeja Deskowskiego, z którym po ukończeniu henrykowskiej szkoły połączyła ich przyjaźń.
Niestety, paskudny, podstępny wirus – przekreślił te plany…
Darek był niezwykle ciekawym, ciepłym człowiekiem. W latach młodości był przewodnikiem turystycznym w Gnieźnie, wiele podróżował. Nie odmawiał pomocy, o którą Go poproszono.
Fotografia mojego autorstwa (moja ulubiona) Darek z Dorotą Chomko.
W naszym przypadku, był jednym ze sponsorów trudnego przedsięwzięcia pod nazwą „Zostawić po sobie ślad” – w postaci tablicy i gablot upamiętniających dyrektora Jana Szadurskiego i naszą obecność w tym pocysterskim obiekcie.
W Starym Browarze w Poznaniu.
Darek był właścicielem rodzinnej firmy „INSTALDOM DARIUSZ TYMCZEWSKI”, i jak napisano w nekrologu, również: kochanym Tatą, Dziadkiem, Pradziadkiem, Teściem, Bratem, Kuzynem, Wujkiem.
Dariusz Tymczewski z Gniezna.
Pochowany został w dniu 30 grudnia 2020 roku na cmentarzu św. Piotra i Pawła przy ulicy Kłeckoskiej w Gnieźnie. Niech spoczywa w spokoju!
Być może ktoś, kto przeczyta ten nagłówek pomyśli sobie, że to jakiś fake news. Jednak historia, którą chciałbym opisać wydarzyła się naprawdę. Był to chyba już drugi rok mojego pobytu w Henrykowie czyli rok szkolny 1976/77. Pewnego dnia, wczesną wiosną, gdzieś około godziny 21:20, a więc późnym wieczorem wracałem z parku do internatu. Byłem już prawie na miejscu czyli na wysokości wieżyczki klasztoru, w której urzędował dyrektor Władysław Szklarz.
Tylko tym razem „Władek”, jak go potocznie nazywano, wyrósł jak spod ziemi. -Stój chłopcze, czy ty nie wiesz która to już godzina?– zapytał. No oczywiście, że wiedziałem. – Ale co ty tu robisz mimo tak późnej pory?- dodał. Mimo, że byłem po wojsku, miałem już chyba 23 lata to jednak w Henrykowie nie miałem taryfy ulgowej. Znaczyło to, że o godzinie 21:00 trzeba było już spać a nie łazić do parku. Na nic zdałoby się przekonywać Władka, że lubię wąchać kwiatki i nocą wsłuchiwać się w pohukiwania sów. Moje towarzyszki sówki, a raczej dziewczyny jak szare myszki po cichu zdążyły już czmychnąć do żeńskiego internatu. Niestety nasz dyrektor był bardziej praktyczny niż romantyczny.
Ponieważ była to już pora spania w internacie, więc na miejscu zapadł na mnie wyrok, oczywiście – skazujący! Byłem winny złamania regulaminu ucznia. Wyrok jaki zapadł na miejscu był krótki i bardzo zwięzły; – Jutro rano o godz. 7:00 stawisz się na placu apelowym w gospodarstwie do pracy. Czyli na ten dzień jesteś zawieszony jako uczeń. Inaczej mówiąc, musisz ponieść karę za bumelowanie po nocy. Mimo, że był to już XX wiek, przebywanie po godzinie 21:00 poza internatem było srogim złamaniem regulaminu szkolnego. Oczywiście następnego dnia o 7:00 rano byłem już na apelu porannym w gospodarstwie. Stanąłem w szeregu jak gdybym był tam stałym pracownikiem. – Ta grupa jedzie do Muszkowic siać bobik– kierownik dał znak. – A ty także. Muszkowice. Wszystko wskazuje na to, że kierownik gospodarstwa był już wcześniej poinformowany, że dziś do pracy przyjdzie jeden „skazany” za łamanie regulaminu. Tyle co mogłem się wtedy zorientować to Muszkowice były jednym z gospodarstw Stacji Hodowli Roślin w Henrykowie.
Oczywiście, że nie miałem pojęcia co będę tam robił, ale byłem przekonany, że ta praca jest karą i ma dać mi w kość. Czułem, że zamiarem dyrektora było dać mi do zrozumienia jakie mam opcje wyboru. Wybrać naukę lub też jeśli nie skończę tej szkoły to będę całe życie jedynie pomocnikiem traktorzysty, może nawet w Muszkowicach. Aż tak strachliwy to ja nie byłem, ale to co miało być dla mnie karą okazało się dla mnie całkiem miłym przeżyciem.
Kiedy dojechaliśmy na pole, zobaczyłem szmat ziemi, może 20- 30 ha w jednym kawałku, który trzeba obsiać w jeden dzień. Jako że strach ma zawsze wielkie oczy, pomyślałem, że spędzę tutaj chyba cały tydzień, bo dyrektor nie określił jak długo ma trwać moja kara. Moja praca miała polegać tylko na tym, abym jeździł z tyłu na siewniku i kontrolował czy w zbiorniku jest dosyć nasion i czy wszytko gra. Kiedy około południa pojawiła się ekipa z obiadem, byłem także zaprowiantowany jako pracownik. W czasie przerwy mogłem wejść do kabiny „Ursusa” co było dla mnie wydarzeniem. Czułem się jakbym siedział za sterami stacji kosmicznej ISS. Traktor, który znałem z pracy u mojego ojca, Ursus C-325 nie miał kabiny. Była tam tylko dźwignia zmiany biegów i kierownica. Tutaj siedząc w kabinie „Ursusa 9011” (tak się chyba nazywał ten prawdziwy kolos), wyobrażałem sobie w jakim to luksusie pławi się ten traktorzysta. Nagle nadjechał sam dyrektor Szklarz i zamienił parę słów z kierownikiem. Spojrzał w moim kierunku, zaśmiał się pod nosem i tylko tyle. Jedynie co przekazał mi kierownik, jutro idę znów do szkoły. Sama kabina, jak na tamte czasy, mocno wypasionego „Ursusa” zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Jakieś kosmiczne przełączniki; jeden żółw, drugi zajączek. – Po co to całe zoo? – zapytałem pękającego z dumy kierowcę. Tłumaczył mi, że są to różne możliwości przenoszenia odbioru mocy. – Jak jest ciężko to w ruch idzie „żółwik”, a jak mam podgonić to uruchamiam „zajączka” i uzyskuję duży skok mocy. Aha, powiedziałem ze zrozumieniem i wróciłem do zajęć. Pracowaliśmy do zmroku, roboty ubywało, a mnie jako przyszłemu agronomowi zaczęła się ta praca podobać. Ogromne, jak na moją wyobraźnię, lekko pofałdowane pole z małymi zagajnikami, falująca fatamorgana i te żółwiki i zajączki kicające w kabinie kierowcy. Trudno być na to obojętnym. Kończąc pracę pomyślałem, że ten zamiar dyrektora Szklarza, ukarania niesfornego ucznia nie bardzo się udał. Nie czułem straty, uważałem, że skorzystałem na tym pobycie w karnej kolonii. Przekonałem się, że ukończenie szkoły daje mi szansę pracować jako agronom.
Stanisław Bednarski w USA.
Kiedy w 1992 roku podczas szkolenia agronomów w USA pokazano nam traktory i kombajny, które mogły poruszać się po polach bez udziału kierowcy, a jedynie przy pomocy GPS, uznałem, że to chyba jakiś „joke” czyli kawał. Jednak jak życie pokazało, nie był to żaden kawał. Innowacje wchodziły powoli. Aby nie straszyć ludzi, dla zmyłki, w kabinach siedzieli prawdziwi statyści udając kombajnistów. Dziś czyli już w XXI wieku i po polskich polach brykają traktory firmy „John Deere”, i nie jest żadną nowością, że w kabinie takiej maszyny jest więcej elektroniki jak niegdyś w kabinie statku kosmicznego „Apollo11”, który dotarł na Księżyc.
Gdybym dzisiaj ponownie stanął przed dylematem wyboru drogi życiowej, to na pewno wybrałbym ponownie profesję „agronoma – kosmonauty”. Dziś, jak wieść niesie, ich wehikuły czyli kombajny i traktory prowadzone są przez nawigację satelitarną. Mimo wszystko każdy kto pracował na roli wie, że bajką są opowieści o tym, że chłop śpi, a żyto mu samo rośnie. Zdarza się czasem, że nie żyto, ale jęczmień wyrasta chłopu pod okiem, ale to już sprawa dla KRUS, a nie dla agronoma.
Ps. Nie byłem ani pierwszy ani ostatni, którym przypadło bywać w tzw. kolonii karnej Muszkowice. Wiem, że wielu chłopaków zaliczyło to miejsce.
Nasi koledzy, Andzia czy Faja lubili czasem robić Szklarzowi jakieś jaja. Dzięki temu muszkowickie barany dobrze się miały, bo ich nasze chłopaki czasem dokarmiały. Miejsce odbywania kary zależało od pory roku, a w gospodarstwie zawsze było coś do roboty. Mnie kara dopadła wiosną, więc trafiłem na siew bobiku, inni w innej porze roku kierowani byli do pracy w owczarni, do obsługi baranów. Jednak chłopaki nie byli tacy rozmowni, żeby opowiadać co tam musieli robić. Wspominali, że tylko musieli je karmić. Ale czy to cała prawda?
Najlepiej gdyby każdy z nich sam opisał swój epizod pobytu w kolonii karnej w Muszkowicach. Gdy powstanie z tego dokumentacja na papierze, może za te prace przymusowe uda się uzyskać jakieś odszkodowania? Zachęcam do dzielenia się wspomnieniami!
O Bruskich już pisałem, ale będę pisał jeszcze nie raz, bo są tego istotne powody. Pierwszy, że to para z Henrykowa. Tam się poznali, pokochali i pobrali, łącząc północ z południem. Jurek jest z Miastka (północ) a Jola z Barda (południe). Jurek kończył swoją dwuletnią edukację w PSNR w roku 1975, Jola rok później.
Dom Joli i Jurka Bruskich w Wałdowie (Grądzieniu)
Kolejny powód to ich niezwykła chęć do integrowania społeczności henrykowskiej. Mimo, że oboje byli z miasta (Jurek z miasta Miastka 😊 ) , zdecydowali się zamieszkać na wsi. Najpierw mieli do dyspozycji 25 ha, a po roku, kiedy brat zrezygnował z ryzykownego gospodarowania na słabej ziemi, wzięli kolejne 25 ha po nim. Kiedy odwiedziłem ich już na swoim, w Wałdowie Jurek wziął mnie na spacer i na jednym ze wzgórków powiedział; – Jędrek, wszystko co widzisz wokół to moje.
I tak było. Odtąd dysponował tym według własnego pomysłu i woli. Odwiedzaliśmy Bruskich niepoliczoną ilość razy i wielokrotnie mieliśmy ich u siebie za gości.
Bruscy, Samkowie i Szczudłowie.
Jedno ze spotkań, które można by nazwać małym zjazdem Henrykusów odbyło się w dniach 29 czerwca- 7 lipca 1991 roku. Nie pamiętam czy rzeczywiście spędziliśmy u Bruskich aż tyle dni, ale tak mam zapisane w kalendarzu. W moim przypadku wyczynem był wyjazd na wczasy w końcowej fazie budowy domu i owocowania kilkuarowej plantacji truskawek. Jednak daliśmy radę. Logistyka nie zawiodła. Przyglądając się starym zdjęciom przypominam, że oprócz mnie z żoną Aldoną i dwoma synami, na to spotkanie dotarli m.in. Ewa i Leszek Modrzejewscy z Przerzeczyna oraz Urszula i Marian Samkowie z Witkowa, także z dziećmi. Mając już po kilkoro dzieci, korzystaliśmy z dobrodziejstw gospodarstwa Joli i Jurka, które parę lat później przekształciło się w zarejestrowane gospodarstwo agroturystyczne. Pojawiły się foldery z ofertą, wizytówki i strona internetowa.
Będąc w Wałdowie mogliśmy łowić ryby, pływać łódką, spacerować po lesie. Z racji niedalekiej odległości od morza skorzystaliśmy z okazji do wyjazdu do Ustki.
Obrazek z Henrykowa. Tato Czesław Trawiński czyta instrukcję postępowania na wypadek śmigusa- dyngusa, a synowie to wdrażają.
Radosne święto, nie tylko ze względów religijnych, ale w odniesieniu do wiosny, budzącego się nowego życia- po raz kolejny przytłumione sanitarnymi obostrzeniami. Życzenia składane bliskim i dalszym, konkursy na najpiękniejszą palmę, na najzmyślniejsze, kolorowe pisanki, spotkania, śmigusy- dyngusy. Co z tego ocaleje i w jakiej formie? Na pewno życzenia, a na dziś najważniejsze, najpilniejsze to życzenia większych sukcesów w walce z mikroskopijnym wrogiem, który opanował świat. To życzenia powrotu do normalności, nawet w tej niedoskonałej formie, jaką mieliśmy przed wirusem.
A inne obyczaje? Pewnie w każdej rodzinie inaczej, a w niejednej zminimalizowane, jeśli nie zaprawione łzami. Przecież nie możemy tracić nadziei, musimy wzajemnie się wspierać, krzepić życzliwością, wspomnieniami najlepszych momentów. Każdy je ma.
I po strachu. Zadanie wykonane!
Założyciel naszych szkół w Henrykowie, dyrektor Jan Szadurski spisał dla potomnych swe dzieje. Ku pamięci, ku przestrodze. A także dla pokrzepienia ducha!… Temu pokrzepieniu ducha służyły na pewno wspomnienia z dzieciństwa i młodości w Litwinkach na Polesiu (dziś Białoruś, okolice Kobrynia). Całe życie z nostalgią je przywoływał. Urodę tamtych stron, prace w polu, w gospodarstwie, częste polowania, bogate obyczaje świąteczne, a wśród nich z którejś Wielkanocy burzliwy śmigus- dyngus. Dużo jest o polowaniach, ale dziś je potępiamy, o dyngusie możemy wspomnieć?!
W sąsiednim dworze Andronowie, oddalonym o 8 km było osiem córek i czterech chłopców. Nastoletni Janek ze starszym bratem Jerzym postanowił urządzić sowity śmigus andronowskim panienkom. Umówili się z braćmi dziewcząt, aby ci przygotowali drabinę, bo młodzież zazwyczaj mieszkała na piętrze, zostawili niedomknięte okno. No i wiadra z wodą. O czwartej rano rozegrała się akcja. Po drabinie „szły” wiadra z wodą, a Janek oblewał nią po kolei wszystkie dziewczyny. Pisk i wrzask był niesamowity, ale żadna nie salwowała się ucieczką, bo nieprzyzwoitością byłoby pokazać się chłopakom w bieliźnie. Syci wrażeń Janek z Jerzym odjeżdżali wolno z Andronowa. Aliści gdzieś po dwóch kilometrach usłyszeli z tyłu tętent końskich kopyt! Kawalkada amazonek pędziła wprost na nich, liczebnie mocno przeważały. Szykowała się niezła wendetta!! Oczywiście chłopcy wówczas w cwał. Udało im się zmylić pościg i pierwsi wpadli do Litwinek, wprost na śniadanie do rodziców. Ci o nic nie pytali, choć za chwilę pojawiły się dziewczyny. No ale… signum temporis- przy rodzicach nic dziać się nie mogło, wszyscy grzecznie siedli do śniadania. Kiedy śniadanie się skończyło, na dziedzińcu rozegrała się regularna bitwa, a liczba jej uczestników się zwielokrotniła. Trwało to do samego południa. Takie to były zabawy młodzieży w poniedziałek wielkanocny.
Według źródeł, śmigus- dyngus to zwyczaj starosłowiański, praktykowany od XV wieku albo i wcześniej. Popularny głównie na wsi, tak u włościan jak i na dworkach szlacheckich. Często przybierał formę zalotów, oblewane były głównie dziewczyny.