Licznik odwiedzin:
N/A

Tajemnice podziemi klasztornych – część  pierwsza

Tajemna nekropolia

Oprócz opowieści o Białej Damie, w Henrykowie były inne – o istniejących podziemiach, tajemnych przejściach, bankowym depozycie i ukrywających się w czasie wojny uciekinierach, żydowskiej narodowości.  Nie były to wiadomości pewne, ale szeptane opowieści krążyły, zwłaszcza przy piwie czy innym alkoholu, dlatego myślę, że bezwiednie lub celowo ubarwiane przez opowiadających. Do nas też dotarły. Na dobry grunt padło. Postanowiliśmy to sprawdzić.

Autor w czarnej czapie siedzi (pierwszy po lewej).

Oczami wyobraźni widzieliśmy bez mała jaskinię Ali-Baby, pełną wiadomo czego. „Sezamie otwórz się…” kołatało w myślach. Jedna  opowieść dotyczyła podziemi kościoła. Szukaliśmy potwierdzenia, obchodziliśmy mury, opukiwaliśmy podejrzane miejsca. Stuku-puku, stuku-puku. Znaleźliśmy takie miejsce, które dawało inny odgłos, pusty. Oczywiście wieczorem, we trzech, wszyscy słusznego wzrostu, my dwaj z jednego pokoju, i jeden z drugiego, wybraliśmy się aby znaleźć przyczynę zmiany dźwięku. Trochę pokuliśmy, trochę grzebaliśmy. Poniżej poziomu gruntu ukazało się, byle jak zabezpieczone okienko, Tym razem nie byliśmy przygotowani na wejście do środka. Zamaskowaliśmy to co odkryliśmy. Następnego dnia wyposażeni w aparat fotograficzny słusznej produkcji,  marki „Zorka„, latarki i kije do obrony przed „duchami”, ruszyliśmy zgłębiać odkryte czeluści.  Z uwagi na wzrost, z trudem przecisnęliśmy się przez wąskie okienko.  Ziąb, ciemność, piwniczny zaduch nie wietrzonych pomieszczeń. Powoli, ze strachem zaczynamy się przemieszczać, rozglądać. Zdajemy sobie sprawę, że jesteśmy tu pierwsi od długiego czasu.  Piwnica wielka, ściany i sklepienie z nietypowych, grubych cegieł, sklepienie oparte na grubych filarach, różne zdobienia, na fotce poprawione współczesną techniką.  Nie mierzyliśmy, ale chyba rozciągała się pod całym kościołem, albo chociaż pod jego większą częścią. Rozchodzimy się, trochę się pogubiliśmy, wołać nie było wolno, bo ktoś usłyszy. Idę przyświecając sobie wąskim snopem światła latarki. Za jednym z filarów wchodzę wprost na stojącą postać. Czasami myśli i obrazy przewijają się szybko w głowie. Wtedy przewinęły mi się superszybko, a to tylko jeden z kolegów po cichu zaszedł z drugiej strony filara. Ubaw po pachy. Chyba oni się bawili, bo mnie do śmiechu nie było, a serce  mało mi ze strachu nie wyskoczyło. O prawie defekacji w spodnie nie wspomnę.  Piwnica okazała się kryptą kościelną, pod ścianami na marach stały, bardziej leżały, bo spróchniałe, trumny. Nie wszystkie zamknięte, kości i upiornie w świetle latarek patrzyły na nas czarne oczodoły białych czaszek. Było kilka nekrologów wyrytych po łacinie w kamiennych płytach, z datami z XVII i XVIII wieku, mnisi i księża chyba. Jakaś płaskorzeźba, niezbyt udana fotografia, ale sprzęt i warunki nie te, nawet Photoshop nie dał rady.

Wejście do kościoła w Henrykowie.

Poszliśmy w głąb, doszliśmy do jakichś schodów, stare, kamienne. Żyłka poszukiwaczy przygód nie pozwoliła nam przejść koło nich obojętnie. Wbrew rozsądkowi weszliśmy na nie, doprowadziły nas w górę. Zasklepione były kamienną płytą, usiłowaliśmy ją podnieść,  co skutkowało trzeszczeniem schodów, ale trochę uległa. Odpuściliśmy i wyszliśmy na zewnątrz z podziemi. Zamaskowaliśmy wszystko i pełni wrażeń wróciliśmy do swoich pokoi.  Jednak nie dawało nam spokoju dokąd te schody prowadziły. Po dyskusjach poszliśmy w dzień do kościoła i znaleźliśmy lekko ruszoną płytę. Była w bocznej nawie.  

W rozmowie z księdzem  Komasą, dowiedzieliśmy się, że podobno gdzieś w podziemiach jest nekropolia. U niego podobno, lub nie chciał potwierdzić, my mieliśmy pewność, nie zdradziliśmy naszej wiedzy, z obawy przed prawnymi konsekwencjami. (c.d.n.).

Sławoj Misiewicz „Harnaś”

Spowiednik

Z cyklu Opowieści Sławoja

W życiu miałem kilka przezwisk, bardziej lub mniej sytuacyjnych. Jedno z nich to „Spowiednik”, ale nie dotyczy to nauki na duchownego, ani wspomnień spowiednika. Chodzi o pogłębianie wiedzy rolniczej.

W życiu miałem kilka przezwisk, bardziej lub mniej sytuacyjnych. Jedno z nich to „Spowiednik”, ale nie dotyczy to nauki na duchownego, ani wspomnień spowiednika. Chodzi o pogłębianie wiedzy rolniczej.

W Henrykowie mieszkałem w wieloosobowym przechodnim pokoju. Konkretnie było nas tam sześciu. W sąsiednim też sześciu kolegów. W składzie osobowym mojego pokoju byli ludzie z całej Polski; Czesiek Nowicki i Kaziu Barcikowski z Pomorza, na drugim roku dołączył ich kolega Andrzej Kiszko – „Hos”, ja z Mazowsza, Jurek Strzałkowski ze Wschowy i Andrzej Szrajda z Chojnic. Różne mieliśmy podejście do zdobywania wiedzy, mnie często przeszkadzało palenie, piwo, inny alkohol, czy rozrywki kulturalne typu kartograjstwo.

Pokera zaczynało się cieniutko, na zapałki, a kończyło na piwo lub pieniądze, gdy ktoś dostał mocną kartę. Czwórkę do brydża zbieraliśmy z trzech pokoi, jak jednego brakło to graliśmy z „dziadkiem”. „Treflówkę” nie wszyscy znali, ale poznali. W szachy nie miałem z kim zagrać. Jak komuś proponowałem to przeważnie słyszałem, że mogą zagrać w warcaby albo w tysiąca. Dziwiłem się, bo to ludzie po liceum, ale w końcu cieszyłem się, że nie wybierają gry w Piotrusia.

Co do mojego pobytu w Henrykowie, z różnych względów, miałem konkretne cele i plany bardziej niż inni poważne. Nie udało mi się zostać generałem to chciałem być dyrektorem. Ucząc się starałem się osiągnąć podstawy do realizacji swoich planów. Działałem w samorządzie Szkoły i w politycznym kole ZMW-u, łącznie z kandydowaniem do PZPR, której to legitymację koledzy zmuszali mnie do zjedzenia w czasie transformacji po 1989 roku. Nie dało się, twarda była jak całe PZPR, nawet po długim grillowaniu.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Opinię wydano mi na moją prośbę w połowie roku szkolnego.

Siłą rzeczy w takich warunkach szkolnego internatu nie bardzo można było tę wiedzę chłonąć. Szukałem miejsca gdzie mógłbym się uczyć. Czasami znajdowałem je w budynku szkoły, czasami w klubie „Avena”, rzadko w pokoju. W końcu pokój był wspólny.

Gdy nie wyjeżdżałem na sobotę i niedzielę, chodziłem do kościoła. Przypadkowo, po mszy spotkałem księdza Komasę. Bardzo miły starszy człowiek. Rozmawialiśmy na różne tematy. Kolejnej niedzieli przed mszą poszedłem do kościoła z notatkami, bo w poniedziałek miałem jakieś zaliczenie. Dłużyło się siedzenie w ławce i czekanie na mszę. Mimowolnie otworzyłem notatki i ksiądz to zauważył. Po mszy znowu rozmawialiśmy. Dyskutowaliśmy o planach życiowych, o warunkach w szkole. Szczerze z nim rozmawiałem. Zaproponował mi, żebym w czasie gdy mszy się nie odprawia uczył się w kościele, bo przecież i tak jest otwarty, a mało kto tu przychodzi. Chętnie skorzystałem. Początkowo siadałem w którejś z ławek blisko okna, bo otoczenie było raczej ciemnawe. Z czasem, po uzgodnieniu, przeniosłem się do konfesjonału po prawej stronie od wejścia. Sprawdziłem, jest tam do dzisiaj.

Tu już miałem super warunki, zamknięte pomieszczenie, blat pod książkę czy notatki i co najważniejsze mogłem włączyć żarówkę i farelkę, nie dość, że było widno to i ciepło. Chętnie korzystałem z tej możliwości, oczywiście nie mówiąc o tym nikomu ani słowa. Jednak po jakimś czasie moja częsta absencja w pokoju została przez kolegów zauważona. Wytłumaczenie było proste – „pewnie znalazł jakąś d..e”.

Zastanawiające było; znika, wyjeżdża, nie uczy się, a najlepszy na roku, co skutkowało przyznaniem mi najwyższego stypendium,

kilkaset złotych miesięcznie. Dodatkowo kasę podsyłała mi Mama, też kilka stówek. W sumie tej kasy było sporo. Mało wydawałem, nie piłem, nie paliłem, trochę traciłem na wyjazdy. Dorabiałem również przy rozładunku wagonów na rampie GS-u. To co mi zostawało wpłacałem na książeczkę PKO, którą trzymałem w swojej szafie. Po kilku miesiącach uzbierało się tego kilka tysięcy.

Nie wiedziałem wtedy, że zawiść ludzka nie ma granic. Pod moją nieobecność Pepik ze Sztumu splądrował moją szafę i upublicznił stan moich oszczędności. Zabrali mi stypendium, używając idiotycznej argumentacji;   „po co mu jeśli ma tyle na książeczce”.

A ja robiłem swoje. Garb ciążył. Nauka, praca, nauka. Może się wyprostuję, myślałem.

Jest marzec przed Wielkanocą. Nadal korzystam z możliwości nauki w konfesjonale, przy świetle. Ktoś wchodzi do kościoła. Kobieta. Gaszę światło. Zauważyła. Podchodzi, klęka i zaczyna szeptać. Zanim zareagowałem zdążyła wyszeptać całą formułkę– „ …ostatni raz byłam u spowiedzi, …. pokutę …” itd. Zbaraniałem, a po chwili w popłochu opuściłem konfesjonał i kościół słysząc za sobą „… ależ proszę księdza…”.

Dotąd nigdy w życiu nikt mi tak nie powiedział. Po rozmowie z księdzem Komasą musiałem szukać innego spokojnego miejsca do nauki. W jakiś sposób ta historia dotarła do moich kolegów co owocowało przezwiskiem „Spowiednik”. Utrzymało się krótko, tylko do praktyki wakacyjnej, którą miałem w Borowie. Tam pracował Roland Białecki i wtedy poznałem Lodzię Diaków, Jego późniejszą żonę.

Po wakacjach miałem w Henrykowie jeszcze inne przygody, ale o tym w kolejnych opowieściach. Miło by było poczytać wspomnienia kolegów, przekonać się jak oni widzieli moje przygody.

Swoją drogą nie wiem czy tylko mnie się coś wiecznie wydarzało, pewnie to wina Skorpiona, mojego zodiakalnego patrona? Na kogoś trzeba winę zwalić. Może innym też tylko szkoda, że nie chcą o tym pisać.

Sławoj Misiewicz – Harnaś