Zjazd w 1975 roku

Kilka tygodni temu, we Wrocławiu spotkałem się z córką dyrektora Władysława Szklarza, Agnieszką Orłowską. W sympatycznej rozmowie powspominaliśmy wspólnych znajomych, bo okazało się, że w ciągu 38 lat mojego zamieszkiwania we Wschowie, miałem do czynienia z wieloma krewnymi rodziny Szklarzów. Większość z nich zajmowała się rolnictwem, i z tymi spotykałem się na niwie zawodowej, jako pracownik Inspekcji Ochrony Roślin i Nasiennictwa, ale były także osoby z kręgu organizacji pozarządowych, w których także się uaktywniałem.

Ważnym dla Henrykusów owocem tego spotkania było pozyskanie zdjęć z czasów istnienia szkół. Dziś upubliczniam po raz pierwszy zdjęcia z I Zjazdu i Seminarium PSNR i PTHR, który odbył się 29 czerwca 1975 roku. Absolwenci mojego rocznika PSNR, tj. 1973- 75 byli wtedy już poza szkołą, więc jedynym źródłem szerszych informacji na ten temat mogą być młodsi koledzy. Może ktoś zechce się odezwać i podzielić wspomnieniami. Zapraszam! (ASz.)

Wesołych Świąt

Wdzięczność

Kochani,

jestem szczęśliwy, że na moje zaproszenie odpowiedzieliście i byliście w Henrykowie. Całe zgromadzone towarzystwo, atmosfera serdecznego spotkania i czas jego trwania przerosły moje najśmielsze oczekiwania. Było wspaniale, mój sentyment do Henrykowa i henrykusów uzyskał kolejną, piękną cegiełkę. Zachwycona jest Ela, która szybko poczuła z Wami i resztą towarzystwa serdeczną więź. Spotkanie z budrysem Jarkiem jest jakością samą w sobie i kłaniam mu się za to nisko i z szacunkiem.

Szczególnie ciepło cenię zaangażowanie pani profesor Trawńskiej, za zaaranżowanie nam niedzielnej części nawiedzenia Henrykowa. Wiecie, że to była moja prywatna tęsknota za tym miejscem, i jej osobiste zaangażowanie w to, przerosło moje wszelakie oczekiwania. Szacunek, ukłony w pas, buziak w policzek i czapki z głów, panie i panowie. Pani Wiesia, jako nestorka i Strażniczka Pamięci, ma tylko prawa i żadnego obowiązku wobec mnie (i Was chyba, ale są to Wasze z nią relacje). Ja jestem jej wdzięczny za poświęcony nam czas, uwagę i wytrwanie, mimo zmęczenia, z nami do końca.

Wiem, w stosunku do Henrykowa jestem bardzo sentymentalny, ale nie wstydzę się tego. Jestem dumny, że kilkoro z Was poznałem osobiście, wspaniali henrykusi ze swoimi współmałżonkami. Nic nie zastąpi bezpośredniego kontaktu z innymi człowiekiem, internet oczywiście ułatwia kontaktu, ale tylko spotkanie twarzą w twarz ma smak autentyczności i prawdy.

Jestem spełniony, odwiedziłem miejsca, na których mi zależało – dworzec kolejowy, Skałki, Weimar, święty most, bażantarnię, pałac, kościół i pawilon cebulę. Przy niej zrobiło mi się smutno, patrząc na degradację tego miejsca, ale z nieubłaganą logiką czasów i faktami nie mogę dyskutować. Signum temporis.

Jeżeli zdrowie pozwoli, to za jakiś czas znowu tu przyjadę.

Kocham Was wszystkich,

Tadeusz

Od redakcji:

Powyższy tekst dotarł do nas krótko po wizycie Tadeusza Keslinki w Henrykowie, a więc we wrześniu 2024 roku. Nie został opublikowany wskutek mojego przegapienia. Być może szukałem stosownego zdjęcia do zilustrowania treści, a potem zapomniałem.

Bardzo przepraszam za to autora wpisu i również Was Czytelników.

Andrzej Szczudło

Pasja dr Urbaniaka

Jedną z pasji dr Zbigniewa Urbaniaka była fotografia. Dzięki temu wspominając stare dobre czasy w Henrykowie, mamy zdjęcia.

Większość tych zdjęć datowanych jest na koniec czerwca 1967 roku. Jak wiemy z historii szkół, był to czas, kiedy po dwóch latach nauki obiekt henrykowski opuszczał pierwszy rocznik.

  • Było nas czterdzieści cztery: E.Bakiera, D.Korowajska, J.Dąbrowska, J.Nieścior, E.Kołodziej, M.Kobyłko, U.Pulnik, B.Gmurowska, Z.Uzięłło, Z.Bohan, H.Chinowska, J.Zagała, J.Jesionek, I.Piecyk, D.Łukaszczuk, Z.Matusz, J.Grab, J.Tkaczyńska, B.Mleczak, M.Kasprzak, E.Nawrocka, T.Obidowska, W.Wrońska.

Były też nielegalne przekroczenia granicy I.

Jak już wspominałem w tekście „Było też wojsko”, zasadniczą służbę wojskową (tak to się wtedy nazywało) odbywałem w WOP (Wojska Ochrony Pogranicza). Po szkole podoficerskiej trafiałem do różnych jednostek i strażnic. Nie miałem na to żadnego wpływu, gdzie mnie „rzucono”, tam chroniłem naszej granicy i Ludowej Ojczyzny (innej wówczas nie mieliśmy).

Chociaż w tamtych czasach ze wszystkich stron otaczali nasz kraj sami przyjaciele to zdarzały się jednak wspomniane w tytule nielegalne przekroczenia granicy. Z kilkoma miałem do czynienia osobiście. Jedno z nich wydarzyło się na naszej zachodniej granicy. Fragmenty granicy na odcinku strażnicy, w której służyłem, przebiegały przez miasto. Granica w tamtym czasie była zabezpieczana na wiele sposobów. Były ogrodzenia (na terenie miasta), pas bronowanej ziemi, w niektórych miejscach zainstalowane były tzw. US-y (urządzenia sygnalizacyjne). Jeśli między dwoma US-ami została przerwana wiązka podczerwieni, na strażnicy odzywał się alarm i na tablicy u dyżurnego „wyświetlały się” US-y, których alarm dotyczył. Zdarzało się, że wiązkę przerwały opadające jesienią liście albo wrzucony na „pasek”, czyli pas graniczny, przez „dowcipnisiów” psiak. Niemniej zgodnie z procedurą zawsze należało wysłać będący w pobliżu „zdarzenia” lub dyżurujący na strażnicy patrol i powód alarmu wyjaśnić.

Foto: muzeumsg.strazgraniczna.pl

Pewnego letniego dnia, a właściwie pewnej letniej nocy, pamiętam dokładnie, że z soboty na niedzielę, gdy pełniłem dyżur, około czwartej nad ranem (było już jasno) „wyświetlił” się US w mieście. Spodziewałem się, że to znowu robota jakichś „żartownisiów”, ale trzeba było sprawę zbadać, patrol wysłać i psiaka lub innego kociaka z pasa pogonić, bo będzie się błąkał i „odpali” kolejne US-y. Patrol wskoczył na motocykle i pojechał. Po kilkunastu minutach zawołali przez radio, żeby podesłać gazik (taki pojazd, nie mylić z gazikiem opatrunkowym czy do demakijażu), bo mają zatrzymanie. Gazik pojechał i po kolejnych dwóch kwadransach przywiózł zatrzymanego,  a właściwie zatrzymaną. Dziewczyna miała osiemnaście lat, była w stanie mocno wskazującym, umorusana i śmiertelnie wystraszona.

Najpierw dałem jej kawy (nie, nie prawdziwej, takiej czarnej żołnierskiej z kotła, tylko taka była), później ją uspokoiłem, że na razie nikt jej nie zastrzeli ani nie spotka ją żadna inna krzywda, no i kiedy nieco ochłonęła i się obmyła to przepytałem ją „na okoliczność”. Okazało się, że w sobotę wybierała się na zabawę, ale ojciec nie pozwolił jej wyjść, no to jak „stary” poszedł spać to „prysnęła” z domu przez okno (pokój miała na parterze). Zabawa była bardzo udana (było to zresztą po niej widać i czuć). Na tyle udana, że gdy nad ranem wracała do domu to pomyliła płoty. Zamiast przez płot okalający ich stojący przy ulicy dom, przeszła przez płot odgradzający od ulicy pas graniczny, tam kilka razy się przewróciła, dlatego była utytłana i „odpaliła” US-a, no i dalej wszystko potoczyło się tak, jak opisałem powyżej.

Sprawa nie miała dalszego ciągu. Chociaż zgodnie z przepisami powinna mieć. Ale trochę „nagiąłem” przepisy i uznałem, że nie ma potrzeby nadawać sprawie dalszego biegu. Kazałem odwieźć dziewczynę do domu i oddać rodzicom. Nie była szczególnie zadowolona, ale musiałem mieć pewność, że już niczego nie „wywinie”. Patrol zameldował, że dostarczyli dziewczynę „na adres”, obudzili ojca (było około szóstej, niedziela) i oddali dziewczę „do rąk własnych”.

O zdarzeniu poinformowałem dowódcę strażnicy. Był to bardzo przytomny facet i również uznał, że nie ma co robić afery. Będzie pisanie raportów, wyjaśnień i zawracanie przez kilka dni du… czyli głowy, a w końcu nic złego się nie stało. Uzgodniliśmy, że US-a uruchomiło nieustalone zwierzę. Podobne sytuacje nie były rzadkością. Kierowca ciągnika bronujący „pasek” też dostał właściwe instrukcje. Nikt o nic nie dopytywał, bo wszyscy znali starą zasadę: „im mniej wiesz, tym krócej będziesz przesłuchiwany”.

Od opisanych wydarzeń minęło blisko pięćdziesiąt lat, więc jakby co, to chyba obejmie mnie przedawnienie.

Pozdrawia Frenk

Henrykuski już przeszkolone

W ostatnim czasie naszą krajową politykę zdominował nowy temat. Premier Donald Tusk zwrócił uwagę na potrzebę masowych szkoleń naszych obywateli w zakresie powszechnej samoobrony. Nawiązując do tego, chciałbym przypomnieć, że taki przedmiot wykładany był również w Henrykowie, zarówno w technikum jak i w szkołach pomaturalnych. Jest o tym adnotacja również w tzw. Kronice Mirki.

„Gdy na lekcjach PO rozpoczęłyśmy szkolenie sanitarne, dobrawszy się parami opatrywałyśmy sobie nawzajem różne części ciała. Było to na pierwszej lekcji tego cyklu. Poznałyśmy opatrunek żółwiowy, wężowy, śrubowy… Na przerwie między jedną a drugą lekcją Danka dla hecy zabandażowała Krystynie Z. głowę, ta włożyła tyłem na przód długi granatowy sweter, zarzuciła na głowę mundurek, no i wiecie… zgrywała zakonnicę. Rozpoczęła właśnie modły, gdy w drzwiach pojawił się wykładowca, major Rataj. Krystyna mało myśląc szust pod ławkę. Bystre oko profesora spostrzegło ogólne poruszenie. Major podchodzi do ławki i rozkazuje: „Wstań!” Krystyna leży. Zły już ponawia rozkaz. Wtedy powoli, niepewnie, dziewczyna podnosi białą głowę. Zawstydzona nie ma odwagi spojrzeć prosto w oczy profesora. Sytuację uratowała Danka, szybko zdejmując opatrunek. Zajściu temu towarzyszył gromki śmiech i Krystyny narzekanie: „Widzisz, całą godzinę człowiek solidnie pracował i wszystko było ok. Gdy tylko zażartuje, zaraz wpadnie…”.

Sanitariuszki morowe panny

Poprzedni wpis na temat lekcji z majorem Stanisławem Ratajem:

Słowa mają moc

Mam nadzieję, że już dotarło do społeczności Henrykusów, że w tym roku świętujemy 60.lecie powstania szkół rolniczych w Henrykowie. Jedyną jak dotąd ujawnioną okazją do świętowania będzie zjazd, który zaplanowany został w dniach 2- 3 czerwca br. Na liście zadeklarowanych uczestników jest już kilkanaście osób, które dokonały chociaż częściowej wpłaty za udział.

Chcąc zachęcić kolejne osoby (głównie z technikum) przywołuję ich dobre opinie o szkole i latach w niej spędzonych, zawarte na stronach tzw. Kroniki Mirki.

Pod tytułem „Tymi słowami żegnamy Was” (1971- 1974, klasy III a i b) dziewczęta zamieściły wiele wpisów, rymowanych i niekoniecznie. Halina Cieśla zadeklarowała wzniośle; „Będę pamiętać o Was zawsze”, czemu swoimi podpisami przyklasnęli, koleżanka Anna Chuda i kolega Roman Artemiuk.

Obóz harcerski był dobrą okazją do integracji technikum z PSNR.

Władysława Mikulec zapewnia, że „W mej pamięci zawsze pozostanie Henryków”. Harcerka Grażyna Gzik posługując się fragmentem znanej piosenki przekonuje, że „A w sercu pozostanie tęsknota smutek żal…”. Trzy osoby parafkami, a więc niezidentyfikowane z nazwisk podpisały się pod zapewnieniem: „Marmur się kruszy, róża więdnieje, a nasza pamięć zawsze istnieje”. Na stronach kroniki są też cytaty z osób znanych. Poetę Juliana Przybosia zacytowały trzy koleżanki ze szkolnej ławy; Teresa Łukaszewska, Jadwiga Czerniawska i Czesława Bernat. Oto mądre słowa poety: „Przeszłość nie wraca jak żywe zjawisko, w dawnej postaci jednak nie umiera”.

Bal maturalny był sygnałem, że już niedługo trzeba się będzie rozstać z Henrykowem.

„Wśród wspomnień najmilsze będą z lat szkolnych”. Pod tym zdaniem podpisało się aż pięć dziewcząt: Irena Warchoł, Teresa Lasota, Teresa Barczyńska, Grażyna Foltyniewicz i Lucyna Roś.

Dowcipnie do swoich wspomnień odniosły się dziewczyny, które miały ksywki; Maria Dudzik czyli „Ewelina Hańska” oraz Irena Cyper- „Józek”. Trudno dziś stwierdzić która z nich pociła się nad tekstem wierszyka następującej treści: „Henryków piękny, ale niecały, Henryków mały, ale uroczy, ileż tam razy serca pękały, ileż tam dziewcząt zepsuło oczy”.

Kolejna trójka koleżanek, być może z jednego pokoju w internacie, stwierdziła, że „słodkie są chwile powitania, gorzkie są słowa pożegnania”. W podpisie: E.Czwalińska, B.Sawko, M.Zisjadu.

Szczęśliwe posiadaczki kroniki klasowej na użytek tej strony nazywanej Kroniką Mirki.

Daje do myślenia ostatni wpis na wspomnianej stronie Kroniki Mirki; „Za jajko wielkanocne, za kwiatki, za uśmiech… dziękuję”. Podpis jest nieczytelny, więc niewiadomo kto i komu za to tajemnicze jajko dziękuje.

Wśród wielu wpisów udało mi się wypatrzyć jedyny chyba należący do kadry pedagogicznej. Pani profesor Barbara Czarnoleska posłużyła się cytatem z harcerskiej piosenki: „Niech smutki precz zginą, wspomnienia niechaj płyną… podajmy sobie ręce…”.

Wpis Pani profesor.

Wszystkie te słowa pisane w chwili opuszczania szkoły mają moc. Wpisy zapewniają o dobrych latach spędzonych w Henrykowie, o pamięci, która zawsze istnieje, o sentymencie do miejsca i osób tam poznanych. Prostą konsekwencją tego powinny być teraz … deklaracje uczestnictwa w Zjeździe Henrykusów na 60.lecie szkół. Zapraszamy! Szczegółowe informacje w poprzednich tekstach na stronie www.henrykusy.pl

Andrzej Szczudło

Zdjęcia z albumu Stanisławy Truszkiewicz (Budy)

Była też cebulnica

Jak wszyscy wiemy, wyżywienie w Henrykowie zapewniała nam stołówka. Było całkiem niezłe i było go pod dostatkiem, nikt nie chodził głodny (chyba że chciał). Chociaż w wieku, w którym wówczas byliśmy, każdy facet bardzo chętnie, w zasadzie o każdej porze, mógł coś przekąsić, szczególnie na ciepło. Dlatego co jakiś czas, gdy poniosła nas ułańska fantazja, urządzaliśmy sobie dodatkowe kolacyjki. Czasami przyrządzaliśmy tytułową cebulnicę, czyli danie składające się z jajek, cebuli i przypraw.

Dlaczego cebulnica? Już wyjaśniam. Jakiś tłuszcz i przyprawy (sól, pieprz) brało się ze stołówki. Cebula także była stosunkowo łatwo osiągalna, wystarczyło uśmiechnąć się do pań kucharek, ogródki też były w pobliżu,  poza tym Henryków to przecież wieś, no więc no problem. Najtrudniej było zdobyć jajka. Do kupowania nie byliśmy szczególnie skłonni (lepiej było kupić coś innego), no to „kombinowaliśmy” je na różne sposoby. Kiedy zgromadziliśmy wszystkie produkty, wszystkie trzy, zaczynało się gotowanie.

Cebulę w ilości 3-4, czasem więcej, KILOGRAMÓW obierało się i kroiło, raczej niezbyt drobno, bo nikomu się nie chciało i w jakimś garnku, na płytce elektrycznej cebula była duszona na przyniesionej ze stołówki margarynie. Gdy cebula była uduszona, dodawaliśmy przyprawy i jajka, dwa, trzy, czasami nawet cztery … SZTUKI, więcej w zasadzie nigdy nie mieliśmy.  Biorąc pod uwagę podane proporcje, trudno nazwać to danie jajecznicą, dlatego była to cebulnica, czyli duża ilość duszonej cebuli, z dodanymi do smaku kilkoma jajkami.

Chleb ze  stołówki, słodkawy smak duszonej cebuli, charakterystyczny aromat stołówkowej margaryny, wszystko lekko (a nawet bardzo lekko) „złamane” jajkiem i wyżerka była przednia… „palce lizać”. Jak do tego znalazł się odpowiedni trunek, a zawsze się znalazł, to choć chętnych do degustacji i cebulnicy, i trunku było wielu to biesiada często przeciągała się do późnych, a czasami wczesnych godzin.

Kiedyś przygotowałem to danie u siebie w domu, dla swojej rodziny. Ilość nie było jakaś imponująca (bo była to tylko próba), ale proporcje mniej więcej zachowałem. O dziwo, wszystkim domownikom smakowało, czyli henrykowski przepis sprawdził się wiele lat później wśród niehenrykusów. Do tej pory, od czasu do czasu, daję się namówić i przyrządzam cebulnicę. Czasy i warunki już nie te, nie brakuje żadnego z produktów i nie trzeba „nadrabiać” cebulą, ale nazwa pozostała.

Pozdrawiam i wszystkiego naj…smaczniejszego.

Frenk   

Zamieszczone tu zdjęcia potraw pochodzą ze spotkania w Wałdowie, u Joli i Jurka Bruskich. Działo się to w roku 2011. Jako uczestnik wielu podobnych mogę stwierdzić, że była to impreza najbardziej gastronomiczna. Robiła wrażenie wielkość naczynia, ilość osób zaangażowanych w przygotowanie i… ten smak rydzów! (A.Sz.)

ZJAZD HENRYKUSÓW 2025

Anonsowaliśmy już wcześniej, że w tym roku Henrykusy będą świętować dwa jubileusze; Jubileusz 50.lecia opuszczenia szkoły w Henrykowie przez jeden z bardziej aktywnych roczników PSNR, 1973- 75, którego wychowawcą był profesor Czesław Trawiński, a przewodniczącą roku- Jolanta Hola (Rudzka),

oraz Jubileusz powstania szkół rolniczych w Henrykowie. W roku 1975 naukę ukończyli między innymi: Jerzy Bruski, Krzysztof Rek, Antoni Ślipko, Brygida Wojcieszczyk, Urszula Kalmuk (Horeczy), Piotr Ruszkowski, Agnieszka Graczyk (Nowak). Z inicjatywy absolwentów tego rocznika będzie organizowany zjazd, na który zapraszane są wszystkie Henrykusy, absolwenci wszystkich szkół rolniczych w Henrykowie.

Bazując na doświadczeniach z poprzednich zjazdów bardzo prosimy o wczesne deklaracje i wpłaty, gdyż organizator musi wcześniej zarezerwować odpowiednią ilość miejsc przy stole i noclegowych, a przede wszystkim dokonać przedpłaty. Ostatecznym terminem zgłoszenia udziału i dokonania pełnej wpłaty jest 20 maja br.

Oto szczegóły:

Termin : 2- 3 czerwiec 2025 r.

Miejsce: Starczówek 77A, 57-220 Ziębice, Zajazd Hotel „U George”a”

tel. 74 819 48 23, kom. 668 373 421 Krzysztof Wieczerzak,

e-mail: [email protected] , [email protected]

Zakwaterowanie: Hotel + 3 domki (11 miejsc), łącznie nocleg zapewniony dla 40 osób. 

                               Zakwaterowanie 2.06.2025 r. od godz. 13.00.

Miejsce spotkania: sala bankietowa hotelu

Wyżywienie:

2.06. Obiad + uroczysta kolacja, atmosferę umila muzyk (akordeonista i didżej) Grzegorz Kąsek, znany uczestnikom kilku poprzednich zjazdów.

3.06. Śniadanie

Po śniadaniu i opuszczeniu hotelu, około godz. 12:00 wyjazd do Henrykowa. Dla chętnych od 13:00 do 15:00 zwiedzanie klasztoru i kościoła w Henrykowie, złożenie kwiatów pod tablicą upamiętniającą dorobek szkół i ich założyciela, dyrektora Jana Szadurskiego (w 60 rocznicę założenia szkół).

Dla chętnych, zdeklarowanych przy zgłoszeniu (dodatkowo 35 zł od osoby) obiad w Sali marmurowej klasztoru.

Standardowy koszt pełnego udziału w zjeździe wynosi 400 zł od osoby.

Deklaracje uczestnictwa prosimy niezwłocznie zgłaszać do;

Krzysztof Rek, tel. 732 579 946, e-mail  [email protected]

Nr konta do wpłat: 80 2490 0005 0000 4000 4593 8674 Alior Bank, Krzysztof Rek z dopiskiem Zjazd Henrykusy.

Wpłata zaliczki w wysokości połowy kwoty tj. dla osób z noclegiem 200 zł, dla osób bez noclegu 150 zł. Termin wpłaty zaliczki do 20 kwietnia, całej kwoty do 20 maja 2025 r.

Cena udziału w zjeździe, bez noclegu, wynosi 290 zł. 

Ostateczny termin wpłaty II raty (czyli dla tych, którzy nie wpłacili całości) tj. 200 zł z noclegiem i 140 zł bez noclegu, do 20 maja.

(A.Sz.)

Praktyka wakacyjna na Kaszubach

W kolejnym wpisie z tzw. kroniki Mirki prezentujemy opis praktyki wakacyjnej w krainie, kojarzonej dziś z jedną z pierwszych osób w naszym kraju, premierem Donaldem Tuskiem. Kaszubem nr 1 w Henrykowie, za czasów mojego tam pobytu, czyli w latach 1973- 75 był Rajmund Jank. Jego tragiczne losy obiecał Redakcji opisać Zenon Kowalczyk. Wciąż czekamy na ten tekst. (A.Sz.)

Po wyjeździe z wrocławskiego dworca PKP, rankiem w niedzielę 14 lipca 1974 roku, byłyśmy szczęśliwe. Jechałyśmy na sześć tygodni nad morze. Miałyśmy przed oczyma szumiące morze, złoty piasek no i olbrzymie słońce. Twarze nasze jednak pochmurniały, kiedy zajechałyśmy do maleńkiej, szarej wioseczki otoczonej ze wszystkich stron świata lasami, w której nie było ani słońca ani morza.

Na aktualnej mapie Polski nie można znaleźć miejscowości Polchówek. Być może nazwa została zmieniona na Polchowo, którego lokalizacja pasuje do opisu. fot. www.google/maps

Mieszkania na początku też nie miałyśmy. Byłyśmy smutne, a nawet cicho marzyłyśmy o powrocie do Henrykowa. Ale przecież jesteśmy już dorosłe, więc nie można lękać się byle niepowodzeniem.  Zaczęłyśmy pracę wprawdzie monotonną i nieciekawą, bo przy sianie. Ale po pewnym czasie przyzwyczaiłyśmy się i nawet pracowałyśmy dosyć sprawnie. Jednak zrozumieć tamtą ludność było trudno. Kraina Polski, do której zawitałyśmy to Kaszuby, a język jakim tam ludzie mówią znacznie różni się od języka polskiego. Złościło nas to niejednokrotnie, ale z biegiem czasu i my opanowałyśmy jako tako sztukę nie mówienia, ale już rozumienia tego co do nas mówiono. Pogoda przez trzy tygodnie była tak brzydka, że  po pracy nie wychodziłyśmy z domu. Czytałyśmy książki lub spałyśmy. W sobotę zaś odwiedzałyśmy Puck, bo tam zawsze były organizowane jakieś imprezy.

Po trzech tygodniach przyjechała do nas pani profesor Trawińska. Ucieszyłyśmy się bardzo, bo nareszcie mogłyśmy porozmawiać z kimś swobodnie, wyżalić się, że tak ciężko jest tam żyć. Pani profesor zrobiła co mogła. Życie nasze zmieniło się nie do poznania. Skończyły się wędrówki na łąki i w kapustę w dużych gumiakach i szarych roboczych ubraniach. Zaczęła się praca w hodowli ziemniaka i obserwacje organizacji pracy. Pogoda także zaczęła się poprawiać. Jakaż była radość, kiedy pewnego słonecznego ranka zobaczyłyśmy z balkonu rozpościerające się morze. Zaraz w najbliższą pogodną niedzielę byłyśmy w maleńkiej nadmorskiej wiosce Karwi. Piękna plaża i bialutki czysty piasek urzekły nas. Wróciłyśmy wieczorem opalone już, choć nieznacznie, ale opalone. To była jednak satysfakcja. Tak było w każdy pogodny dzień. Chciałyśmy wrócić choć nie bardzo zaznajomione z pracą w hodowli, ale chociaż opalone. Z tym drugim nam wyszło. Pod koniec sierpnia mogłyśmy przyznać bez skrupułów, że brązowe to już mamy ciało. Zbliżał się dzień 26 sierpnia, dzień wyjazdu. Całą niedzielę pakowałyśmy wszystkie swoje rzeczy i pisałyśmy sprawozdanie z praktyki. Wieczorem pożegnałyśmy wszystkich poznanych znajomych i powspominałyśmy minione dni spędzone w Połchówku. A także opowiadałyśmy sobie wrażenia z wycieczek na Hel, do Gdyni, Gdańska i innych nadmorskich miejscowości.

To my, Zosia i Ania. Wiesia robiła zdjęcie.

Wyjechałyśmy do domu zadowolone i już o rok starsze, bardziej doświadczone. Bo to była niejako szkoła życia- 6 tygodni samodzielności to jednak dużo.

Zofia Labrok, Wiesława Krasoń, Anna Górska (THRiN 1972- 75)