Jestem absolwentem PSNR z roku 1975. Pracowałem w branży do 2019 r., kiedy to przeszedłem na emeryturę. Pochodzę z Sejn (Podlaskie), mieszkam we Wschowie (Lubuskie). Mam duży sentyment do Henrykowa i ludzi z nim związanych.
Dotarła do nas smutna informacja o śmierci Henrykusa. 6 września zmarł Bronisław Stanisław Koryś mieszkający w nieodległych od Henrykowa Gołostowicach. Pozostawił owdowiałą żonę Urszulę oraz dwoje dzieci. Stanisław, bo tego imienia powszechnie używał, był absolwentem jednego z pierwszych roczników PST w Henrykowie. Po ukończeniu studiów wrócił do Henrykowa, gdzie prowadził zajęcia ze słuchaczami szkoły pomaturalnej. W końcu lat 70. ożenił się z Urszulą Wiechą, absolwentką PSNR z roku 1975. Oboje prowadzili gospodarstwo rolne w Gołostowicach. Na zjeździe absolwentów byli tylko raz, w 2005 roku w Białym Kościele. (ASz.)
„HydroZagadka” Duża część Dolnego Śląska, do którego również należy nasza miejscowość zmaga się z kleską żywiołową. Z uwagi na położenie Henrykowa… | By Krzysztof | Facebook https://www.facebook.com/henrykov.pierwsze.slowo.pisane
Bywał tu przed laty, podziwiał pocysterski zabytek i jego wyjątkowe otoczenie. Z pewnością można powiedzieć, że zakochał się w tym miejscu. Zwykłe życiowe sprawy spowodowały, że przez ostatnie lata wracał tu tylko w sentymentalnych marzeniach.
Tadeusz Keslinka, bo o nim tu mowa, absolwent PSNR z 1979 roku, organizator największego Zjazdu Henrykusów w 2008 roku (Jubileusz 100.lecia urodzin Jana Szadurskiego) wybrał się do Henrykowa ponownie. Zanim się wybrał rzucił hasło, Henrykusy, stańcie do apelu! I tak się stało, na ofertę spotkania zareagowało grono przyjaciół skupionych wokół idei upamiętnienia ćwierćwiecza istnienia szkół rolniczych w tym miejscu. Dostosowując się do wymyślonego przez Tadeusza planu, pierwsza grupa licząca 8 osób dotarła do Henrykowa w piątek 6 września br.
Od lewej: Witold i Anna Oktawiec, Aldona i Andrzej Szczudłowie, Halina i Zbigniew Kruszewscy, Tadeusz Keslinka.
Spotkanie na stacji PKP przywołało wiele wspomnień i wzruszeń. Były pamiątkowe fotki i dyskusje. Kiedy wygasły, ruszyliśmy do szkółki drzew i krzewów prowadzonych nieopodal przez Jarosława Trawińskiego, syna profesorów szkół henrykowskich, Czesława i Barbary.
J.Trawiński i T.KeslinkaDom Trawińskich
Umówiony wcześniej gospodarz oprowadził po posesji a następnie zaprosił gości na kawę. W serdecznej atmosferze, oglądając zdjęcia sprzed lat wspominaliśmy stare dobre czasy. Nastroje były jednak mieszane, bo szkółka chyli się ku upadkowi. Długotrwały remont drogi blokujący klientom dojazd do niej oraz ogólna dekoniunktura w branży sprawiły, że dziś trzeba poszukiwać innych rozwiązań.
Kolejnym punktem w programie Tadeusza była wizyta w Skalicach. Nie wszyscy z obecnych, ale na pewno on miał z tym miejscem wiele wspomnień. Teraz ożyły. W tym urokliwym miejscu, przypominającym krajobraz górski, spędziliśmy kilka kwadransów, wykonując wiele zdjęć.
Keslinkowie w Skalicach.Zwiedzamy skałki w Skalicach.
Będąc po latach w Henrykowie trudno pominąć cmentarz, miejsce wiecznego spoczynku kilku znanych wcześniej osób. Na grobie profesora Czesława Trawińskiego zapaliliśmy znicze. Niestety nie udało się odszukać grobu Franciszka Bijosia, wychowawcy rocznika PSNR 1974- 76, którego reprezentantka Halina Kruszewska uczestniczyła w spotkaniu.
Ani się obejrzeliśmy kiedy zrobiła się pora obiadowa, wobec czego skierowaliśmy swoje kroki do „Karczmy Piastowskiej”. Przy obiedzie dyskutowaliśmy o przeżyciach dzisiejszego dnia i planach na jutro.
Drugi dzień spotkania na wezwanie Tadeusza Keslinki zaczął się od zbiórki przed henrykowskim kościołem. Prócz czterech par z poprzedniego dnia (Halina Kruszewska z mężem Zbigniewem, Anna Oktawiec z mężem Witoldem, Andrzej Szczudło z żoną Aldoną i Tadeusz Keslinka z żoną Elżbietą) przybyły trzy panie; pani profesor Barbara Trawińska oraz Lodzia Białecka- Solecka i Jadwiga Szaro.
L.Białecka- Solecka, W.Trawińska, J.Szaro.
Razem poszliśmy na zwiedzanie klasztoru. Zaraz za drzwiami wejściowymi jest teraz tzw. izba pamięci (niestety nie o naszych szkołach), w której zwiedzającym pokazuje się film o Henrykowie i opowiada jego historię. Dołączyliśmy do grupy osób już tam obecnych i po skończeniu wyświetlania filmu ruszyliśmy za przewodniczką, która wyegzekwowała od nas bilety, jak od wszystkich innych niż byli uczniowie tutejszych szkół turystów. Opowiadała ciekawie o „naszym” kiedyś obiekcie. W Sali Dębowej grupa rozproszyła się i kiedy usłyszeliśmy dociekania jak to było przed laty, zrozumieliśmy, że dołączyliśmy do grupy absolwentów naszej szkoły.
Absolwenci pierwszego rocznika THRiN.
Szybko i z dumą przyznali się, że są absolwentami pierwszego rocznika THRiN, klasy pani profesor Wandy Mazur i że odwiedzają Henryków co roku. Od tego czasu poczuliśmy się mocniejsi, zintegrowani z nimi i razem stawaliśmy do zdjęć. Kiedy grupa za przewodnikiem dotarła do tablic upamiętniających dyrektora Jana Szadurskiego, wszyscy się ożywili i kolejno fotografowali się tam w różnych konfiguracjach.
Na dziedzińcu.
Dowiedziałem się od nich, że przed laty grali w piłkę siatkową na dziedzińcu klasztoru dziś w części zarośniętym drzewami. Odkryciem była dla nas nowo uruchomiona obok wejścia do kościoła kawiarenka, obsługiwana przez panią Basię, absolwentkę PST.
Po opuszczeniu głównego obiektu kompleksu cysterskiego poszliśmy do ogrodu, za naszych czasów zadbanego, a teraz zarośniętego chwastami. Smutne to dziś miejsce, nie widać tam ręki gospodarza. Obiekt zwany potocznie „Cebulą” kiedyś pretendował do roli kawiarenki, dziś zamknięty na zardzewiałe zamki zionie smutą. Podobnie żałosny obraz przedstawia stan bloku nauczycielskiego, który wyraźnie na niekorzyść odstaje od wyglądu pozostałych budynków.
Nie poddając się tym nastrojom cieszyliśmy się ze spotkania w gronie Henrykusów, razem z kolegą Tadeuszem, który w 2008 roku to pojęcie „Henrykus” wymyślił. Na obiad wybraliśmy się gremialnie do „Karczmy Piastowskiej”, bo- jak wiadomo- jest to jedyny lokal gastronomiczny w tej miejscowości. Czekając godzinę na posiłek, bo przegraliśmy konkurencję ze stypą odprawianą za ścianą, kontynuowaliśmy ciekawe rozmowy. Nasz sobotni pobyt w Henrykowie, pełen wrażeń i miłych spotkań zakończył się około godziny 17.00, po której wszyscy rozjechali się do domów.
Od lewej: A.Szczudło, B.Przybyszewska, W.Oktawiec, T.Keslinka, Elżbieta Keslinka, L.Białecka- Solecka, Z.Kruszewski, H.Kruszewska.
Naszym starszym kolegom szkolnym wspomniałem o stronie www.henrykusy.pl (wcześniej nie wiedzieli), zachęcając do czytania i wsparcia swoimi wspomnieniami. Rozdałem kilka wizytówek z namiarami na redakcję, ale pierwszy tydzień nie przyniósł żadnego odzewu. Nadziei jednak nie tracę, wszak jestem esperantystą (esperanto znaczy „mający nadzieję”).
Dodatkowe pożytki ze spotkania w Henrykowie to nowy artykuł autorstwa pani profesor Wiesławy Trawińskiej i bogata kolekcja dobrej jakości zdjęć otrzymanych do publikacji od Leokadii Białeckiej- Soleckiej.
Wczorajszy dzień pozostanie na długo w mojej pamięci, niewykluczone, że na zawsze.
Tadeusz i Elżbieta Keslinkowie
Swoją wizytę zaanonsował kolega z rocznika 1977 – 1979Tadeusz Keslinka, znany wszystkim interesującym się naszą byłą „uczelnią henrykowską w latach 1965-1990” –jako organizator największego zjazdu absolwentów w 2008 roku, w którym też uczestniczyłam.
Jako przykład przytoczę tylko jedną refleksję pozjazdową, która wyjaśni dlaczego absolwenci Henrykowskich Szkół, ich dzieci, a także dorosłe wnuki- pokonują nieraz setki kilometrów, żeby odwiedzić to miejsce…
„Gdy myślę Henryków”…
… zostawiłam tam maleńką cząstkę swego życia, moichmłodzieńczych lat. Poznałam wspaniałych ludzi, rówieśników, wychowawców, których dziśwspominam nie tylko z sentymentem, również ze łzą w oku. Tam właśnie pierwszy raz zobaczyłamkwiaty- rododendrony, a kilkunastohektarowy park był dla mnie ostoją i ukojeniem.Tych wspomnień nie da się wymazać z pamięci: gdy dzień się budzi, one budzą się z nim, a kiedy przychodzi noc są najpiękniejszym snem…Alicja Przybyła” (NK)
W nowo uruchomionej kawiarence przy kościele- Leokadia Białecka- Solecka, Aldona i Andrzej Szczudłowie.
We wczorajszym spotkaniu z Tadeuszem uczestniczyło kilkanaście osób, gdzie gościem honorowym była Pani mgr Wiesława Barbara Trawińska – strażniczka naszej wirtualnej „Izby Pamięci”, ze względu na gromadzoną przez lata dokumentację fotograficzną, opracowania i zapiski w okresie 25 letniej działalności Szkoły. To Ona przez lata zabiegała żeby nasza bytność i historia Szkoły nie została wyrzucona i zapomniana, a odwiedzający absolwenci traktowani życzliwie.
Zaproszeni przez T.Keslinkę uczestnicy spotkania; Halina Kruszewska, Aldona Szczudło, Witold Oktawiec, Barbara Trawińska, Anna Oktawiec, Tadeusz Keslinka, Andrzej Szczudło, Jadwiga Szaro, Leokadia Białecka- Solecka
Podczas zwiedzania obiektu nasza grupa powiększyła się o absolwentów pierwszego rocznika Technikum Hodowli Roślin i Nasiennictwa (1965) klasa A – wychowawczyni Pani mgr Wanda Mazur, którzy w ramach corocznego spotkania odwiedzili „swoją szkołę”.
Absolwenci pierwszego rocznika THRiN
Dużym zainteresowaniem cieszyły się nasze tablice pamiątkowe poświęcone Dyrektorowi Janowi Szadurskiemu i 25 letniej działalności Szkoły, o czym świadczą prezentowane fotografie.
PS. W kuluarach słychać było tęsknotę za dawnymi zjazdami- magia miejsca działa i żadne inne jej nie zastąpi…
W refleksyjnym nastroju- zdjęcia i tekst: Lodzia Białecka-Solecka
Radio Pogoda, do którego jako osobnik sentymentalny sięgam od czasu do czasu, przypomniało mi, że dziś, 3 września są urodziny Stana Borysa. Urodzony w Załężu, (dziś to już część Rzeszowa), ceniony przez wielu artysta od lat przyjaźni się z Henrykusem, który mieszka w Kalifornii. Mam tu na myśli Michała Świderskiego z Myśliborza.
Michał Świderski
Michał jest absolwentem Państwowej Szkoły Technicznej Techników Nasiennictwa w Henrykowie, Stan Borys– technikum rolniczego. Łączy ich nie tylko profil szkół, które ukończyli, ale i wieloletnia przyjaźń. Usłyszałem o tym z ust obu panów i napisałem już na początku istnienia bloga. Nadal mam kontakt z Michałem przez Facebooka. Oto link do tego tekstu: Nasi w naszej-klasie – Henryków sentymentalnie (henrykusy.pl)
Jubilatowi życzymy dobrego zdrowia, dalszej aktywności na dotychczasowym poziomie oraz … słuchania Radia Pogoda, które o Jego Jubileuszach pamięta!
(A.Sz.)
Zdjęcia z profilu Michała Świderskiego na portalu Facebook.
Życiorys osoby, z którą mieliśmy dwuletni kontakt, ponieważ był naszym opiekunem roku 1967– 1969 PSTTN, oraz wykładowcą z zakresu czyszczalnictwa i przechowalnictwa nasion roślin uprawnych. W pamięci większości absolwentów zapisał się jako niestrudzony przewodnik i organizator wycieczek. Dzięki temu wiele osób mogło po raz pierwszy poznać walory turystyczne Dolnego Śląska. Pamiętam, jakie wrażenie wywarły Góry Stołowe- rajd naszego rocznika przez Błędne Skały na Szczeliniec.
Mowa oczywiście o doktorze Zbigniewie Urbaniaku
Dr Zbigniew Urbaniak- przypuszczalnie zajęcia z laborantkami.
Udało mi się po wielu latach nawiązać bliższy kontakt z córkami doktora- Beatą i Jowitą. Nasze obecne kontakty przerodziły się w miłe, ciekawe relacje. Mamy wiele wspólnych wspomnień, ponieważ obie brały udział w naszych wypadach „w góry”.
Spotkanie u mnie 21 maja br.- po 55 latach…
Obie Panie odwiedziły mnie– przywożąc sporo pamiątek fotograficznych autorstwa dr Urbaniaka. Zdjęcia obejmują najwcześniejszy okres- pierwszych roczników. Niektóre grupowe fotografie na odwrocie posiadają treść dedykowaną Doktorowi z podpisami uczestniczek, co stanowi cenną informację. Oczywiście, najwięcej zdjęć jest z naszym rocznikiem, tutaj nie mam problemu z identyfikacją osób. Materiał fotograficzny, może posłużyć na kilka artykułów, ale do niego, mogą się odnieść osoby z tego okresu… późniejsze roczniki, to już inna bajka…
Załączam życiorys, informacje, które o swoim Ojcu napisała na moją prośbę- córka Jowita Urbaniak – Ślęczek. Napisała? – mało powiedziane… wykazała się wiedzą, wykraczającą poza szablon statystycznego dziecka na temat swoich rodziców. Na mnie, po przeczytaniu, treść wywarła duże wrażenie i gorzką prawdę, że tak naprawdę nie wiedziałam z jakimi wyjątkowymi ludźmi miałam do czynienia w czasie pobytu w Henrykowie.
Rok 1967- mój rocznik i córki dr Urbaniaka. Od lewej Jowita Urbaniak, Izabela Herman, Beata Urbaniak, Ewa Głowania, Bożena Duczmal, Maria Tylki, Halina Kamińska.
Koledzy od lewej: Andrzej Krysiak, Kazimierz Chudy, Jan Miazek, Wiesław Konieczny, Włodzimierz Borucki.
Opis na odwrocie fotografii: „Wykończone po wejściu na szczyt Suszycy 29.09.1967 r.”
Od lewej towarzysząca nam Beata Urbaniak, stoją wyżej Wanda Prabucka i ja, Władek Niedźwiecki, siedzą: Danusia Świątczak, Ema Chaberska, Ania Staniec, Basia Dybowska i Wiesiek Mydlak.
Niezapomniane Błędne Skały i Szczeliniec w Górach Stołowych. Na najwyższym poziomie z lewej strony nasz kolega, obecnie profesor Jerzy Tys, na dole z prawej dr Zbigniew Urbaniak – czuwający nad naszym bezpieczeństwem.
Doktor Urbaniak był jednym z najbardziej lubianych wykładowców, o czym świadczą wpisy, które widnieją na odwrotach zdjęć, które mi przekazano np. „… Kochanemu Doktorowi na pamiątkę ofiarują”- i tu następują podpisy, „…Pamięć niech będzie trwalsza od nas”- podpisy, „Bądźmy w Twych oczach wiecznie utrwalone”- podpisy, ”Na pamiątkę Najmilszemu Doktorowi”- Perełki, „Chcemy na zawsze pozostać w Pana pamięci”- podpisy itp.
Wprowadzenie do tematu: Leokadia Białecka -Solecka (Diaków)
Ż y c i o r y s
Zbigniew Urbaniak urodził się 9 lipca 1915 roku w Samostrzelu (obecne woj. kujawsko-pomorskie). Jego rodzice– mama Marta z domu Weight i tato Tomasz Urbaniak pochodzili z Wielkopolski. Zbigniew Urbaniak miał dwóch młodszych braci– Alfreda ur. w 1920 r., który studiował biologię na UJ w Krakowie, później (z tytułem doktora) zajmował się pracą naukową, oraz Lecha ur. w 1922 r. mieszkającego potem we Wrocławiu.
Lata dziecięce Zbigniewa Urbaniaka to czas I wojny światowej. Jego ojciec Tomasz brał udział w wojnie i jak wspominał “szkolił rekruta” w armii pruskiej, przeszedł z frontem pół Europy.
Rodzina mieszkała w Czerniejewie gdzie Zbigniew Urbaniak uczęszczał do szkoły podstawowej i gimnazjum. Na późniejsze wybory życiowe z pewnością miała wpływ praca jego ojca Tomasza jako ogrodnika, początkowo w majątku Czartoryskich. W 1931 roku cała rodzina przybyła do Klemensowa k/Zamościa, gdzie Tomasz objął kierownictwo Ogrodów i Szkółek Ogrodniczych Ordynacji Zamojskiej. Ordynacja obejmowała ogromny majątek jak cegielnie, tartaki, młyny, browar, cukrownię, kopalnie kamienia i piasku oraz ogrody i szkółki ogrodnicze. Ogrody w Klemensowie były prowadzone na wysokim poziomie przez Tomasza Urbaniaka. Oranżeria pod szkłem znana była z uprawy owoców egzotycznych, nieznanych wówczas w naszej szerokości geograficznej. Przyjeżdżali tutaj na praktyki studenci z całej Europy.
Zbigniew Urbaniak skończył Technikum Rolnicze w Zamościu i w 1937 roku odbywał praktykę ogrodniczą w Łazienkach Królewskich w Warszawie już jako dyplomowany technik– ogrodnik. Później wrócił do Klemensowa.
I właśnie w Klemensowie poznał swoją przyszłą żonę Zofię z domu Kisielewicz, rodowitą Zamościankę. Znajomość trwała kilka lat, mimo, że Zbigniew wyjechał do Wrocławia, a Zofia zaczęła studia farmaceutyczne w Lublinie. Ślub wzięli w 1950 roku w Sitańcu koło Zamościa. Potem już razem wyjechali do Wrocławia i tutaj urodziła się pierwsza córka Beata, a po pięciu latach druga– Jowita.
W 1950 roku Zbigniew Urbaniak rozpoczął studia na wydziale rolniczym mieszczącym się wówczas na Politechnice Wrocławskiej, gdzie powstały dwa wydziały; Medycyny Weterynaryjnej i Rolnictwa z Oddziałem Ogrodniczym. W 1951 roku z Uniwersytetu i Politechniki wyodrębniono samodzielną uczelnię- Wyższą Szkołę Rolniczą, później Akademię Rolniczą, a od 2006 roku Uniwersytet Przyrodniczy.
Po 5 latach studiów Zbigniew Urbaniak podjął pracę w Instytucie Hodowli i Aklimatyzacji Roślin (z główną siedzibą w Radzikowie pod Warszawą) przy ul. Cybulskiego we Wrocławiu. I był wierny tej instytucji pracując w niej aż do emerytury. W 1963 roku obronił pracę doktorską z dziedziny nasiennictwa. Współpracował również z Wrocławską Centralą Nasienną gdzie poznał dyrektora Jana Szadurskiego, który zaproponował mu etat w nowo utworzonym zespole Pomaturalnych Szkół Techników Nasiennictwa i Laborantów Nasiennictwa. W tych szkołach Zbigniew Urbaniak przez 10 lat wykładał przedmiot “Czyszczalnictwo i przechowalnictwo nasion”.
Z córkami Beatą i Jowitą…
Ponieważ był zapalonym turystą, założył w 1969 roku w henrykowskiej szkole Koło PTTK “Chabazie”, organizował rajdy i wycieczki górskie w Karkonosze. Koło działało prężnie w latach 1969- 1973. Prawdopodobnie ostatnim wyjazdem był wyjazd na Rajd Bialski w październiku 1975 roku.
Zbigniew Urbaniak oprócz turystyki, chętnie w porze zimowej wyjeżdżał w góry na narty. Do tych wyjazdów przygotowywał się już znaczniej wcześniej ćwicząc i biegając w terenie, żeby być w dobrej kondycji fizycznej.
Inne jego zainteresowania to muzyka. Obowiązkowe były coroczne koncerty noworoczne transmitowane przez telewizję z Wiednia oraz chętnie uczęszczał na koncerty w Filharmonii Wrocławskiej i na przedstawienia w Operze.
Interesował się również etnografią. Potrafił szukać twórców ludowych z Dolnego Śląska i nie tylko, jechać do nich i kupować rzeźbione przez nich figurki drewniane, ceramiczne naczynia czy wyroby kowalskie.
Jeżdżąc po Polsce lubił zwiedzać ciekawe obiekty zabytkowe, wszędzie zaglądał, wszystko go interesowało. Dzięki temu jego córki zwiedziły wiele miejsc w Polsce, mimo, że jako dzieci i potem w wieku nastoletnim może nie były z tego zbyt zadowolone, ale w wieku dorosłym bardzo to doceniły.
Rok 1993. Państwo Urbaniakowie z córką Jowitą i wnukami.
W Henrykowie przepracował jako nauczyciel 10 lat, od początku powstania szkół, przez cały okres dyrektorowania Jana Szadurskiego i potem jeszcze przez dwa lata za czasów dyrektora Władysława Szklarza.
Równocześnie pracował w Instytucie Hodowli i Aklimatyzacji Roślin. W latach siedemdziesiątych zrobił habilitację i miał stanowisko docenta w tejże instytucji. Przepracował tam wiele lat aż do przejścia na emeryturę w wieku 72 lat.
Rok 1998. W ogrodzie…
Będąc na emeryturze jego kolejną pasją był przydomowy ogród. Jego pielęgnacja zajmowała mu codzienny czas. Ogród był zawsze pięknie utrzymany, było w nim dużo kwiatów i drzew owocowych (jabłonie, grusze, śliwy, czereśnie). Dbał o niego bardzo i dzięki swojej pracy i zaangażowaniu zdobywał pierwsze nagrody w konkursach na najpiękniejszy ogród w dzielnicy. Praca ta dawała mu wiele satysfakcji i zadowolenia. Ogrodem zajmował się do ostatnich swoich lat, dopóki mu siły pozwalały. Przeżył wiele lat w zdrowiu, ponieważ zawsze był w ruchu.
Zofia i Zbigniew Urbaniakowie.
Zmarł 3 sierpnia 2010 roku w wieku 95 lat. Żona Zofia zmarła 26 listopada 2021 roku w wieku 98 lat. Zostali pochowani na Cmentarzu św. Wawrzyńca przy ulicy Bujwida we Wrocławiu ( Pole 10 Aleja Główna ).
Nie samym chlebem żyje człowiek, więc i agronom nie tylko liczy ziarenka kukurydzy!
Stanisław Bednarski w czasach kiedy siał… kukurydzę.
Pracując w Austrii, w lutym 1986 roku brałem udział w tajnej misji w Warszawie.
Minister rolnictwa Austrii wybrał się do Polski na polowanie na grubego zwierza. Nie jest to żadna przenośnia, chodziło o polowanie na prawdziwe żubry. Pan minister i mój szef polecieli prywatnym samolotem do Warszawy. Moim zadaniem było pojechać tam samochodem „Audi 100” i być na miejscu do dyspozycji szefa. Miała to być misja specjalna, a jaka była, to się okaże. Kiedy byłem na granicy w Cieszynie podszedł do mnie oficer straży granicznej wypytując o cel podróży; do kogo, po co, na co?
Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, – Jadę do Warszawy w celach służbowych do hotelu „Victoria”. Oficer popatrzył na mnie, na moje – luksusowe jak na tamte czasy- auto i zapaliła się mu w głowie czerwona lampka. To zapewne jakiś- kurier, agent obcego wywiadu, z pewnością tak pomyślał. Potem jeszcze raz zaczął mnie wypytywać, czy naprawdę jadę do „Viktorii”? Może zrobiło mu się żal mnie, bo pewnie nie rozumiał dlaczego w tak młodym wieku chcę zginąć akurat w Warszawie.
Prawie szeptem powiedział do mnie, weź sobie inny hotel, bo tam kiedyś agenci „Mosadu” urządzili zamach na jednego z członków „OWP” (Organizacja Wyzwolenia Palestyny). Tak państwo polskie tamtych czasów sponsorowało terroryzm, w pięciogwiazdkowym hotelu urządzając biuro tej organizacji.
Całe pierwsze piętro było zajęte przez Palestyńczyków. Mieszkając tam, wieczorem z kolegą poszliśmy do baru hotelowego. ”Coni”- Conrad zamówił drinka, aż tu nagle podchodzi Palestyńczyk w „laczkach”, a była zima. Odepchnął „Coniego” na bok i pcha się do baru. „Coni” zerwał się na równe nogi chcąc go „lutnąć. Nie zdążył, bo barman błyskawicznie złapał go za rękę. Daj spokój, jeśli nie chcesz wrócić do domu w „holzpiżamie” (z niemieckiego: piżama z drewna czyli trumna). To są palestyńscy bojownicy Arafata. „Coni” wzburzony poszedł do pokoju.
Następnego dnia padła komenda „jedziemy do Białowieży, na grilla zaprasza pan minister Kłonica”. Ulice Warszawy były jak wymarłe, cała komunikacja ustała. W nocy i nad ranem padał lodowaty deszcz.
Zjazd absolwentów w 2012 roku. Staszek czyta swoje wiersze.
Autobusy, samochody tamtych lat miały tylko tylny napęd. Na śliskim lodzie szybko robiły obrót w kółko i stop. Nasz „Audi 100” dawał radę na lodzie, był jedyny w tym czasie z przednim napędem. Szef powiedział do mnie, wrzuć drugi bieg i środkiem, Marszałkowską, cała naprzód. Jednak z ambasady nikt, komu życie było miłe, nie chciał z nami pojechać. Następnego dnia pogoda się unormowała i przed hotel zajechał bus, a w nim pełno prezentów pana ministra, które otrzymał w Polsce. Wszystkie są do zabrania do Austrii. Zaczęli od walizek, a skończyło się na największym prezencie. Pan minister był zapalonym myśliwym, więc już rok wcześniej też był na polowaniu w Białowieży, gdzie upolował żubra. Po roku jego łeb był już spreparowany i gotowy do transportu do Austrii. Była też i skóra ze świeżo upolowanego łosia, zawinięta w folię i wszystko wylądowało w moim aucie. Kiedy to zobaczyłem, prawie padłem na kolana. Mówię do szefa; Rudi, żubry to najbardziej chronione zwierzęta w Polsce. Ja nie mam na ich przewóz żadnych dokumentów. Jadąc poprzednio bez niczego byłem już podejrzany, a co dopiero z tymi rzeczami. Szef miał pomysł na rozwiązanie problemu; pojedziemy na lotnisko, jak łeb się zmieści do samolotu to zabierzemy, a jak nie, to weźmiesz ty. Czekam przed lotniskiem jakiś czas i w końcu pytam się, czy samolot do Wiednia już odleciał? Nie było żadnego samolotu do Wiednia, słyszę, kim ty jesteś aby pytać się o ministra?
Z lotniska pojechałem do ambasady austriackiej i oświadczyłem, że pan minister kazał wam to oddać. Zostawiłem im skórę z łosia.
Następnego dnia powrót do Austrii i znów do pokonania granica w Cieszynie. Paszport, tak, pan podróżuje sam? Otworzyć bagażnik, która walizka pana? Ta! A reszta czyja?- Pana ministra. Co w nich jest, nie wiem. Kontrola trwała chyba ze dwie godziny. Na końcu usłyszałem odpowiedź celnika; – Panie ja oglądałem wczoraj dziennik, żadnego ministra u nas nie było. Wyszło na to, że moja wersja to ściema.
Na szczęście w tych bagażach nic oprócz gaci i innej bielizny nie było. Nie znaleźli nic podejrzanego.
Kilkaset metrów dalej granica czechosłowacka. „A co ty Polak tak jeździsz na „Rakusku”” (Rakuska to po czesku Austria) w te i z powrotem? Co tam przemycasz? Kiedy mówię, że nic, on pyta po co mi 5 walizek i to ustrojstwo? Miał na myśli projektor video. W tamtych czasach urządzenie takie podlegało rejestracji przy wjeździe do Polski. Tak więc bez tej rejestracji nie mogę z tym jechać przez Czechosłowację. Muszę czekać. Telefony się rozdzwoniły „w te i we wte”. W końcu jest decyzja- mogę jechać, ale będzie to zapieczętowane i tylko na jednej granicy muszę okazać ponownie do oclenia.
Chodziło o to, że takim urządzeniem można było pokazywać filmy np. w Czechosłowacji, a tam panował komunizm- „raj na ziemi”. Bali się, że mógłbym deprawować ich obywateli. Zrozumiałem problem widząc wielki transparent na granicy Czechosłowacji; „Ze Sowjeckim swazem na wse czasy!”
Więc mój projektor mógłby im pomieszać w głowach. Nawet celnik na granicy Austrii był ciekawy po co jednemu tyle walizek i ten projektor.
Kiedy powróciłem do domu zacząłem mieć wątpliwości, kim jestem; agronomem czy może agentem, który kursuje z Austrii do Polski przez Czechosłowację i sieje zamęt zamiast kukurydzy?
Ps. Kiedyś widziałem film o akcjach „Mosadu” którzy eliminowali uczestników zamachu na olimpiadzie w Monachium.
W filmie wspomniano także o zamachu w Wiedniu i hotelu Viktoria w Warszawie.
Niedawno publikowaliśmy wpis z kroniki technikum, opisujący życie w henrykowskim internacie, do czego niezbędne były „… silna wola, samozaparcie i wyrzeczenia”.
Czy wszystkim tych cech wystarczało? Poczytajmy jak to wspomina Halina Kruszewska.
Wielokrotnie słyszałam takie sugerujące pytanie o to, czy w henrykowskiej szkole zawsze było tak różowo, że czas ten zapamiętaliśmy na długie lata? Otóż nie. Były konflikty, jak to w większych grupach. Były chwile pełne łez… Od początku pobytu w internacie trzeba się było dostosować do panujących tam zwyczajów, zaprzyjaźnić się z nowo poznanymi kolegami i koleżankami. Czasem to było trudne. Mnie przydzielono do pokoju gdzie były już 3 osoby: Iza Maćkowiak, Maryla Siubielska i dziewczyna repetująca rok (imienia i nazwiska celowo nie podaję, szkoły jednak nie skończyła). Pod koniec września dokwaterowano nam jeszcze Ewę Nieradkę. Była to więc ciasna cela dla pięciu osób i niestety dochodziło do spięć i konfliktów. O ile my dziewczyny z pierwszego roku (i po raz pierwszy poza domem) byłyśmy trochę zagubione i starałyśmy się nawiązać ze sobą dobre relacje, to starsza koleżanka, może z racji wieku lub obycia w szkole, a może z powodu charakteru, zaczęła nami dyktatorsko rządzić i narzucać swoje zasady. Atmosfera była ciężka; pomówienia, uszczypliwości, przytyki osobiste itd. Któregoś dnia to mnie się od niej „dostało” i to boleśnie. Pamiętam te emocje, bo słowa mocno potrafią zranić. To było rozżalenie, gniew, chęć ucieczki. I uciekłam… z zamiarem dojechania do ciotki we Wrocławiu.
Był początek października, zmierzch, a wręcz noc, gdyż pociąg do Wrocławia odchodził około godziny dwudziestej. Chciałam zdążyć i niefortunnie wybrałam drogę przez park. Drogi tej nie znałam, ale wiedziałam, że jest krótsza niż publiczna, asfaltowa. Nie wiem czemu nie czułam żadnego strachu. Myślę, że tak jest przy silnych emocjach. Było bardzo ciemno, nie świecił księżyc, ale droga z początku była prosta i dość szeroka. Po kilkudziesięciu metrach ta droga się jednak zmieniła na wąską, ciemną ścieżkę. Czułam uderzające mnie w twarz gałęzie i inny „leśny” grunt pod stopami. Dochodziły też różne leśne odgłosy: pohukiwania, najpewniej sów, trzask gałęzi, nieznane mi dźwięki. Zbłądziłam. Krążyłam po lesie próbując zawrócić i wyczuć twardszą alejkę. Trochę to trwało.
Henryków, widok na okna internatu żeńskiego. Fot. Andrzej Dominik.
Wreszcie wyszłam z leśnej części parku i wróciłam pod szkołę. Niestety drzwi internatu były już zamknięte i nikt nie reagował na pukanie. Pomyślałam, że może jeszcze jakiś późny autobus pojedzie ze wsi. Nic jednak nie jechało w stronę Wrocławia. Moja desperacja była tak duża, że spróbowałam zatrzymać jakieś auto. I udało się, za pierwszym razem. Do Wrocławia dojechałam szczęśliwie z jakimś małżeństwem i przed północą w opłakanym stanie i podartych rajstopach zjawiłam się u ciotki. Tak, była awantura za jazdę stopem po nocach. Dopiero po dwóch dniach wróciłam do Henrykowa z zamiarem zabrania swoich rzeczy. Sytuacja się jednak zmieniła. Opiekunka internatu, o ile dobrze pamiętam, pani Maria Rogowska, w końcu zareagowała na nasze skargi na uciążliwą współlokatorkę, sfinalizowane protestem w postaci wyniesienia 4 łóżek na korytarz. Przydzielono naszej czwórce osobny pokój. W tym pokoju, w wielkiej przyjaźni i niewiele zmienionym składzie osobowym (Maryla nie zaliczyła pierwszego roku) dotrwałyśmy do końca nauki w Henrykowie. Dziś z perspektywy czasu widzę jak łatwo popełnia się głupoty w młodości, w gniewie, w emocjach. Myślę, że nie ja jedna miałam taką niechwalebną, ryzykowną przygodę związaną z Henrykowem, którą wspominam po latach. Kto podzieli się swoimi, nie zawsze różowymi, wspomnieniami z tamtych lat?
Finał imprezy – Dyrektor Szadurski – bo wiecie, wszystko można…
Na najbliższym wykładzie jedna z Pań Wykładowczyń, uczestniczek imprezy, wywołała do odpowiedzi najbardziej prześladującego ją „dansora”. Długo go „wałkowała”. Nie zaliczyła mu odpowiedzi. Sprowadziła go na ziemię, podsumowując tak: „umiejętności taneczne czy łamania faworków nie mają przełożenia na ocenę za wiedzę”.
Całe szczęście, że moje tańce z Panią Wykładowczynią były z dystansem, bo na większość pytań nie znałem odpowiedzi.
Reszta z nas, do końca pobytu w Henrykowie, w myśl przysłowia – nauka nie idzie w las, jeno w nas- oddając się skrytym marzeniom i fantazjom, trzymała dystans do Pań Wykładowczyń. Oczywiście echa imprezy doszły do Grona.
To podmioty działań pedagogicznych GRONA. Autor wspomnień w czarnej czapie siedzi z lewej strony.
Dyrektor Pedagogiczny w trybie pilnym zwołał Radę Pedagogiczną, surowo nas ocenił, „degrondelada moralna”, „Warszawka” zaocznie została przyganiona. Chociaż właściwa pisownia, to „degrengolada”, nie prostowaliśmy, nie dopytywaliśmy czy dotyczyła również bawiących się z nami Wykładowców/czyń. Przy zakulisowych działaniach wiadomej części Rady, pozostała część Pedagogów okazała wyrozumiałość.
Klub AVENA dostał ograniczenia zakresu godzin otwarcia, pianino zostało przetransportowane na stałe do jednej z sal szkoły, /gdzieś widziałem fotkę pianina w Sali Dębowej/. Nam zapowiedziano ograniczenia w organizowaniu imprez, jednak, ani ja organizator, ani uczestnicy, indywidualnych represji nie odczuliśmy. Chyba dlatego, że „Cnotka” niczego w PESTCE nie uczył.
Dyrektor Szadurski jak zwykle wygłosił złotą myśl- „bo wiecie, wszystko można co nie można, byle z wolna i z ostrożna”.
Więcej za mojej bytności imprez w Henrykowie nie organizowałem, oprócz andrzejkowej oczywiście, co kiedyś opisałem w tekście zatytułowanym „Pan Kobra”.
Wspomnienia zostały. Co w pamięci wygrzebałem, Wam przekazałem.
Od dawna wiedziałem, że drzewa do lasu, a małżonka / małżonki na zjazd absolwentów się nie zabiera. Mój utrwalony pogląd złamał Piotrek Ruszkowski, który na zjazd kończący historię szkół w 1990 roku przyjechał z żoną Grażynką. Na początku było lekkie zdziwienie, chyba nie zgorszenie, ale kiedy to przeszło, uznałem, że na kolejny zjazd mogę zabrać żonę i ja. I tak się zaczęło. Oboje przyjechaliśmy na największy w historii szkół Zjazd w 2008 roku, organizowany przez Tadeusza Keslinkę.
Aldona otrzymała zaszczytny tytuł „sympatyk” i krok po kroku wpisywała się w społeczność henrykowską. Po latach naszego razem bywania na zjazdach nikt już nie ma wątpliwości, że jest Henrykuską, a niektórzy dopytują się, na którym roczniku studiowała? Ja mam już lepiej, bo nie muszę relacjonować po zjeździe jak było i tylko czasem bywam lekko zazdrosny, że z niektórymi Henrykusami ma lepsze relacje niż ja :). (ASz.)
Rok 2008. Piwny spacer po parku.Rok 2008. Okazało się, że na zjazd przyjechał nasz wspólny kolega Jacek z Leszna, który ożenił się z Henrykuską Mariolą.Rok 2023, Starczówek. Aldona w gronie Henrykusów z papierami.