Wdzięczność

Kochani,

jestem szczęśliwy, że na moje zaproszenie odpowiedzieliście i byliście w Henrykowie. Całe zgromadzone towarzystwo, atmosfera serdecznego spotkania i czas jego trwania przerosły moje najśmielsze oczekiwania. Było wspaniale, mój sentyment do Henrykowa i henrykusów uzyskał kolejną, piękną cegiełkę. Zachwycona jest Ela, która szybko poczuła z Wami i resztą towarzystwa serdeczną więź. Spotkanie z budrysem Jarkiem jest jakością samą w sobie i kłaniam mu się za to nisko i z szacunkiem.

Szczególnie ciepło cenię zaangażowanie pani profesor Trawńskiej, za zaaranżowanie nam niedzielnej części nawiedzenia Henrykowa. Wiecie, że to była moja prywatna tęsknota za tym miejscem, i jej osobiste zaangażowanie w to, przerosło moje wszelakie oczekiwania. Szacunek, ukłony w pas, buziak w policzek i czapki z głów, panie i panowie. Pani Wiesia, jako nestorka i Strażniczka Pamięci, ma tylko prawa i żadnego obowiązku wobec mnie (i Was chyba, ale są to Wasze z nią relacje). Ja jestem jej wdzięczny za poświęcony nam czas, uwagę i wytrwanie, mimo zmęczenia, z nami do końca.

Wiem, w stosunku do Henrykowa jestem bardzo sentymentalny, ale nie wstydzę się tego. Jestem dumny, że kilkoro z Was poznałem osobiście, wspaniali henrykusi ze swoimi współmałżonkami. Nic nie zastąpi bezpośredniego kontaktu z innymi człowiekiem, internet oczywiście ułatwia kontaktu, ale tylko spotkanie twarzą w twarz ma smak autentyczności i prawdy.

Jestem spełniony, odwiedziłem miejsca, na których mi zależało – dworzec kolejowy, Skałki, Weimar, święty most, bażantarnię, pałac, kościół i pawilon cebulę. Przy niej zrobiło mi się smutno, patrząc na degradację tego miejsca, ale z nieubłaganą logiką czasów i faktami nie mogę dyskutować. Signum temporis.

Jeżeli zdrowie pozwoli, to za jakiś czas znowu tu przyjadę.

Kocham Was wszystkich,

Tadeusz

Od redakcji:

Powyższy tekst dotarł do nas krótko po wizycie Tadeusza Keslinki w Henrykowie, a więc we wrześniu 2024 roku. Nie został opublikowany wskutek mojego przegapienia. Być może szukałem stosownego zdjęcia do zilustrowania treści, a potem zapomniałem.

Bardzo przepraszam za to autora wpisu i również Was Czytelników.

Andrzej Szczudło

Pasja dr Urbaniaka

Jedną z pasji dr Zbigniewa Urbaniaka była fotografia. Dzięki temu wspominając stare dobre czasy w Henrykowie, mamy zdjęcia.

Większość tych zdjęć datowanych jest na koniec czerwca 1967 roku. Jak wiemy z historii szkół, był to czas, kiedy po dwóch latach nauki obiekt henrykowski opuszczał pierwszy rocznik.

  • Było nas czterdzieści cztery: E.Bakiera, D.Korowajska, J.Dąbrowska, J.Nieścior, E.Kołodziej, M.Kobyłko, U.Pulnik, B.Gmurowska, Z.Uzięłło, Z.Bohan, H.Chinowska, J.Zagała, J.Jesionek, I.Piecyk, D.Łukaszczuk, Z.Matusz, J.Grab, J.Tkaczyńska, B.Mleczak, M.Kasprzak, E.Nawrocka, T.Obidowska, W.Wrońska.

Były też nielegalne przekroczenia granicy I.

Jak już wspominałem w tekście „Było też wojsko”, zasadniczą służbę wojskową (tak to się wtedy nazywało) odbywałem w WOP (Wojska Ochrony Pogranicza). Po szkole podoficerskiej trafiałem do różnych jednostek i strażnic. Nie miałem na to żadnego wpływu, gdzie mnie „rzucono”, tam chroniłem naszej granicy i Ludowej Ojczyzny (innej wówczas nie mieliśmy).

Chociaż w tamtych czasach ze wszystkich stron otaczali nasz kraj sami przyjaciele to zdarzały się jednak wspomniane w tytule nielegalne przekroczenia granicy. Z kilkoma miałem do czynienia osobiście. Jedno z nich wydarzyło się na naszej zachodniej granicy. Fragmenty granicy na odcinku strażnicy, w której służyłem, przebiegały przez miasto. Granica w tamtym czasie była zabezpieczana na wiele sposobów. Były ogrodzenia (na terenie miasta), pas bronowanej ziemi, w niektórych miejscach zainstalowane były tzw. US-y (urządzenia sygnalizacyjne). Jeśli między dwoma US-ami została przerwana wiązka podczerwieni, na strażnicy odzywał się alarm i na tablicy u dyżurnego „wyświetlały się” US-y, których alarm dotyczył. Zdarzało się, że wiązkę przerwały opadające jesienią liście albo wrzucony na „pasek”, czyli pas graniczny, przez „dowcipnisiów” psiak. Niemniej zgodnie z procedurą zawsze należało wysłać będący w pobliżu „zdarzenia” lub dyżurujący na strażnicy patrol i powód alarmu wyjaśnić.

Foto: muzeumsg.strazgraniczna.pl

Pewnego letniego dnia, a właściwie pewnej letniej nocy, pamiętam dokładnie, że z soboty na niedzielę, gdy pełniłem dyżur, około czwartej nad ranem (było już jasno) „wyświetlił” się US w mieście. Spodziewałem się, że to znowu robota jakichś „żartownisiów”, ale trzeba było sprawę zbadać, patrol wysłać i psiaka lub innego kociaka z pasa pogonić, bo będzie się błąkał i „odpali” kolejne US-y. Patrol wskoczył na motocykle i pojechał. Po kilkunastu minutach zawołali przez radio, żeby podesłać gazik (taki pojazd, nie mylić z gazikiem opatrunkowym czy do demakijażu), bo mają zatrzymanie. Gazik pojechał i po kolejnych dwóch kwadransach przywiózł zatrzymanego,  a właściwie zatrzymaną. Dziewczyna miała osiemnaście lat, była w stanie mocno wskazującym, umorusana i śmiertelnie wystraszona.

Najpierw dałem jej kawy (nie, nie prawdziwej, takiej czarnej żołnierskiej z kotła, tylko taka była), później ją uspokoiłem, że na razie nikt jej nie zastrzeli ani nie spotka ją żadna inna krzywda, no i kiedy nieco ochłonęła i się obmyła to przepytałem ją „na okoliczność”. Okazało się, że w sobotę wybierała się na zabawę, ale ojciec nie pozwolił jej wyjść, no to jak „stary” poszedł spać to „prysnęła” z domu przez okno (pokój miała na parterze). Zabawa była bardzo udana (było to zresztą po niej widać i czuć). Na tyle udana, że gdy nad ranem wracała do domu to pomyliła płoty. Zamiast przez płot okalający ich stojący przy ulicy dom, przeszła przez płot odgradzający od ulicy pas graniczny, tam kilka razy się przewróciła, dlatego była utytłana i „odpaliła” US-a, no i dalej wszystko potoczyło się tak, jak opisałem powyżej.

Sprawa nie miała dalszego ciągu. Chociaż zgodnie z przepisami powinna mieć. Ale trochę „nagiąłem” przepisy i uznałem, że nie ma potrzeby nadawać sprawie dalszego biegu. Kazałem odwieźć dziewczynę do domu i oddać rodzicom. Nie była szczególnie zadowolona, ale musiałem mieć pewność, że już niczego nie „wywinie”. Patrol zameldował, że dostarczyli dziewczynę „na adres”, obudzili ojca (było około szóstej, niedziela) i oddali dziewczę „do rąk własnych”.

O zdarzeniu poinformowałem dowódcę strażnicy. Był to bardzo przytomny facet i również uznał, że nie ma co robić afery. Będzie pisanie raportów, wyjaśnień i zawracanie przez kilka dni du… czyli głowy, a w końcu nic złego się nie stało. Uzgodniliśmy, że US-a uruchomiło nieustalone zwierzę. Podobne sytuacje nie były rzadkością. Kierowca ciągnika bronujący „pasek” też dostał właściwe instrukcje. Nikt o nic nie dopytywał, bo wszyscy znali starą zasadę: „im mniej wiesz, tym krócej będziesz przesłuchiwany”.

Od opisanych wydarzeń minęło blisko pięćdziesiąt lat, więc jakby co, to chyba obejmie mnie przedawnienie.

Pozdrawia Frenk

Henrykuski już przeszkolone

W ostatnim czasie naszą krajową politykę zdominował nowy temat. Premier Donald Tusk zwrócił uwagę na potrzebę masowych szkoleń naszych obywateli w zakresie powszechnej samoobrony. Nawiązując do tego, chciałbym przypomnieć, że taki przedmiot wykładany był również w Henrykowie, zarówno w technikum jak i w szkołach pomaturalnych. Jest o tym adnotacja również w tzw. Kronice Mirki.

„Gdy na lekcjach PO rozpoczęłyśmy szkolenie sanitarne, dobrawszy się parami opatrywałyśmy sobie nawzajem różne części ciała. Było to na pierwszej lekcji tego cyklu. Poznałyśmy opatrunek żółwiowy, wężowy, śrubowy… Na przerwie między jedną a drugą lekcją Danka dla hecy zabandażowała Krystynie Z. głowę, ta włożyła tyłem na przód długi granatowy sweter, zarzuciła na głowę mundurek, no i wiecie… zgrywała zakonnicę. Rozpoczęła właśnie modły, gdy w drzwiach pojawił się wykładowca, major Rataj. Krystyna mało myśląc szust pod ławkę. Bystre oko profesora spostrzegło ogólne poruszenie. Major podchodzi do ławki i rozkazuje: „Wstań!” Krystyna leży. Zły już ponawia rozkaz. Wtedy powoli, niepewnie, dziewczyna podnosi białą głowę. Zawstydzona nie ma odwagi spojrzeć prosto w oczy profesora. Sytuację uratowała Danka, szybko zdejmując opatrunek. Zajściu temu towarzyszył gromki śmiech i Krystyny narzekanie: „Widzisz, całą godzinę człowiek solidnie pracował i wszystko było ok. Gdy tylko zażartuje, zaraz wpadnie…”.

Sanitariuszki morowe panny

Poprzedni wpis na temat lekcji z majorem Stanisławem Ratajem:

Słowa mają moc

Mam nadzieję, że już dotarło do społeczności Henrykusów, że w tym roku świętujemy 60.lecie powstania szkół rolniczych w Henrykowie. Jedyną jak dotąd ujawnioną okazją do świętowania będzie zjazd, który zaplanowany został w dniach 2- 3 czerwca br. Na liście zadeklarowanych uczestników jest już kilkanaście osób, które dokonały chociaż częściowej wpłaty za udział.

Chcąc zachęcić kolejne osoby (głównie z technikum) przywołuję ich dobre opinie o szkole i latach w niej spędzonych, zawarte na stronach tzw. Kroniki Mirki.

Pod tytułem „Tymi słowami żegnamy Was” (1971- 1974, klasy III a i b) dziewczęta zamieściły wiele wpisów, rymowanych i niekoniecznie. Halina Cieśla zadeklarowała wzniośle; „Będę pamiętać o Was zawsze”, czemu swoimi podpisami przyklasnęli, koleżanka Anna Chuda i kolega Roman Artemiuk.

Obóz harcerski był dobrą okazją do integracji technikum z PSNR.

Władysława Mikulec zapewnia, że „W mej pamięci zawsze pozostanie Henryków”. Harcerka Grażyna Gzik posługując się fragmentem znanej piosenki przekonuje, że „A w sercu pozostanie tęsknota smutek żal…”. Trzy osoby parafkami, a więc niezidentyfikowane z nazwisk podpisały się pod zapewnieniem: „Marmur się kruszy, róża więdnieje, a nasza pamięć zawsze istnieje”. Na stronach kroniki są też cytaty z osób znanych. Poetę Juliana Przybosia zacytowały trzy koleżanki ze szkolnej ławy; Teresa Łukaszewska, Jadwiga Czerniawska i Czesława Bernat. Oto mądre słowa poety: „Przeszłość nie wraca jak żywe zjawisko, w dawnej postaci jednak nie umiera”.

Bal maturalny był sygnałem, że już niedługo trzeba się będzie rozstać z Henrykowem.

„Wśród wspomnień najmilsze będą z lat szkolnych”. Pod tym zdaniem podpisało się aż pięć dziewcząt: Irena Warchoł, Teresa Lasota, Teresa Barczyńska, Grażyna Foltyniewicz i Lucyna Roś.

Dowcipnie do swoich wspomnień odniosły się dziewczyny, które miały ksywki; Maria Dudzik czyli „Ewelina Hańska” oraz Irena Cyper- „Józek”. Trudno dziś stwierdzić która z nich pociła się nad tekstem wierszyka następującej treści: „Henryków piękny, ale niecały, Henryków mały, ale uroczy, ileż tam razy serca pękały, ileż tam dziewcząt zepsuło oczy”.

Kolejna trójka koleżanek, być może z jednego pokoju w internacie, stwierdziła, że „słodkie są chwile powitania, gorzkie są słowa pożegnania”. W podpisie: E.Czwalińska, B.Sawko, M.Zisjadu.

Szczęśliwe posiadaczki kroniki klasowej na użytek tej strony nazywanej Kroniką Mirki.

Daje do myślenia ostatni wpis na wspomnianej stronie Kroniki Mirki; „Za jajko wielkanocne, za kwiatki, za uśmiech… dziękuję”. Podpis jest nieczytelny, więc niewiadomo kto i komu za to tajemnicze jajko dziękuje.

Wśród wielu wpisów udało mi się wypatrzyć jedyny chyba należący do kadry pedagogicznej. Pani profesor Barbara Czarnoleska posłużyła się cytatem z harcerskiej piosenki: „Niech smutki precz zginą, wspomnienia niechaj płyną… podajmy sobie ręce…”.

Wpis Pani profesor.

Wszystkie te słowa pisane w chwili opuszczania szkoły mają moc. Wpisy zapewniają o dobrych latach spędzonych w Henrykowie, o pamięci, która zawsze istnieje, o sentymencie do miejsca i osób tam poznanych. Prostą konsekwencją tego powinny być teraz … deklaracje uczestnictwa w Zjeździe Henrykusów na 60.lecie szkół. Zapraszamy! Szczegółowe informacje w poprzednich tekstach na stronie www.henrykusy.pl

Andrzej Szczudło

Zdjęcia z albumu Stanisławy Truszkiewicz (Budy)

Była też cebulnica

Jak wszyscy wiemy, wyżywienie w Henrykowie zapewniała nam stołówka. Było całkiem niezłe i było go pod dostatkiem, nikt nie chodził głodny (chyba że chciał). Chociaż w wieku, w którym wówczas byliśmy, każdy facet bardzo chętnie, w zasadzie o każdej porze, mógł coś przekąsić, szczególnie na ciepło. Dlatego co jakiś czas, gdy poniosła nas ułańska fantazja, urządzaliśmy sobie dodatkowe kolacyjki. Czasami przyrządzaliśmy tytułową cebulnicę, czyli danie składające się z jajek, cebuli i przypraw.

Dlaczego cebulnica? Już wyjaśniam. Jakiś tłuszcz i przyprawy (sól, pieprz) brało się ze stołówki. Cebula także była stosunkowo łatwo osiągalna, wystarczyło uśmiechnąć się do pań kucharek, ogródki też były w pobliżu,  poza tym Henryków to przecież wieś, no więc no problem. Najtrudniej było zdobyć jajka. Do kupowania nie byliśmy szczególnie skłonni (lepiej było kupić coś innego), no to „kombinowaliśmy” je na różne sposoby. Kiedy zgromadziliśmy wszystkie produkty, wszystkie trzy, zaczynało się gotowanie.

Cebulę w ilości 3-4, czasem więcej, KILOGRAMÓW obierało się i kroiło, raczej niezbyt drobno, bo nikomu się nie chciało i w jakimś garnku, na płytce elektrycznej cebula była duszona na przyniesionej ze stołówki margarynie. Gdy cebula była uduszona, dodawaliśmy przyprawy i jajka, dwa, trzy, czasami nawet cztery … SZTUKI, więcej w zasadzie nigdy nie mieliśmy.  Biorąc pod uwagę podane proporcje, trudno nazwać to danie jajecznicą, dlatego była to cebulnica, czyli duża ilość duszonej cebuli, z dodanymi do smaku kilkoma jajkami.

Chleb ze  stołówki, słodkawy smak duszonej cebuli, charakterystyczny aromat stołówkowej margaryny, wszystko lekko (a nawet bardzo lekko) „złamane” jajkiem i wyżerka była przednia… „palce lizać”. Jak do tego znalazł się odpowiedni trunek, a zawsze się znalazł, to choć chętnych do degustacji i cebulnicy, i trunku było wielu to biesiada często przeciągała się do późnych, a czasami wczesnych godzin.

Kiedyś przygotowałem to danie u siebie w domu, dla swojej rodziny. Ilość nie było jakaś imponująca (bo była to tylko próba), ale proporcje mniej więcej zachowałem. O dziwo, wszystkim domownikom smakowało, czyli henrykowski przepis sprawdził się wiele lat później wśród niehenrykusów. Do tej pory, od czasu do czasu, daję się namówić i przyrządzam cebulnicę. Czasy i warunki już nie te, nie brakuje żadnego z produktów i nie trzeba „nadrabiać” cebulą, ale nazwa pozostała.

Pozdrawiam i wszystkiego naj…smaczniejszego.

Frenk   

Zamieszczone tu zdjęcia potraw pochodzą ze spotkania w Wałdowie, u Joli i Jurka Bruskich. Działo się to w roku 2011. Jako uczestnik wielu podobnych mogę stwierdzić, że była to impreza najbardziej gastronomiczna. Robiła wrażenie wielkość naczynia, ilość osób zaangażowanych w przygotowanie i… ten smak rydzów! (A.Sz.)

ZJAZD HENRYKUSÓW 2025

Anonsowaliśmy już wcześniej, że w tym roku Henrykusy będą świętować dwa jubileusze; Jubileusz 50.lecia opuszczenia szkoły w Henrykowie przez jeden z bardziej aktywnych roczników PSNR, 1973- 75, którego wychowawcą był profesor Czesław Trawiński, a przewodniczącą roku- Jolanta Hola (Rudzka),

oraz Jubileusz powstania szkół rolniczych w Henrykowie. W roku 1975 naukę ukończyli między innymi: Jerzy Bruski, Krzysztof Rek, Antoni Ślipko, Brygida Wojcieszczyk, Urszula Kalmuk (Horeczy), Piotr Ruszkowski, Agnieszka Graczyk (Nowak). Z inicjatywy absolwentów tego rocznika będzie organizowany zjazd, na który zapraszane są wszystkie Henrykusy, absolwenci wszystkich szkół rolniczych w Henrykowie.

Bazując na doświadczeniach z poprzednich zjazdów bardzo prosimy o wczesne deklaracje i wpłaty, gdyż organizator musi wcześniej zarezerwować odpowiednią ilość miejsc przy stole i noclegowych, a przede wszystkim dokonać przedpłaty. Ostatecznym terminem zgłoszenia udziału i dokonania pełnej wpłaty jest 20 maja br.

Oto szczegóły:

Termin : 2- 3 czerwiec 2025 r.

Miejsce: Starczówek 77A, 57-220 Ziębice, Zajazd Hotel „U George”a”

tel. 74 819 48 23, kom. 668 373 421 Krzysztof Wieczerzak,

e-mail: [email protected] , [email protected]

Zakwaterowanie: Hotel + 3 domki (11 miejsc), łącznie nocleg zapewniony dla 40 osób. 

                               Zakwaterowanie 2.06.2025 r. od godz. 13.00.

Miejsce spotkania: sala bankietowa hotelu

Wyżywienie:

2.06. Obiad + uroczysta kolacja, atmosferę umila muzyk (akordeonista i didżej) Grzegorz Kąsek, znany uczestnikom kilku poprzednich zjazdów.

3.06. Śniadanie

Po śniadaniu i opuszczeniu hotelu, około godz. 12:00 wyjazd do Henrykowa. Dla chętnych od 13:00 do 15:00 zwiedzanie klasztoru i kościoła w Henrykowie, złożenie kwiatów pod tablicą upamiętniającą dorobek szkół i ich założyciela, dyrektora Jana Szadurskiego (w 60 rocznicę założenia szkół).

Dla chętnych, zdeklarowanych przy zgłoszeniu (dodatkowo 35 zł od osoby) obiad w Sali marmurowej klasztoru.

Standardowy koszt pełnego udziału w zjeździe wynosi 400 zł od osoby.

Deklaracje uczestnictwa prosimy niezwłocznie zgłaszać do;

Krzysztof Rek, tel. 732 579 946, e-mail  [email protected]

Nr konta do wpłat: 80 2490 0005 0000 4000 4593 8674 Alior Bank, Krzysztof Rek z dopiskiem Zjazd Henrykusy.

Wpłata zaliczki w wysokości połowy kwoty tj. dla osób z noclegiem 200 zł, dla osób bez noclegu 150 zł. Termin wpłaty zaliczki do 20 kwietnia, całej kwoty do 20 maja 2025 r.

Cena udziału w zjeździe, bez noclegu, wynosi 290 zł. 

Ostateczny termin wpłaty II raty (czyli dla tych, którzy nie wpłacili całości) tj. 200 zł z noclegiem i 140 zł bez noclegu, do 20 maja.

(A.Sz.)

Praktyka wakacyjna na Kaszubach

W kolejnym wpisie z tzw. kroniki Mirki prezentujemy opis praktyki wakacyjnej w krainie, kojarzonej dziś z jedną z pierwszych osób w naszym kraju, premierem Donaldem Tuskiem. Kaszubem nr 1 w Henrykowie, za czasów mojego tam pobytu, czyli w latach 1973- 75 był Rajmund Jank. Jego tragiczne losy obiecał Redakcji opisać Zenon Kowalczyk. Wciąż czekamy na ten tekst. (A.Sz.)

Po wyjeździe z wrocławskiego dworca PKP, rankiem w niedzielę 14 lipca 1974 roku, byłyśmy szczęśliwe. Jechałyśmy na sześć tygodni nad morze. Miałyśmy przed oczyma szumiące morze, złoty piasek no i olbrzymie słońce. Twarze nasze jednak pochmurniały, kiedy zajechałyśmy do maleńkiej, szarej wioseczki otoczonej ze wszystkich stron świata lasami, w której nie było ani słońca ani morza.

Na aktualnej mapie Polski nie można znaleźć miejscowości Polchówek. Być może nazwa została zmieniona na Polchowo, którego lokalizacja pasuje do opisu. fot. www.google/maps

Mieszkania na początku też nie miałyśmy. Byłyśmy smutne, a nawet cicho marzyłyśmy o powrocie do Henrykowa. Ale przecież jesteśmy już dorosłe, więc nie można lękać się byle niepowodzeniem.  Zaczęłyśmy pracę wprawdzie monotonną i nieciekawą, bo przy sianie. Ale po pewnym czasie przyzwyczaiłyśmy się i nawet pracowałyśmy dosyć sprawnie. Jednak zrozumieć tamtą ludność było trudno. Kraina Polski, do której zawitałyśmy to Kaszuby, a język jakim tam ludzie mówią znacznie różni się od języka polskiego. Złościło nas to niejednokrotnie, ale z biegiem czasu i my opanowałyśmy jako tako sztukę nie mówienia, ale już rozumienia tego co do nas mówiono. Pogoda przez trzy tygodnie była tak brzydka, że  po pracy nie wychodziłyśmy z domu. Czytałyśmy książki lub spałyśmy. W sobotę zaś odwiedzałyśmy Puck, bo tam zawsze były organizowane jakieś imprezy.

Po trzech tygodniach przyjechała do nas pani profesor Trawińska. Ucieszyłyśmy się bardzo, bo nareszcie mogłyśmy porozmawiać z kimś swobodnie, wyżalić się, że tak ciężko jest tam żyć. Pani profesor zrobiła co mogła. Życie nasze zmieniło się nie do poznania. Skończyły się wędrówki na łąki i w kapustę w dużych gumiakach i szarych roboczych ubraniach. Zaczęła się praca w hodowli ziemniaka i obserwacje organizacji pracy. Pogoda także zaczęła się poprawiać. Jakaż była radość, kiedy pewnego słonecznego ranka zobaczyłyśmy z balkonu rozpościerające się morze. Zaraz w najbliższą pogodną niedzielę byłyśmy w maleńkiej nadmorskiej wiosce Karwi. Piękna plaża i bialutki czysty piasek urzekły nas. Wróciłyśmy wieczorem opalone już, choć nieznacznie, ale opalone. To była jednak satysfakcja. Tak było w każdy pogodny dzień. Chciałyśmy wrócić choć nie bardzo zaznajomione z pracą w hodowli, ale chociaż opalone. Z tym drugim nam wyszło. Pod koniec sierpnia mogłyśmy przyznać bez skrupułów, że brązowe to już mamy ciało. Zbliżał się dzień 26 sierpnia, dzień wyjazdu. Całą niedzielę pakowałyśmy wszystkie swoje rzeczy i pisałyśmy sprawozdanie z praktyki. Wieczorem pożegnałyśmy wszystkich poznanych znajomych i powspominałyśmy minione dni spędzone w Połchówku. A także opowiadałyśmy sobie wrażenia z wycieczek na Hel, do Gdyni, Gdańska i innych nadmorskich miejscowości.

To my, Zosia i Ania. Wiesia robiła zdjęcie.

Wyjechałyśmy do domu zadowolone i już o rok starsze, bardziej doświadczone. Bo to była niejako szkoła życia- 6 tygodni samodzielności to jednak dużo.

Zofia Labrok, Wiesława Krasoń, Anna Górska (THRiN 1972- 75)

Absolwent widmo

Skorpion. Urodziłem się i mieszkałem w mieście. Na takiego mówiło się „rolnik z Marszałkowskiej”. Faktycznie z rolnictwem miałem do czynienia tyle, że podlewałem kwiatki w doniczkach na parapecie własnego domu. Początkowo planowałem zostać generałem. Trochę wybili mi to z głowy, ale to ja sam zrezygnowałem. Będę dyrektorem PGR-u, czy czegoś innego- taki  miałem życiowy cel. 

Z takim planem zacząłem naukę w Państwowym Studium Techników Nasiennictwa i Laborantów w Henrykowie. Do szkoły przyjechałem na koniec sierpnia. W internacie nie mieliśmy wyboru sali . Ponieważ nie paliłem, wybrałem łóżko przy oknie w pierwszej sali, do której wszedłem. W końcu i tak nikogo nie znałem. Formalności w sekretariacie szybko przebiegły, zostawiłem fotografię i dane i za kilka dni dostałem legitymację. Swoje umiejętności i przezwisko skrzętnie ukrywałem starając trzymać się z boku. Do czasu. Nauka w Henrykowie mijała szybko. Nie obyło się bez różnych  przypadków, które tu opowiadałem. Wspominałem, że w czwartym semestrze, w maju, po zaliczeniach, tuż przed dyplomowymi egzaminami, chcieli mnie relegować ze szkoły. Dyrektor Pedagogiczny Stefan Kościelniak, którego  przezywaliśmy „Cnotka”, miał swoje wymagania, nakazał  słuchaczom i uczniom w czasie dużej przerwy spacerować wkoło po korytarzu, a w cieplejsze dni  po dziedzińcu pod oknami  szkoły. Nie wszystkim to się podobało. Byliśmy dorośli, dyrektor lubił w czasie naszych spacerów stawać w oknie i nas obserwować. My przechodząc pod oknem niby uprzejmie schylając głowy słaliśmy mu różne inwektywy, typu „ sp,,,j z tego okna”,  „ukłoń się  łysy …u”, na co  skłaniał się w oknie i mówił dość głośno i wyraźnie „Dzień dobry”. Inwektywy każdy z nas mówił pod nosem, każdy swoje. Ubaw mieliśmy po pachy, a dyrektor uważał nas za bardzo miłych młodych ludzi. W maju tuż przed dyplomowymi egzaminami, młodzieńczy „garb” dał o sobie znać. Dyrektor, z ust mojego znajomego z liceum w Rawie Mazowieckiej, a absolwenta Henrykowa z lat 1966- 68 roku, który odwiedził szkołę, uzyskał informacje na temat moich młodzieńczych wyczynów w Rawie i był za usunięciem mnie ze szkoły. Grono pedagogiczne było podzielone, bo nauczyciele znali mnie z dobrej strony. Ci co nie znali, skłonni byli odpuścić te „młodzieńcze wybryki”.

Dyrektor Kościelniak wezwał mnie do gabinetu. Nie będę przytaczał słów jakimi do mnie przemówił. Dziś nazywamy to esbeckimi metodami– papier, długopis, siadaj, pisz! Takiego …a! Nic nie napisałem. Dobrze, że w „gąsiorze” na widok publiczny mnie nie zamknął, albo do lochów nie wtrącił. Zaraz potem głuchy telefon zaczął działać i wkrótce wszyscy już wiedzieli. A jak to z przekazywanymi pocztą pantoflową wiadomościami bywa, „wiedzieli wszystko i jeszcze więcej”. Ktoś „życzliwy” upowszechnił na roku komunikat jaki to ja łobuz byłem. Ozory sprawiedliwości zaczęły mielić. Atmosfera zgęstniała, dotychczasowi koledzy z roku nie bardzo wiedzieli jak się zachować? Jak to zwykle w takich chwilach bywa, podzielili się. Jeden koleś z Tczewa, „Pepik” (to ten co mi szafę przejrzał i oszczędności ujawnił, przez co mi stypendium zabrali) stwierdził o mnie – „wiedziałem, że to łobuz”.  Inni odmiennie– też o mnie –„ jednak najlepszy tu był”. Uzyskiwałem różne informacje, od jednego z wykładowców nawet ze słowami pocieszenia. Mocno obstawał za mną mgr Czesław Trawiński, a także mgr Amelia Gembarzewska, mgr Jadwiga Polkowska i dr Zbigniew Urbaniak.  „Pan Kobra”- mgr Tadeusz Marcinów był za relegowaniem. Pewnie dojrzał tu dla siebie szansę do rewanżu za moje prześmiewne wypowiedzi o nim w radiowęźle. Opiekun roku mgr Stanisław Doruch, który ze względu na swój niski wzrost, 155 cm, wysokich nie lubił, jak Piłat umył ręce twierdząc, że „Rada Pedagogiczna decyduje. Nie chciałem nikogo stawiać w trudnej sytuacji, zmuszać do wyboru.”

Skorpion walczył o  marzenia i swoją przyszłość. Wyjechałem do Warszawy, odnowiłem stare znajomości z SGGW. Mocne były- syn Karola G., Ministerstwo Rolnictwa, trudna rozmowa, indeks. Telefon Dyrektora Karola G. do  Dyrektora Jana Szadurskiego. Nawet niedługo rozmawiali. Potem powrót do Henrykowa. Byłem zadowolony, ale  bez euforii, bo wiedziałem za co cierpię.  

W czasie kiedy byłem w Henrykowie, ocena powyżej 4,5 zwalniała ze zdawania egzaminu końcowego.  Byłem najlepszy na roku. Miałem wszystko powyżej. Jako jedyny z całego rocznika, ale chyba i w ogóle w historii Szkoły w Henrykowie. nie zdawałem żadnego egzaminu. Może trochę dlatego, że później znieśli taką możliwość, a może tylko sami prości i porządni przychodzili i nie musieli się starać? Pojechałem do domu. Szkoła nie zawiadomiła mnie kiedy będzie rozdanie dyplomów. Zadzwoniłem z domu. Przyjechałem, dali mi skrycie i po cichu, indywidualnie, nie razem z całym rocznikiem. Po prostu, pani sekretarka Wiesława Bijoś wydała mi go w sekretariacie bez należnych surm, żegnając ozięble. Nawet na zbiorowej fotografii rocznika mnie nie ma, ani nie wyróżniono mnie w panteonie najlepszych słuchaczy Szkoły. Sprawdzałem. Krótko mówiąc- Absolwent Widmo. Dobrze, że zachowałem szkolne dokumenty.

Była to następna kara za grzechy młodości, a prawo mówi, że dwa razy za to samo się nie karze.  Mówi. Mnie to zabolało. Jednak – „co cię nie zabije to wzmocni”. Wzmocniło.

W sprawie pracy skontaktowałem się z SHR w Borowie. Odpowiedzieli, że przyjmą mnie chętnie. Jednak żona chciała na Pomorze i wylądowałem w SHR Górzyno koło Lęborka.

Będę dyrektorem– kołatało z tyłu głowy. Skorpion truł i ostrzył kolec do walki o życie. Na ostro.

Sławoj Misiewicz „Harnaś”

Prawdziwy kulig

Na początkowych stronach tzw. Kroniki Mirki znajdujemy wpis, najprawdopodobniej z 1973 roku, o klasowym kuligu. Po 50 latach coraz trudniej o śnieg i kuligi. Strach pomyśleć jak opisywaną tu eskapadę- kulig za ciągnikiem skomentowaliby dziś troszczący się o bezpieczeństwo swoich pociech rodzice i przełożeni. Poczytajmy o tym, przypomnijmy sobie jak to bywało. (ASz.)

6 grudnia rokrocznie obchodzimy Mikołajki. Postanowiliśmy podtrzymać prastare obyczaje. Każdy z nas, po uprzednim losowaniu, przygotował paczkę dla „kogoś”. Nie można było zdradzać tajemnicy, dla kogo. Gdy wszystko było już przygotowane, zaprosiliśmy dyrektora, profesor Polkowską oraz wychowawczynie internatu. W czasie przygotowania pomyślano także o Mikołaju. Postanowiliśmy żeby Mikołajem była Ela Walczak z klasy II a. Dwie dziewczynki przebrane były za aniołów, a jedna za diabła. Trzeba przyznać, że prezentowały się w tych strojach bardzo dobrze. Dziewczynki z naszej klasy, żeby było bardziej śmiesznie, przebrały się za dzieci z przedszkola. Ubrały sobie krótkie spódniczki, ogromne kokardy powpinały we włosy, a Danusia Pietrzak namalowała sobie piegi, z którymi wyglądała kapitalnie. Umówiliśmy się także, że przy odbiorze paczek trzeba będzie powiedzieć ładny wierszyk, zaśpiewać piosenkę lub powiedzieć coś ciekawego, a zarazem śmiesznego. Niektóre dziewczynki mówiły takie wierszyki z przedszkola naśladując głosy maluchów. Było bardzo wesoło, każdy śmiał się do rozpuku. Po uroczystym rozdaniu paczek była kolacja, gorąca herbata oraz słodycze z paczek. Na tej ceremonii obecni byli Wojtek i Jacek, którzy zadziwiali wszystkich swoimi zagadkami. Przed zakończeniem dyrektor Władysław Szklarz wpisał się do Kroniki Klasowej.

W poniedziałek ktoś rzucił; „moglibyśmy zorganizować kulig!” Tak, ale trzeba wpierw zamówić śnieg u Wicherka, bo choć zima w pełni, biały kobierzec wokół nie dominuje. Ale zdecydowaliśmy; w środę po lekcjach jedziemy z kuligiem do Wąwolnicy, bo właśnie tam mieszka jedna z naszych koleżanek- Ela Łucka.

fot; google.maps.pl

Załatwiłyśmy, że pojedzie z nami ciągnikiem pan Iwanowski. Tak też się stało. O godzinie 14.00 za męskim internatem czekał już na nas ciągnik, a za nim sznur sanek pożyczonych od życzliwych mieszkańców Henrykowa. Każdy ciepło ubrany. Sprawdzona obecność. Wszyscy zajmują miejsca, warkot silnika, ruszamy i … krach. Przerwał się łańcuch! Męska generacja szybko usunęła awarię. Jedziemy i znów… Łańcuch rwał się notorycznie, aż do chwili, gdy zaszyliśmy się w park. Wtedy pan Iwanowski postanowił wrócić po silniejszy łańcuch. Trwało to bardzo krótko. Po ponownym złączeniu sanek, nie mieliśmy już powodów do stresów. Wszystko było ok. Przed nami droga daleka i dość trudna. Często zdarzały się wywrotki. Helcia przypominała swym wyglądem pulchnego bałwana, a Wojtek takiegoż bałwanka. Na polnej drodze, ku naszej wielkiej radości, było śniegu moc. Na tyle, że zakopał nam się ciągnik. Przy akcji odśnieżania brała udział cała grupa. Po wielu próbach udało się ruszyć w dalszą drogę. Dzień miał się ku końcowi. Zapadał powoli zmrok. Na godzinę 18.00 zdołaliśmy dobrnąć do celu. Przywitano nas mile i serdecznie gorącą herbatą i bigosem. Były nawet pączki i faworki. Jedliśmy z wielkim apetytem, bo smaczne to było bardzo! U Eli zauważyliśmy, że większość dziewcząt ma mokre spodnie, a na Helci i Wojtku próżno próbowaliśmy znaleźć suchą nitkę. Stanowili wspaniały duet- do figlów, psot i konsumpcji-  ale słusznie należało im się więcej, przecież rozśmieszali wszystkich, a przy tym jak wiemy traci się dużo energii.

Kilka dziewcząt i chłopcy mieli na tyle werwy i siły, by potańczyć w takt rytmów płynących z adapteru. To było jeszcze jedno urozmaicenie tak cudownego popołudnia i wieczoru. Rozmawialiśmy, żartowaliśmy, wspominaliśmy… I wtedy wiadomo już było, że powrót kuligiem jest niemożliwy. Wróciliśmy pociągiem taszcząc parami sanki, za pieniądze pożyczone od wspaniałego – jak zawsze- pana Iwanowskiego, który wyjechał po nas także na stację PKP w Henrykowie oszczędzając nam 3 km męczącej i trudnej drogi. Wracając jak zwykle śpiewaliśmy. W internacie była już cisza, więc najspokojniej jak tylko potrafiłyśmy dopełniłyśmy wieczornej toalety i zmorzył nas sen. Na drugi dzień, z kwiatkiem udaliśmy się do pana Iwanowskiego, dziękując za towarzystwo i pożyczkę. Słowa uznania należą się przede wszystkim naszej drogiej wychowawczyni Wandzie Mazur, która w doskonały sposób potrafiła utrzymać nadzór, towarzysząc nam w chwilach dobrych i złych.

Ślicznie dziękujemy, a za wybryki przepraszamy. (klasa THRiN 1972-75)