50 lat minęło jak jeden dzień!
W roku 1975, a był to rok, kiedy zaczęliśmy nasz pierwszy miesiąc w szkole, przyszedł do nas ktoś ze starszego rocznika. Idziemy na Rajd Bialski, zaproponował. No tak, ale z czym to się je? Przecież nie mam nic co potrzebne na rajdzie. Ile to kosztuje? Skąd wziąć plecak, buty i całe wyposażenie. Nie to nie dla mnie, pomyślałem, może na drugi rok. Wtedy starszak, chyba Andrzej Kowaliński, przyszedł i przyniósł mi plecak. Dalej już wszystko potoczyło się jak z górki. Jeśli chodzi o pozostałe rzeczy, nic nie było co przypominało wyprawkę człowieka, który idzie w góry na rajd. Ale wtedy też do akcji wkroczył pan profesor Urbaniak, pasjonat gór i człowiek, którego słuchała i uwielbiała młodzież. Jego sposób bycia i wewnętrzny spokój dawały poczucie pełnego bezpieczeństwa. Byliśmy przekonani, że idąc z nim możemy razem dojść bezpiecznie nawet na kraniec świata.





Nie raz jadąc niedaleko góry Śnieżna Maria, w kierunku Kudowy chyba, około 15 km od bitej drogi, marzyłem sobie, aby jeden raz choćby zebrać część starej ekipy z roku 1975. Wybierałem się jak prawdziwa sójka za morze, tak więc minęło już ponad 50 lat. Kiedyś nawet na spotkaniu absolwentów na 25.leciu od zakończenia szkoły byliśmy w Srebrnej Górze. Dla lokatorów hotelu „U Koniuszego” padła propozycja; idziemy na fortecę. Jednak zapomniałem, że wielu z nas miało już około 50 lat na karku. Po namyśle poszła garstka z nas; Elka i Heniek no i ja. Kiedy Heniek był już dawno na szczycie, myśmy dopiero wtoczyli się jak kamień pod górę. Dlatego też nabrałem więcej szacunku do naszego dawnego przewodnika (mentora) jakim był pan doktor Zbigniew Urbaniak. Kiedy zdobywaliśmy szczyty (tak to można nazwać) profesor zawsze był wyluzowany i tryskający energią. Jak pokazało życie, w zdrowym ciele drzemie zdrowy duch. Nasz mentor pieszych wędrówek dożył bardzo sędziwego wieku. Podczas naszych wędrówek mieliśmy wiele czasu, aby cieszyć się urokiem gór, ale interesowały nas nie tylko góry. Profesor tyle nam opowiadał, że po powrocie do Henrykowa, z polecenia i jego namaszczenia zostałem przewodnikiem po Henrykowskim Opactwie. Moja fascynacja historią i górami spowodowała, że moja miłość do tego miejsca i regionu dojrzała jak francuskie wino, im starsze tym lepsze.
Ale wracamy do Rajdu z roku 1975. Był początek października i pogoda na rajd jak gdyby wycięta z obrazka. Kiedy doszliśmy do schroniska na Śnieżnej Marii padła komenda; „panowie na prawo, a panie na lewo” i nie chodziło o ustronne miejsce. Dla pań był nocleg w murowanym domu, dla panów trochę mniej komfortowo- w takim rodzaju baraku. No, a w nocy spadek temperatury do minus! Nam chłopakom dało trochę w kość, bo było dość zimno. Do rana wsparcie z murowanego domu nie nadeszło.







Ale rano, kiedy ponownie spotkaliśmy nasze dziewczyny, uśmiechnięte i skore do żartów, nikt nawet nie wspominał, że nam w nocy ząb zęba nie sięgał. Wyruszyliśmy na szlak gdzieś koło południa, kiedy mgły opadły ujrzeliśmy wierzchołek naszej góry i drogę zasypaną śniegiem. Oczywiście nawet w tamtych czasach śnieg na początku października to wielkie zaskoczenie. Miał być rajd jesienny a my mamy iść w śniegu.
Ale w młodym ciele młody duch -zamiast rozpaczać i złorzeczyć byliśmy szczęśliwi, mieliśmy piękną zimę na początku jesieni.
I robiąc dobrą mnie do złej gry wszyscy zaczęliśmy śpiewać kolędy. Mieliśmy wigilię i Boże Narodzenie na początku października. Dlaczego o tym piszę? Bo dziś wszystko się zaciera, w obecnym czasie już na początku października wszystkie sklepy udekorowane są świątecznie. Czy to możliwe, że to przez nas sklepy te podłapały pomysł dekorowania sklepów i śpiewania kolęd w październiku? Nie, to na pewno nie my popsuliśmy ten świat. Nasz świat był młody i spontaniczny. Oczywiście kolędy śpiewaliśmy bo znaliśmy ich teksty. Bez smartphonów, które i tam nie miałyby zasięgu, byliśmy szczęśliwi jak małe dzieci na widok choinki i prezentów. Radość, która tam nam towarzyszyła trwała jednak krótko. Stanie w śniegu, w przemoczonych butach nic dobrego nie wróżyło. A przecież miała być złota jesień! Przeszliśmy parę kilometrów i piękna pogoda powróciła aż do końca rajdu. Kiedy rajd się kończył myślałem sobie, że wiele lekcji trzeba będzie nadrabiać.








Ale energia nagromadzona podczas wspólnej wędrówki doładowała nasze baterie na maxa. Nasze nowo poznane koleżanki, te ze starszego rocznika i te z naszego sprawdziły się w boju. Okazało się, że można z nimi konie kraść. Dziewczyny, które przeszły razem z nami rajd były pełne życia i energii. Chcąc im dorównywać my chłopaki musieliśmy się spinać aby nie wypaść przy nich jak „cienkie Bolki”. Kiedy spotkaliśmy się po 25 latach w Henrykowie, wydawało się nam, że tak niedawno to było. Gdy jednak spoglądałem na fotografie sprzed 50.lat, widziałem jak papier wyblakł. Ale uśmiechnięte twarze koleżanek i kolegów pozostaną z nami na zawsze, jak smak gruszek ulęgałek zerwanych z między od sąsiada. Cierpkie, gorzkie, ale smakowały jakby zerwane były z rajskiego ogrodu.
Bo tak smakuje nam życie za młodu!
Tak! Tak!
to taki wtedy był nasz świat.
Konserwa i suchy chleb,
popijany wodą z ruczaju.
O Boże!
jak tęskno nam dziś,
do tamtego Raju.
Stanisław Bednarski, Wiedeń