Pożegnanie

Kolegom z młodszych roczników, którzy być może Basi Przybyszewskiej nie kojarzą, przypominamy Jej sylwetkę.

Barbara Przybyszewska przed tablicą upamiętniającą dyrektora Jana Szadurskiego Czerwiec 2025 r..
Od lewej: Jadwiga Szaro, Bogusława Wadowska, Barbara Przybyszewska.
Barbara Przybyszewska (pierwsza z lewej) w Restauracji PIASTOWSKA w Henrykowie. Jesień 2024 r.

Autorom dziękujemy

Nasza strona o sentymentalnym wspominaniu szkół w Henrykowie k. Ząbkowic Śląskich istnieje już pięć i pół roku. Pierwszy wpis na stronie www.henrykusy.pl został umieszczony 7 kwietnia 2020 roku. W ciągu tego czasu opublikowano na blogu 340 wpisy, których autorami byli absolwenci rolniczych szkół henrykowskich i inne osoby związane z tym miejscem na Ziemi. Chlubnym wyjątkiem była Pani Profesor Wiesława Trawińska, która jako jedyna spośród kadry zaistniała w gronie autorów.

Czołowi strażnicy pamięci henrykowskiej; Wiesława Trawińska, Jadwiga Szaro, Tadeusz Keslinka.

Statystyki wskazują, że poza prowadzącym portal Redaktorem (sam się mianowałem) najwięcej tekstów „popełnił” Sławoj Misiewicz, za którym drugą pozycję zajmuje Staszek Bednarski. Jest też Leszek Modrzejewski, Halinka Kruszewska, Tadeusz Keslinka, Idzi Przybyłek, Andrzej Dominik, Alicja Szamburska, Leokadia Białecka- Solecka, Barbara Przybyszewska i inni. Generalnie, autorów jest za mało. Jako prowadzący stronę jestem tym rozczarowany. Wiele nagabywanych przeze mnie osób wykręcało się brakiem czasu lub umiejętności, inni ignorowali zapytania nie podając powodu odmowy. Są też osoby, które obiecywały, ale się nie wywiązały.

Niektórzy z Henrykusów podzielili się swoimi historiami ze szkoły i życia udzielając mi wywiadu na telefon. Taka forma jest wygodna ze względu na dostępność telefonów i dyktafonów. Jest nadal aktualna, więc zapraszam do kontaktu osoby zdecydowane opowiedzieć Koleżeństwu o swoich życiowych przygodach, niekoniecznie zakończonych sukcesem.

Bardzo przydatne do zapełniania naszej strony treścią okazały się kroniki szkolne, w których wpisy oddawały klimat tamtych czasów. Szkoda, że Redakcji dostępne były tylko dwie; PSNR z lat 1973- 75 oraz THRiN z lat 1972- 75.

W części historycznej dotyczącej powstania szkół i prowadzenia ich w pierwszych latach istnienia wykorzystywaliśmy opracowanie wspomnień dyrektora Jana Szadurskiego.

Ciepłe słowa podziękowania należą się tym, którzy udostępnili swoje zasoby zdjęć. Do tych należą: Maria Mazur, Agnieszka Orłowska (Szklarz), Maria Janiak, Jolanta i Jerzy Bruscy, Brygida Prażuch (Wojcieszczyk), Wiesława Trawińska, Stanisława Buda (Truszkowska), Grażyna Kawalerska, Leokadia Białecka- Solecka, Krystian Talaga, Andrzej Konarski.

W mieszkaniu Mariana i Katarzyny Przystasiów w chwili pozyskania kroniki THRiN 1972- 75.

Za przechowywanie i udostępnienie kroniki słowa wdzięczności należą się Katarzynie Przystaś (Borysionek), która pilnowała jej na miejscu powstania, w Henrykowie, gdzie nadal mieszka.

Jedna z licznych prac Krzysztofa Reka. Autorska wizja rajdu na Śnieżnik trafiła na ścianę mieszkania Państwa Trawińskich.

W dziale „Podziękowania” musi być miejsce dla Krzysztofa Reka, czołowego grafika Braci Henrykowskiej. Jego piękne prace były tu wielokrotnie wykorzystywane, trafiły też na ściany wielu domów, w tym niżej podpisanego.

Prowadzenie strony henrykusy.pl to wysiłek prowadzącego redaktora (czyn społeczny wg nomenklatury z lat naszej nauki), ale również ponoszony co roku koszt utrzymania domeny i hostingu.

Andrzej Szczudło

Ocalić od zapomnienia


Wyście od nas nie odeszli,
zmieniliście pomieszczenia,
żyjecie wśród nas,
jak o Was wspomnienia.

Kiedy śpię lub śnię, choćby na jawie,
widzę Basię z Gruszeczki,
jak boso w parku biega po trawie.


Przez park wije się leśna struga,
z Henrykowa do Malborka, Zbyszku,
droga będzie bardzo długa.

Dziś wszystkich świętych świat wiwatuje,
ja patrzę w niebo- Was tam wypatruję.
W tę listopadową noc, zanieśmy modlitw moc, bo długo Was tu nie ma i zimna ta noc!

W tę świętą noc, dla Was na moim balkonie,
zapaliłem światełko byście grzali swe dłonie. Wy tam na pewno dawno już w anioły zapisane, ale ja i tak za Was modlić się nie przestanę.

Po tej samej ziemi co my żeście z nami chodzili, z tych samych źródeł wodę jako i my pili.

Ziemia Was jak matka mlekiem karmiła, a rola żywiła.
Zostały po Was już tylko wspomnienia,
nadzieją moją jest ocalić je od zapomnienia!

Rydzowym szlakiem

Rydze znam z lat dziecięcych, kiedy zbierałem je w lasach pod Sejnami. Po latach ponownie widywałem je w Wałdowie (niektórzy mówią „w Grądzieniu”) u Joli i Jurka Bruskich. Najwięcej rydzów nazbieraliśmy w roku 2011 czego świadkami było wielu Henrykusów. Pisałem już o tym na tej stronie, pokazywałem fotki z wielką patelnią. W tym roku razem z żoną postanowiliśmy rydzowe emocje odświeżyć. 11 października ruszyliśmy w trasę.

Zbliżając się do Miastka na terenach leśnych widzieliśmy dużo zaparkowanych samochodów, co wskazywało na obfitość grzybów. Złudnie, jak się potem okazało.

Jola i Jurek Bruscy, Janusz Krupa, Aldona Szczudło.

W domu naszych starych przyjaciół zastaliśmy Janusza Krupę, kolegę z młodszego rocznika, który mieszkając niedaleko Miastka odwiedza Bruskich od czasu do czasu, częściej niż ktoś inny. Tym samym zrobił się mały zlot czterech Henrykusów. Jurek już na pierwszą kolację przygotował nam- oczywiście- rydze. W kolejnych dniach ten gastronomiczny repertuar powtarzał. Chcąc sprawdzić jak rydze rosną w znanych nam już miejscach, wybraliśmy się do pobliskiego lasku. I tu zaskoczenie! Udało się znaleźć ledwie kilka sztuk, o których później nie do końca szczerze Jurek opowiadał, że wypełniły patelnię. Skąd brał grzyby na nasze kolacje, nadal nie wiem.

Gospodarze już najedzeni. Na stole zostało jeszcze kilka kawałków sejneńskiego sękacza.

W trakcie kilkudniowego pobytu, przebiegającego przy kiepskiej pogodzie, nagadaliśmy się za wszystkie czasy, przeczytaliśmy wszystkie wpisy w kronice gospodarstwa agroturystycznego Bruskich.

Zupełnie przypadkowo spotkaliśmy się z rodziną Andrzeja Bruskiego, syna Joli i Jurka, który mieszka pół godziny drogi od rodziców i w jesienne przedpołudnie wpadł do nich na kawę.

Bruscy seniorzy z Bruskimi juniorami.
W niedzielę zobaczyliśmy jak modlą się mieszkańcy Pomorza.

Kiedy nie padało zrobiliśmy spacer po miasteczku Miastku, nie omijając ulicy Mickiewicza, z której prawie 50 lat temu Jurek Bruski – miastowy- ruszył na wieś.

Przed powrotem do domu chcieliśmy jeszcze zaliczyć prawdziwe grzybobranie. Jurek zawiózł nas w „pewne” miejsce, ale poza obiektami pięknej do fotografowania przyrody, nic nie upolowaliśmy. Niemniej wizytę uznajemy za owocną, w rozmowy i wspomnienia. Polecamy to również innym.

Andrzej i Aldona Szczudłowie

Rajd Bialski po 50.latach

50 lat minęło jak jeden dzień!

W roku 1975, a był to rok, kiedy zaczęliśmy nasz pierwszy miesiąc w szkole, przyszedł do nas ktoś ze starszego rocznika. Idziemy na Rajd Bialski, zaproponował. No tak, ale z czym to się je? Przecież nie mam nic co potrzebne na rajdzie. Ile to kosztuje? Skąd wziąć plecak, buty i całe wyposażenie. Nie to nie dla mnie, pomyślałem, może na drugi rok. Wtedy starszak, chyba Andrzej Kowaliński, przyszedł i przyniósł mi plecak. Dalej już wszystko potoczyło się jak z górki. Jeśli chodzi o pozostałe rzeczy, nic nie było co przypominało wyprawkę człowieka, który idzie w góry na rajd. Ale wtedy też do akcji wkroczył pan profesor Urbaniak, pasjonat gór i człowiek, którego słuchała i uwielbiała młodzież. Jego sposób bycia i wewnętrzny spokój dawały poczucie pełnego bezpieczeństwa. Byliśmy przekonani, że idąc z nim możemy razem dojść bezpiecznie nawet na kraniec świata.

Nie raz jadąc niedaleko góry Śnieżna Maria, w kierunku Kudowy chyba, około 15 km od bitej drogi, marzyłem sobie, aby jeden raz choćby zebrać część starej ekipy z roku 1975. Wybierałem się jak prawdziwa sójka za morze, tak więc minęło już ponad 50 lat. Kiedyś nawet na spotkaniu absolwentów na 25.leciu od zakończenia szkoły byliśmy w Srebrnej Górze. Dla lokatorów hotelu „U Koniuszego” padła propozycja; idziemy na fortecę. Jednak zapomniałem, że wielu z nas miało już około 50 lat na karku. Po namyśle poszła garstka z nas; Elka i Heniek no i ja. Kiedy Heniek był już dawno na szczycie, myśmy dopiero wtoczyli się jak kamień pod górę. Dlatego też nabrałem więcej szacunku do naszego dawnego przewodnika (mentora) jakim był pan doktor Zbigniew Urbaniak. Kiedy zdobywaliśmy szczyty (tak to można nazwać) profesor zawsze był wyluzowany i tryskający energią. Jak pokazało życie, w zdrowym ciele drzemie zdrowy duch. Nasz mentor pieszych wędrówek dożył bardzo sędziwego wieku. Podczas naszych wędrówek mieliśmy wiele czasu, aby cieszyć się urokiem gór, ale interesowały nas nie tylko góry. Profesor tyle nam opowiadał, że po powrocie do Henrykowa, z polecenia i jego namaszczenia zostałem przewodnikiem po Henrykowskim Opactwie. Moja fascynacja historią i górami spowodowała, że moja miłość do tego miejsca i regionu dojrzała jak francuskie wino, im starsze tym lepsze.

Ale wracamy do Rajdu z roku 1975. Był początek października i pogoda na rajd jak gdyby wycięta z obrazka. Kiedy doszliśmy do schroniska na Śnieżnej Marii padła komenda; „panowie na prawo, a panie na lewo” i nie chodziło o ustronne miejsce. Dla pań był nocleg w murowanym domu, dla panów trochę mniej komfortowo- w takim rodzaju baraku. No, a w nocy spadek temperatury do minus! Nam chłopakom dało trochę w kość, bo było dość zimno. Do rana wsparcie z murowanego domu nie nadeszło.

Ale rano, kiedy ponownie spotkaliśmy nasze dziewczyny, uśmiechnięte i skore do żartów, nikt nawet nie wspominał, że nam w nocy ząb zęba nie sięgał. Wyruszyliśmy na szlak gdzieś koło południa, kiedy mgły opadły ujrzeliśmy wierzchołek naszej góry i drogę zasypaną śniegiem. Oczywiście nawet w tamtych czasach śnieg na początku października to wielkie zaskoczenie. Miał być rajd jesienny a my mamy iść w śniegu.

Ale w młodym ciele młody duch -zamiast rozpaczać i złorzeczyć byliśmy szczęśliwi, mieliśmy piękną zimę na początku jesieni.

I robiąc dobrą mnie do złej gry wszyscy zaczęliśmy śpiewać kolędy. Mieliśmy wigilię i Boże Narodzenie na początku października. Dlaczego o tym piszę? Bo dziś wszystko się zaciera, w obecnym czasie już na początku października wszystkie sklepy udekorowane są świątecznie. Czy to możliwe, że to przez nas sklepy te podłapały pomysł dekorowania sklepów i śpiewania kolęd w październiku? Nie, to na pewno nie my popsuliśmy ten świat. Nasz świat był młody i spontaniczny. Oczywiście kolędy śpiewaliśmy bo znaliśmy ich teksty. Bez smartphonów, które i tam nie miałyby zasięgu, byliśmy szczęśliwi jak małe dzieci na widok choinki i prezentów. Radość, która tam nam towarzyszyła trwała jednak krótko. Stanie w śniegu, w przemoczonych butach nic dobrego nie wróżyło. A przecież miała być złota jesień! Przeszliśmy parę kilometrów i piękna pogoda powróciła aż do końca rajdu. Kiedy rajd się kończył myślałem sobie, że wiele lekcji trzeba będzie nadrabiać.

Ale energia nagromadzona podczas wspólnej wędrówki doładowała nasze baterie na maxa. Nasze nowo poznane koleżanki, te ze starszego rocznika i te z naszego sprawdziły się w boju. Okazało się, że można z nimi konie kraść. Dziewczyny, które przeszły razem z nami rajd były pełne życia i energii. Chcąc im dorównywać my chłopaki musieliśmy się spinać aby nie wypaść przy nich jak „cienkie Bolki”. Kiedy spotkaliśmy się po 25 latach w Henrykowie, wydawało się nam, że tak niedawno to było. Gdy jednak spoglądałem na fotografie sprzed 50.lat, widziałem jak papier wyblakł. Ale uśmiechnięte twarze koleżanek i kolegów pozostaną z nami na zawsze, jak smak gruszek ulęgałek zerwanych z między od sąsiada. Cierpkie, gorzkie, ale smakowały jakby zerwane były z rajskiego ogrodu.

Bo tak smakuje nam życie za młodu!

Tak! Tak!

 to taki wtedy był nasz świat.

Konserwa i suchy chleb,

popijany wodą z ruczaju.

O Boże!

jak tęskno nam dziś,

do tamtego Raju.

Stanisław Bednarski, Wiedeń

Szadurski w Centrali Nasiennej

Już chyba wspominałem gdzieś, że w gronie koleżanek ze Śląskiego Towarzystwa Genealogicznego we Wrocławiu, do którego należę od 1995 roku, mam dwie, których ojcowie pracowali w Centrali Nasiennej we Wrocławiu. Oczywiście pamiętały, że w domowych rozmowach rodziców, Henryków i dyrektor Szadurski pojawiali się często. Trochę się napraszałem o jakieś wspomnienia, zdjęcia. Wreszcie się udało! (A.Sz.)

Jan Szadurski czwarty od lewej, w czarnej czapce.
Tu pan Janek patrzy na świat z ukosa. To ten w środku obok uśmiechniętej pani.
To nie biały walc. Pani zaprasza pana do kieliszka.

Santo Subito!

Kiedy w dniu pogrzebu pani profesor Wiesławy Trawińskiej zacząłem na telefonie czytać historie o Henrykowie, to na końcu tego tekstu zobaczyłem podpis „Trawińska”.

Oczywiście jest to szmat historii nie tylko rodziny Trawińskich, ale całej polskiej nacji. Kresy i wojna, Wołyń i tułaczka na zachód. Miała to być ziemia obiecana, mlekiem i miodem płynąca. Jednak przybyli z Kresów przesiedleńcy zobaczyli spalone wsie i sterczące kikuty kominów we Wrocławiu. Zastali zrabowane pałace i klasztory. Najpierw pozwolono szabrować budynki, a następnie z ruin odbudowywać i tworzyć szkoły jako podstawę nowego ładu. Dlatego historia „Cześka” opisana przez jego żonę (czytaj: https://henrykusy.pl/profesor-od-uprawy-czeslaw-trawinski/ ) wzruszyła mnie bardzo. Pomyślałem, że chyba jednak nie każdy, kto odchodzi z tego świata zbierać może tyle laurów przeżywszy prawie 90 lat.

Czesław Trawiński

Przed internatem żeńskim wiosną kwitły setki czerwonych tulipanów.

Wiele pisano o dyrektorze Janie Szadurskim. Cześć i chwała jemu za jego zasługi. Kiedy w roku 1975 przyjechałem do Henrykowa, stały jeszcze rusztowania, ale elewacja klasztoru lśniła w słońcu jak elewacja pięciogwiazdkowego hotelu. Zacząłem pojmować, że to raczej ja miałem więcej szczęścia. Mój rocznik powinien zacząć szkołę w 1972 roku. Wtedy klasztor był jeszcze smęty i w opłakanym stanie. Po odbyciu służby wojskowej w we wrześniu 1975 roku mogłem podjąć naukę w (nowym) budynku, który ma ponad 500 lat. Kiedy na początku września 1975 roku pani profesor Jadwiga Polkowska wysłała mnie do ogrodu botanicznego po maliny, myślałem, że chce mnie „wpuścić w maliny”. Dlaczego? Bo u mnie na Kujawach maliny były w lipcu, a nie we wrześniu. Wspominam to dlatego, że dzięki wcześniejszej mrówczej pracy nieprzebranej rzeszy rąk młodych ludzi ruiny te ożyły ponownie. Działy się rzeczy niezwykłe, nawet można było zbierać maliny we wrześniu. Gdyby wtedy wszyscy nasi profesorowie wybrali wygodne życie, mogli po skończeniu pracy wsiąść w pociąg i bujać się do Wrocławia, gdzie jest wspaniały ogród botaniczny. Ale pani profesor Polkowska wraz z młodzieżą wyczarowała prawie z niczego nasz własny ogród botaniczny, gdzie rosła nawet „Cebula”.

Budynek w przyklasztornym ogrodzie zwany Cebulą.

To wszystko nie był dar Centrali z Warszawy, ale serce włożone w nasz wspólny dom, jakim na dwa lata była NASZA szkoła. Czasem moi znajomi pytają się, „Znów jest jakiś tam zjazd w waszej szkole? Bo w naszej nie było żadnego. Czy macie tam w Henrykowie jakiś skarb zakopany w parku?”

Niestety skarby nasze to nie „Złoty pociąg” zakopany w parku, ale „złote rączki” i złote serca, które tymi rączkami sterowały, prostując ścieżki wydeptane po krowach, wywożąc setki ton gruzu i śmieci. Dziś kiedy słyszę, że dzieło tamtych pokoleń idzie ponownie w ruinę, a ze „złotych” ust obecnych administratorów o jego eminencji już śp. biskupie, że uratował klasztor od zagłady, myślę, że wszystkie nasze roczniki powinne otrzymywać dożywotnio status „VIP“. Należy się on tym, którzy rzeczywiście wskrzesili i uratowali ruinę od zagłady. Pobieranie opłaty od tych co przywrócili ruinę do blasku to chichot historii. Dlatego kiedy doczytałem do końca artykuł o panu Czesławie Trawińskim chciałem zawołać jak tłum w Rzymie po śmierci naszego papieża Jana Pawła II, Santo Subito Czesławie!

Stanisław Bednarski

Praktyka w Zakrzowie

Po kilku miesiącach przerwy znów zaglądamy do tzw. Kroniki Mirki, jedynej dostępnej Redakcji kroniki technikum w Henrykowie. Na jednej z ostatnich już stron znajdujemy wpis Zuzanny Bilińskiej dotyczący jej praktyki wakacyjnej, odbywanej rok przed maturą, w 1974 roku.

W opisie praktyki znajduje się praca w charakterze próbobiorcy materiału siewnego, której podejmowało się wielu z absolwentów henrykowskich szkół, w tym niżej podpisany.

Niestety nie mamy zdjęć Zuzanny z tej praktyki, ani późniejszych. Nie kojarzę jej również jako uczestniczki naszych zjazdów. Ciekawy Jej losów po szkole, czy wróciła do opisanej firmy, mogę tylko liczyć na odezwanie się którejś z koleżanek, która utrzymała kontakt, ale taki odzew to raczej rzadkość. Chciałbym się mylić. (Andrzej Szczudło)

W szkole o praktyce mówiło się wiele. Były spotkania z dyrektorem, szmery kłótni, ale wszystko zakończyło się pomyślnie. Marzyłam, aby mieć praktykę sama w Stacji Hodowli Roślin Marcinkowice. Marzenia się spełniły, dyrektor zezwolił mi na odbycie praktyki w wyżej wymienionej stacji.

foto: www.google.com/maps

Czekałyśmy na zakończenie roku szkolnego, potem był obóz w Łagowie i praktyka w SHR Marcinkowice. Zgłosiłam się do dyrekcji stacji. Dyrektor skierował mnie do zakładu Zakrzów. Byłam tam do dyspozycji kierownika. Praca moja polegała na poganianiu do pracy mocno rozbawionej i hałaśliwej grupy praktykantów z Zasadniczej Szkoły Rolniczej.

foto: www.google.com/maps

Każdy dzień kończył się zdaniem raportu kierownikowi o ilości wykonanej pracy i słowami „…bardzo dobrze…” albo też „…dzisiaj można było zrobić więcej…”.

Po trzech dniach praktyki przyjechała pani mgr Jadwiga Polkowska. Miłe spotkanie zakończyło się egzaminem z biegłości w rozpoznawaniu chwastów.

Praktyka w Zakrzowie dobiegła końca. Wróciłam do dyrekcji stacji. Znów było inne otoczenie, ale zżyłam się z nim bardzo szybko.

Powierzono mi funkcję urzędowego próbobiorcy stacji. Dostałam pieczątkę, sznurek, lak, kilka kilogramowych torebek i butelki po wódce. Od tego dnia codziennie jeździłam po zakładach firmy pobierając próbki nasion do Stacji Oceny Nasion.

Pierwsze pobieranie prób było dla mnie katorgą i co gorsze poparzyłam dyrektorowi palce gorącym lakiem. Oparzenia były mocne. Ratowało mnie tylko to, że dyrektor miał zawsze duże poczucie humoru i ze śmiechem potraktował to jako „zamach na jego życie”. Po kilku dniach rana się zagoiła i zostały miłe wspomnienia.

Z każdym dniem nabierałam wprawy, a pod koniec praktyki byłam już całkiem niezłym próbobiorcą.

Sześć tygodni minęło bardzo szybko i bezpowrotnie. Dzień 27 sierpnia 1974 roku był już wolnym dniem wakacyjnym. Dnia tego dostałam się w bezlitosne szpony szpitala. Tam też spędziłam ostatni tydzień wakacji.

Praktyka nauczyła mnie wiele, mile ją wspominam. Osoby współpracujące były miło ustosunkowane do mojej osoby. Tak też wyobrażam sobie przyszłą pracę, ale już w roli stażysty, bo tam też chcę wrócić po ukończeniu technikum.

Podol lingwista

Z psem Podolem mam jeszcze jedną  historię.                                                            Pracując w Biesowicach za kolegę miałem posła IV i V kadencji Sejmu PRL, towarzysza Mieczysława, z bogatym życiorysem zawodowym i partyjnym. Mieciu miał już swoje lata. Między sobą, od stanowiska sekretarza POP, które piastował, nazywaliśmy go Popem. Miał swój gabinet w biurze, dużo bogatszy niż mój, młodego kierownika.                          Niestety zgodnie z powiedzeniem, że „k…..a i milicjant to nie zawód, to charakter”, to u Miecia sprawdziło się w 100 procentach. Kolega posiadał wszelkie wady charakteru milicjanta. Wpier….ł się we wszystko, wszystkim się interesował i tą wiedzę różnie wykorzystywał.

Kiedyś usłyszał od kogoś, że mam szkodliwie wyszkolonego psa. Chodziło o Podola, który był u nas ponad 2 lata. Sporo czasu  poświęciłem na jego szkolenie, więc wiele komend rozumiał. Proste siad, łapa, noga, itd. to dla niego normalka. Potrafił również zrozumieć poważniejsze polecenia. Niektóre nawet ściśle tajne, które pokazywałem tylko zaufanym. Na rozkaz- „Niemce idą” głośno ujadał i groźnie myszkował po najbliższej okolicy. Skąd towarzysz poznał to hasło, nigdy się nie dowiedziałem. Faktem było, że je poznał. Epoka Edwarda Gierka była końcowym czasem obaw, że Niemcy przyjdą odebrać swoje ziemie, ale i początków wzajemnego zrozumienia oraz przyjaźni  polsko-niemieckiej. 

Zaczęła się afera. Jestem na polu, podjechał gazik i kierowca mnie woła, że TOWARZYSZ SEKRETARZ mnie wzywa. Zdziwiony jadę i po drodze zagaduję kierowcę o co chodzi, „na miejscu się dowiecie”, burknął. Wchodzę do POPe, siedzą wszyscy święci z dyrekcją na czele i od drzwi na stojąco, słyszę, że uprawiam  szkodliwą propagandę, szkodzę, partii, władzy, Polsce i wszystkim w koło. Mocno się przestraszyłem o swoją przyszłość życiową i zawodową, ale pytam „o co chodzi”. „Wyszkoliliście psa na szkodę przyjaźni polsko-niemieckiej”. W tamtych czasach takie zarzuty, od takiej szychy i w takim gronie mogły przestraszyć. Jeszcze tylko – sabotaż, dywersja i prokurator – brakowało do kompletu.  W końcu usłyszałem, że mój pies na komendę „Niemcy idą”, zaczyna szaleć i atakować wszystkich w koło. Zaparłem się w żywe oczy –  „mój pies na nic takiego nie reaguje”. Wsiedli na mnie jak na łysą kobyłę, oni swoje, ja swoje. Stanęło na tym, że pojechaliśmy gazikiem po Podola. Po powrocie oczywiście Mieciu wydał psu rozkaz – „Niemcy idą”. Podol patrzy i nic, Mieciu znowu  „Niemcy idą”, Podol brak reakcji. Mieciu swoje, Podol nic. Wpadli na to, że to ja muszę dać komendę. Wstaję i „Niemcy idą”, Podol patrzy, ja „Niemcy idą”, Podol nic. Nie wiem jak Podol to odróżniał, ale musiało być dokładnie powiedziane „Niemce idą”, bo na „Niemcy idą” nie reagował, ale o tym tylko ja wiedziałem. Mieciu, wiecie, rozumiecie itd.        Utrzymałem się w pracy, a i z Mieciem jakoś  dało się żyć.

W czasach Solidarności kolega z zarządu, przy mojej pomocy wyszkolił na hasło swojego psa, tylko zmieniliśmy formułę na „Ruskie idą”. To też dobrze brzmiało i w tamtych czasach konsekwencji nie niosło za sobą już żadnych.

Sławoj                       

Odszedł kolega

Wspomnienie o koledze, Krzysztofie Leśniaku.

Wspominam dziś serdecznie mojego kolegę ze szkolnych lat – ucznia Technikum Rolniczego w Henrykowie z rocznika 1973– 1976. Był nie tylko dobrym kolegą z klasy, ale także osobą, na której zawsze można było polegać.

Zapamiętałem go jako człowieka pogodnego, z poczuciem humoru, który potrafił rozładować każdą sytuację i zjednywać sobie ludzi. 

Po ukończeniu szkoły nasze drogi się rozeszły, ale co roku spotykaliśmy się na zjazdach klasowych. Zawsze cieszyliśmy się z tych spotkań– były okazją do wspomnień, rozmów o dawnych czasach i wspólnego śmiechu. On zawsze przychodził uśmiechnięty, pełen energii i ciekawych opowieści.

Krzysztof Leśniak drugi z prawej.
Krzysztof Leśniak w gronie koleżanek i kolegów z technikum (z tyłu, w okularach).

Takiego go zapamiętam– jako wspaniałego kolegę, który łączył ludzi i zostawił po sobie wiele ciepłych wspomnień. Zmarł 1.09.2025 r. Został pochowany 3 września w Pilawie Górnej, gdzie mieszkał. Zostawił żonę Grażynę i dwoje dzieci.

Lech Nowacki, Technikum Rolnicze w Henrykowie, 1973- 76