Ksywka lepsza od nazwiska

Henrykowska Alma Mater- Policealne Studium Nasiennictwa Rolniczego, skupiała ludzi z całej Polski. Słuchacze reprezentowali nie tylko różne miejsca pochodzenia, ale często różny status, różne zainteresowania, odmienne rozumienie rzeczywistości. Liczne były, mówiąc nie bez kozery… oryginały! A oryginały zasługiwały na ksywkę. Zwykle wymyślali je zdolni koledzy, kiedy zauważali u delikwenta dziwne nawyki, niespotykane u innych zachowania, czasem odmienny wygląd. Wspomnę tu o kilku osobnikach obojga płci z czasów mojego pobytu w Henrykowie (1973- 75).

Dotychczas pisałem o Czarnym Wrześniu, wymieniałem Otta, ale pominąłem wielu innych. Wdzięczną ksywkę Bubu miał nasz kolega, miłośnik gry w piłkę nożną. Był i jest powszechnie lubiany przez społeczność henrykowską, bywa na zjazdach, ale teraz nikt już na niego Bubu nie woła. Gdyby się wnuki dowiedziały…

Podobnie koleżanka nazwana Dżimi, wciąż aktywna w naszym kręgu już chyba nie używa swojej ksywki. Swoją drogą nie bardzo wiadomo skąd się ona wzięła. Wiedziałby więcej o tym kolega nazywany Panienką, ale od dawna już na zjazdach nie bywa. Zagraniczną ksywkę liderowi na tych stronach Jerzemu B. nadał nasz chwacki kolega z Kalisza. Już pewnie się nie dowiemy dlaczego nazwał go Dżersejem (Jersey), bo autor ksywki na naszych salonach nie bywa. Były w PSNR również dwie Myszy, obie Danuty. Trzymały się razem jak na prawdziwe myszy przystało, ale trwale rozstały się po szkole. Tylko jedna utrzymuje kontakty z koleżeństwem.

Przez przejęzyczenie do naszego kolegi przylgnęła ksywka Agatek. Przyczyną był fakt, że kiedyś nazwał tak prawdziwego gagatka. Koledzy mu tego nie darowali.

W kręgu naszych przyjaciół z ksywką jest Badyl, ale wystarczy na niego spojrzeć (zadzierając głowę do góry), aby zrozumieć dlaczego został tak nazwany. Nie chcę też tłumaczyć dlaczego jeden z licznych na naszym roczniku Krzyśków został nazwany Przyjacielem.

Z pewną nieśmiałością wspomnę jeszcze o koledze, który nigdy się swoją ksywką nie chwalił. Miał ją przypisaną zaocznie i być może nie wiedział, że Furiat to on.

Ksywki się nie doczekali koledzy i koleżanki, którzy mieli rzadkie imiona, pojedynczo występujące w całej szkole. Jeden był Idzi, Rajmund, Zenek i jedna Brygida dla uproszczenia nazywana Brychą lub Brysią. Podobnie i Krystian, któremu dla fasonu, choć nie wiem czy zgodnie z prawdą, dodawano żeńskie imię Maria.

Pisząc o nazwiskach mógłbym wymienić i takie, które same w sobie mogłyby być ksywką lub przezwiskiem, ale z obawy przed konsekwencjami prawnymi wątek ten pominę. Hola, hola, w końcu i moje musiałoby tu zaistnieć! :).

Na marginesie wspomnę, że kiedyś profesor Czesław Trawiński stwierdził, że to ja jestem rekordzistą jeśli chodzi o ilość posiadanych ksywek. Bardzo się tym zdziwiłem, bo nie kojarzyłem żadnej z nich. Profesor kilka wymienił, ale ja ich nie znałem, a po przemyśleniu uznałem, że jeśli ktoś ma kilka to nie ma żadnej. I tego będę się trzymał. Jeśli ktoś kojarzy chociaż jedną z nich, proszę o sygnał w komentarzach.

A.Sz.

Wstąpił do piekieł…

Uczestniczyłem w prawie wszystkich zjazdach Henrykusów, organizowanych przez mój rocznik lub roczniki sąsiednie. Zwykle dojeżdżałem samochodem, jadąc ze Wschowy przez Wrocław lub przez Legnicę. Ale raz było inaczej. Przyjechał do nas Jurek Bruski z Jolą i po wstępnej kawie powiedział, jedziemy do Otta! Nie oponowałem, bo kilka takich sytuacji było już kilka w poprzednich latach i zawsze dawały ze spotkań wiele radości. Startowaliśmy ze Wschowy do Tośka Ślipki i do Anieli Górak z Wąsosza, teraz padło na Andrzeja Kłaptocza mieszkającego w Czechowicach- Dziedzicach.

Przyjazd Bruskich faktycznie wiązał się z zamiarem wspólnego uczestniczenia w zjeździe Henrykusów, ale zanim to się miało zdarzyć, chcieliśmy odwiedzić kolegę. Ruszyliśmy na południe i już po stu kilometrach byliśmy głodni.

Wstąpiliśmy do restauracji w Trzebnicy, gdzie oprócz obiadu syciliśmy się widokiem pięknych wnętrz urokliwej restauracji. Po obiedzie ruszyliśmy w trasę, ale nie jak zwykle na Wrocław, tylko skrótem w kierunku Opola. Zmiana ta podyktowana była chęcią odwiedzenia w Opolu Alinki, córki Bruskich i zabrania w dalszą trasę wnuczka Igora. Jechało się dobrze, co raz mijając oznaki demonstracji mieszkańców pod opolskich miejscowości, którzy protestowali przeciwko włączeniu ich do aglomeracji.

Bez przygód dotarliśmy do Czechowic- Dziedzic. Po przywitaniu z gospodarzami był czas na posiłek i serdeczne rozmowy. Wieczorem Andrzej Kłaptocz zabrał naszą ekipę na zwiedzanie okolic. Wyłamałem się z tego, bo chciałem pierwszy raz w życiu odwiedzić kuzyna mieszkającego w Bielsku Białej. Po noclegu, już w trzy samochody wystartowaliśmy w stronę Henrykowa. Mijaliśmy Racibórz, gdzie mieszka Jola Żurek. Obiecaliśmy sobie wstąpić do niej na kawę przy następnej okazji.

Ponieważ do umówionej godziny spotkania w Henrykowie było jeszcze sporo czasu, odwiedziliśmy kuzynkę Basi Kłaptocz, mieszkającą w okolicach Paczkowa. Kolejne zatrzymanie było we wsi, gdzie po ślubie mieszkali Kłaptoczowie.

Tak to drogą bardzo okrężną dotarliśmy do Henrykowa, „…gdzie się wszystko zaczęło” jak parafrazując papieża JPII można opisać związki dwóch par, które z nami jechały.

A.Sz.

Dziewczyny z 209

Pamiętam atmosferę tamtych dni wiosennych 1975 roku, kiedy zbieraliśmy się do opuszczenia szkoły. Była radość i gotowość do nowych wyzwań w dorosłym życiu, ale także i lekki żal, że opuszczamy takie fajne miejsce, zostawiając za sobą tylu przyjaciół.

Z pokoju do pokoju krążyła wtedy kronika naszego rocznika, w której już bez poprzedniej staranności dotychczasowych kronikarzy, zostawialiśmy swoje „ślady” bytności w pocysterskim klasztorze. Nie było szablonu na wpisy, każdy pokój internacki robił to po swojemu.

Dziewczyny z pokoju 209 „… mówiły koleżankom i kolegom- do zobaczenia„, ale tylko trzy z pięciu dały na to szansę. Urszula Kalmuk była na zjeździe tylko jeden raz, ale stale jest aktywna w komunikatorach. Halinka Ograbek zapodziała się nam totalnie. Nikt ze znajomych nie ma z nią kontaktu i nie zna jej losów po szkole.

Danuta Fołtyn (Drożdżał) na Zjeździe w Złotym Stoku.

Danka Drożdżał wróciła do swoich Białobrzegów i raz przyjechała na zjazd, w 2010 roku do Złotego Stoku. Miała kontakt z Jolą i Urszulą. Zmarła 3 lata temu na sepsę.

Alina Grela mieszkała w Opolu i jako jedyna z mojego rocznika tak jak ja zatrudniła się w Inspekcji Ochrony Roślin i Nasiennictwa. Była kierowniczką Pracowni Oceny Nasion. Na naradach krajowych branży spotykała się z moim gorzowskim kierownikiem (kierownik Działu Nasiennego w WIORiN Gorzów Wlkp.) i przez niego przekazywała pozdrowienia. Kilka razy rozmawialiśmy telefonicznie, ale nie udało mi się jej namówić na udział w zjeździe.

Ostatnia z piątki lokatorek pokoju numer 209, Jola Hola uczestniczy w prawie wszystkich zjazdach. Niektórzy sądzą, że ma ku temu podwójną motywację, bo wywiozła z Henrykowa nie tylko dyplom i wspomnienia, ale i męża Krzysztofa Rudzkiego, który ukończył PSNR rok przed nami.

ASz.

Wpis w kronice prowadzonej m.in. przez Krzysztofa Reka. Jola Hola, przewodnicząca naszego rocznika miała swój długopis.

Kawka u Kasi

Kiedy obiekt cysterski w Henrykowie przestał pełnić funkcję centrum edukacyjnego branży rolniczej, głównie nasiennictwa, i wrócił w całości we władanie Kościoła, byliśmy tam już tylko gośćmi. Gośćmi rozżalonymi nieco, że nasi następcy nie doceniają wysiłku kadry, dziatwy szkolnej, słuchaczy szkół pomaturalnych włożonego w utrzymanie obiektu. Na filmie wyświetlanym turystom nasze dwudziestopięcioletnie funkcjonowanie w Henrykowie kwitowano jednym zdaniem.

Po Zjeździe Henrykusy 2008, największym po zamknięciu szkół, spotkania organizowaliśmy więc poza Henrykowem. W Henrykowie, na boisku było tylko preludium do wieczornej imprezy w innej miejscowości. Było jednak gastronomicznie dzięki zabiegom Stefana Jakubowskiego, który przywoził jedzenie i sprzęty aż znad morza.

W roku 2015 nieformalna grupa zjazdowiczów trafiła na kawę do Henrykuski i Henrykowianki zarazem, Kasi Przystaś (Borysionek). Oto fotki z tego spotkania, w którym wzięła udział również Pani Profesor Wanda Mazur, wychowawczyni klasy technikum kończącego naukę razem z moim rocznikiem tj. w roku 1975.

ASz.

Wakacje w Bieszczadach

Bieszczady. W latach siedemdziesiątych miejsce pielgrzymek turystycznych młodzieży. Odwiedziłem je ze trzy razy, ale zawsze były to głównie oglądy poprzez szybę autobusu. W tym roku miało być inaczej. I było. Trasa ze Wschowy w Bieszczady liczy dobre 700 km. Nie miałem ochoty pokonywać jej  w tempie alarmowym. Cenię sobie możliwość swobodnej jazdy z postojem w miejscu, które z racji szerszego opisu w przewodniku turystycznym lub, dlatego że kusi ciekawskie oko, warte jest obejrzenia. Tak, więc już po kilku godzinach jazdy docieramy w piękne okolice Świdnicy Śląskiej. Kolega ze szkolnej ławy, Marian Samek, uprzedzony o przyjeździe gości, z radością na twarzy wita nas już w progu.

Marian Samek.

Wieczór wspomnień przeciąga się dobrze poza północ. Nazajutrz wyjazd w dalszą trasę. Pobieżny ogląd Świdnicy pozwala wyrobić pozytywny obraz miasta, innego już bez dominującej przed laty wszechobecności żołnierzy radzieckich. Wracamy do samochodów, a tu nagle bije w oczy znajome logo. Tak rzeczywiście, w tym sklepie sprzedają wyroby „Dobrosławy” (GS w Sławie). Miło spotkać w trasie coś bliskiego. Zmierzamy dalej ku Bieszczadom jadąc przez Ziębice, skąd żabi skok do Henrykowa. Korzystam z okazji, żeby pokazać dzieciom zabytek klasy zero. Usadowiony we wspaniałym parku, gdzie potężne drzewa sprawiają, że czuje się oddech historii, piękny zespół poklasztorny Cystersów przyciąga uwagę zwiedzających.

Czuję się tu po trosze gospodarzem; oprowadzając po Henrykowie opowiadam, że przed laty spędziłem tu dwa szkolne lata wypełnione częstymi wypadami w pobliskie Sudety. Wspominam szkolne czasy i kolegów, których przy różnych okazjach odwiedzam gdzieś w głębi Polski. Cieszę się, że miejsce podoba się też moim współtowarzyszom podróży (jedziemy dwoma samochodami- dwa małżeństwa z dziećmi). Na dobre nastroje wpływ ma pewnie i dobra pogoda. W słońcu, odnawiany właśnie główny budynek dawnego klasztoru, wykorzystywanego teraz na siedzibę niższego seminarium duchownego, wygląda wyjątkowo atrakcyjnie: Fotka i odjazd.

Szybko trzeba rozstać się ze wspomnieniami i miejscowością. Po kilku minutach jazdy znów jesteśmy w Ziębicach, które dorosłym kojarzą się z cukrownią i Zakładem Przetwórstwa Owocowo- Warzywnego, a młodzieży… z miejscem urodzenia Edyty Górniak. Obchód rynku, kilkuminutowa wizyta w kościele i ponownienazwa.pl jesteśmy w drodze. Namierzamy na mapie miejsce na nocleg. Z wykazu uzyskanego z komputerowej bazy danych o polach namiotowych i kempingach wyszukujemy miejscowość Otmuchów. Docieramy tam przed wieczorem, na tyle wcześnie, żeby się zainstalować i rozejrzeć przed zmrokiem. Rozbijamy namioty, a po kolacji próbujemy zasnąć. Nie wszystkim to się udaje, bo tuż obok do rana trwa dyskoteka.

Następnego dnia oglądamy zbiornik retencyjny na Nysie Kłodzkiej, po czym docieramy do miasta Nysa. Parkujemy samochody w pobliżu widocznej z daleka starej wieży, która staje się obiektem naszego pierwszego zainteresowania. Wysłuchujemy opowieści o historii miasta, sprawniejsi fizycznie gramolą się na wierzchołek wieży, skąd wspaniała panorama miasta wynagradza wysiłek. Słychać orkiestry dęte- to policjanci hucznie obchodzą swoje święto. Dalej drogi nasze wiodą na wschód. Zatrzymujemy się w Głogówku, gdzie zwiedzamy centrum historycznego miasteczka i mieszczące się w renesansowym pałacu, muzeum. Mimo południowej pory jesteśmy w tym dniu pierwszą grupą zainteresowaną muzeum. Nieco dłużej zatrzymujemy się w sali poświęconej Beethovenowi, który bywał tu w gościnie u niemieckiej rodziny właścicieli pałacu. Jedziemy dalej podziwiając piękne krajobrazy z dominującymi na horyzoncie górami Beskidu Śląskiego. Pod wieczór docieramy do Wadowic. Zwiedzamy miejsca związane z naszym Papieżem, szukamy też osławionych papieskich kremówek. Z racji na późną porę nie jest to takie łatwe. W najbardziej widocznej cukierni wbrew reklamie na szyldach, kremówek już nie ma, w kolejnej.– dwie ostatnie porcje. Dopiero restauracja na piętrze zaspokaja nasze potrzeby. Gdzieś z zaplecza w ciągu kilku minut donoszą nam żądaną ilość. Niespokojni o nocleg, bo już późno, dopytujemy się o kemping. Na szczęście najbliższy znajduje się o kilka kilometrów za Wadowicami. Są wolne miejsca, więc zadowoleni z takiego obrotu sprawy rozbijamy namioty.

Wkrótce okazuje się, że wśród gości dominują przybysze z Holandii. Okoliczności te wyjaśnia wycięty z gazety artykuł, który znajdujemy w kronice wczasowiska. Kilka lat temu kwaterowała tu rodzina holenderska, która zachwycona urokliwością miejsca i standardem proponowanych warunków sanitarnych opisała je w tamtejszej gazecie. Od tamtego czasu Holendrzy bywają tu stale. Z jedną z rodzin miałem okazje porozmawiać dłużej przy ognisku. Mieszkają na stałe na południu Holandii, nieopodal partnerskiej dla Wschowy gminy Oirschot. Jednak nie przywiązują się zbytnio do tego miejsca, gdyż mają za sobą kilkanaście zmian adresu, w tym kilka w Australii. Tutaj na wakacjach, o dziwo, są bardziej osiadli; kiedy my po śniadaniu odjeżdżamy, oni jeszcze zostają.

Nad Soliną.

Zachęceni korzystnymi prognozami kierujemy się ku Bieszczadom. Szybko mijamy kolejne miasta na trasie i wreszcie, czwartego dnia po wyjeździe z domu, dojeżdżamy do Bieszczadów. Szukamy miejsca na rozbicie namiotów. Wybór panda na pole namiotowe „Na cyplu” w Polańczyku. Tam spędzamy kolejnych kilka dni, traktując to miejsce jako bazę wypadową na wycieczki po Bieszczadach. Ambitnie podchodzimy do wyzwań turystyki górskiej- postanawiamy z marszu zdobyć najwyższy szczyt tych gór- Tarnicę sięgającą wysokości 1346 metrów n.p.m. Udaje się to jedynie w części, gdyż nie wszyscy członkowie naszej wyprawy są jednakowo sprawni fizycznie. Dwoje zawraca z drogi. Pozostali; w tym najmłodszy z nas, Karol, po kilku godzinachwspinaczki osiągają nagi szczyt- Tarnicę.

TARNICA zdobyta!

Robimy kilka zdjęć i szybko schodzimy w dół. Wygania nas burza; biją pioruny, pada deszcz. Schowani pod przeciwdeszczowymi płaszczami docieramy do wsi Wołosate, skąd mikrobusem wracamy do punktu wyjścia, do Ustrzyk Górnych. Deszcz leje tęgo, a kiedy przejeżdżany przez Cisną, przypomina się piosenka Krystyny Prońko- „Deszcz w Cisnej”. Ale- jak to często w górach, kawałek dalej jest już sucho i pogodnie.

Na polu namiotowym kwitnie życie towarzyskie; gramy trochę w siatkówkę, rozmawiamy „o starych Polakach”, tańczymy przy muzyce proponowanej przez miejscową grupę, dzieci grają w szachy. Kusi też Jezioro Solińskie, którego stromy brzeg mamy kilkaset metrów za namiotami. Na jego drugim brzegu, tuż przy tamie kilka dni trwały rozgrywki tzw. piłki kąpanej- gry lansowanej przez radio RMF FM. Naszą młodzież trudno powstrzymać- muszą wziąć w nich udział! Przez dwa kolejne dni, mimo stosunkowo chłodnej pogody, pluskają się w wodzie walcząc o palmę pierwszeństwa. Po ciężkich bojach młodsi w swojej grupie zdobywają I miejsce, starsi II, ale wszyscy są jednakowo rozczarowani nagrodami; okazuje się, że walczyli o kilka gadżetów z logiem radia RMF FM.

Polańczyk. Finał rozgrywek w „piłkę wodną kopaną”.

Wakacje w Bieszczadach miały być programowo z dala od wielkich miast i wielkich spraw, na luzie. Niespodziewanie jednak kilka razy dotknęliśmy polityki. Pierwszy raz, kiedy zdecydowaliśmy się odwiedzić Arłamowo znane nie tylko jako miejsce internowania w 1981 roku Lecha Wałęsy, ale jako wieś rodzinna matki kolegi spod Świdnicy, u którego spędziliśmy pierwszą noc naszych wakacji.

Wraz z dojeżdżaniem do Arłamowa emocje rosną. Robią na nas wrażenie napisy o strefie nadgranicznej i wreszcie patrol Wojsk Ochrony Pogranicza, który jako pierwszy zagląda w nasze dokumenty. Kilka kilometrów dalej wjeżdżamy na teren luksusowego ośrodka wypoczynkowego.

W Arłamowie.

W kawiarence zamawiamy coś do picia i nagle z wiadomości lokalnych w telewizji dowiadujemy się, że jeszcze dziś miejsce swego odosobnienia w czasie stanu wojennego, w Arłamowie odwiedzi… były prezydent Lech Wałęsa. Jesteśmy w kropce; czekać na prezydenta ryzykując kłopoty z noclegiem (dosyć późna pora), czy jechać dalej? Kiedy słyszymy od kogoś, że dopiero za pół godziny mają pojawić się „dryblasy” z BOR- u (Biura Ochrony Rządu), rezygnujemy z czekania. Docieramy do wsi Huwniki, która – według opracowania Biura Heraldycznego z Białegostoku- w XV wieku była w posiadaniu rodu Buchowskich. Jest to nazwisko rodowe mojej mamy, stąd zaciekawienie wsią i ewentualnymi śladami po Buchowskich. Niestety we wsi nazwisko jest nieznane, nie ma też takich na miejscowym cmentarzu. Rozczarowanie mija trochę, kiedy uwagę naszą przykuwa sygnał syreny. Wkrótce okazuje się, że to konwój policyjny. W trzecim samochodzie siedzi Lech Wałęsa, który przyjaźnie macha do nas ręką.

Kolejny element polityki dosięga nas w Łańcucie, dokąd dotarliśmy po nocy spędzonej na kempingu w Przeworsku.  W centrum miasta trwa mityng wyborczy Jarosława Kalinowskiego, którego koledzy rozdają przechodniom róże. Nie mamy jednak chęci, ani czasu na politykę, decydujemy się na zwiedzanie pałacu i muzeum powozów w Łańcucie. I znów  związki z polityką dostrzegamy w Krakowie. W centrum miasta przedstawiciele komitetów wyborczych kandydatów na prezydenta; Andrzeja Olechowskiego i Mariana Krzaklewskiego, zbierają podpisy poparcia.

Bardziej interesuje nas jednak atmosfera krakowskiej starówki; sklepy z pamiątkami, księgarnia na Brackiej, muzeum Jana Matejki oraz grupy muzyków, koncertujące w różnych miejscach rynku. Kraków to ostatni mocny akcent naszych wakacji. Wyjeżdżamy pełni wrażeń i w przekonaniu, że „…piękna nasza Polska cała”. Kolejne jej skrawki będziemy chcieli odwiedzać za rok, dwa, trzy…

Andrzej Szczudło, rok 2000.

WESPRZYJ NASZĄ STRONĘ!

https://zrzutka.pl/mp77s4

Rajd Bialski

Wspominałem już w poprzednich tekstach, że w roku opuszczenia szkoły spotkała mnie miła sytuacja. Na znany tylko kilku osobom z Henrykowa mój leszczyński adres przyszło zaproszenie na Rajd Bialski. Po dwóch latach w PSNR wiedziałem, że jest to oprócz Wiosny Sudeckiej najważniejszy rajd w regionie. Czułem się zaszczycony tym, że o mnie pamiętają. Była satysfakcja, zostały mgliste wspomnienia i zdjęcia.

A.Szczudło

Janusz i Jola

Byli z nami na kilku spotkaniach Henrykusów. Mam ich na zdjęciach ze Srebrnej Góry. Bawiliśmy się razem, przeglądaliśmy stare zdjęcia, wspominaliśmy minione henrykowskie czasy, ciesząc się z wzajemnej obecności.

Jola i Janusz Żurkowie.

I nagle zmiana! Kolejny raz do Srebrnej Góry na zjazd Jola przyjechała sama. Pytana o tę zmianę, z bólem opowiadała o nagłej śmierci męża Janusza Żurka.

Jola wśród Henrykusów, już bez Janusza.

Janusz Żurek urodził się w Krapkowicach 9 grudnia 1954 roku, w jednostce wojskowej, dlatego, że jego ojciec był wtedy zawodowym wojskowym. Kiedy miał 6 lat, razem z rodzicami przeprowadził się na Śląsk – do Raciborza. I to właśnie tutaj ukończył szkołę oraz… należał do chóru. Po liceum przez 2 lata studiował w sławnym Henrykowie, a następnie w filii Akademii Rolniczej w Rzeszowie ukończył Ekonomikę i Mechanizację Rolnictwa. Przyroda i dbanie o rośliny zawsze było jego największą pasją. Do czasu. Aż poznał swoją żonę – Jolę. I wtedy rodzina stała się dla niego najważniejsza! A, że Jola również uwielbiała naturę, wspólnie rozwijali swoje zainteresowania, uprawiając pomidory (i nie tylko) w ogrodzie przy domu w Brzeziu (dzielnica Raciborza) – skąd pochodziła Jola.

Po studiach Janusz pracował w PGR Racibórz, niestety po zmianie ustroju musiał się przebranżowić i w 1991 rozpoczął pracę w bankowości.  

Wspólnie z Jolą doczekali się trójki wspaniałych dzieci; Karoliny, Miłosza i najmłodszej Hani. Całą rodziną nieraz zwiedzali Polskę, poznając nowe miejsca, w tym również Henryków, do którego Janusz zawsze miał ogromny sentyment.

Po śmierci Janusza, nie było łatwo, ale Joli, która jest bardzo zaradną ślązaczką udało się wykształcić wszystkie dzieci, które świetnie sobie radzą.

Z Jolą Żurek mam kontakt internetowy. Nie przyjeżdża już na kolejne zjazdy, ale stale potwierdza, że ma Henrykusów w dobrej pamięci, a ostatnio zaprasza nas na zjazd do siebie, do Raciborza.

Kto wie czy nie będzie to miejsce naszego spotkania w przyszłym roku?

Andrzej Szczudło

Na kajakach

Przez wszystkie lata zamieszkiwania w Wałdowie / Grądzieniu Jurek Bruski promował kajakarstwo. Co roku zapraszał swoich gości na Brdę, która bieg swój zaczynała w jego okolicach. Mimo moich usilnych starań nigdy nie dał się namówić na spływy na „moich” rzekach. Ubolewam nad tym, ale staram się go rozumieć i przez to nazywam go lokalnym patriotą.

Na tym zdjęciu jest tylko trzech absolwentów PSNR, reszta to sympatycy Henrykusów :).

Co roku Jolę i Jurka Bruskich odwiedzały Henrykusy, którzy z urzędu byli zapraszani na spływ Brdą. W roku 2012 skorzystali z tego Krzysiek Rek z psem Bobikiem i niżej podpisany z żonką Aldonką oraz synem Michałem, który na tę okoliczność zamówił specjalne koszulki w kolorze niebieskim. Oczywiście był także gospodarz miejsca i rzeki Brdy Jerzy Bruski ze swoim wnuczkiem Igorem, który mając odpowiednią czapkę czuł się kapitanem. Działo się wiele, o czym wiedzą uczestnicy, a szerokiej publiczności oferujemy dziś fotograficzne migawki z tego spływu. (Andrzej Szczudło)

Serce przebite strzałą

Ile takich serc można znaleźć w henrykowskim parku? Z pewnością niemało. Wpisy z datą na tym wiekowym drzewie wskazują, że zakochane pary spotykały się pod nim w latach kiedy byliśmy w henrykowskiej szkole. Data u góry – rok 1974 to środkowy czas nauki mojego rocznika. Rok 1972 to może być wpis kogoś z rocznika Krystiana Talagi, który spędził z nami wspólny rok szkolny 1973/74. Czy rzeczywiście tak było, czy autor wpisu się ujawni? Za rany na drzewie będzie abolicja, za „skrwawnięte” serce, z pewnością nie. (ASz.).

Drzewo w henrykowskim parku pamięta. (Fot. Mariola Minta Hawel).

B i o g r a f i a

Z mych marzeń nie spełnionych, z mej dumy dziecięcej,

Z łez wylanych ukradkiem, o których nikt nie wie,

Ze wszystkiego, com kochał – zostanie nie więcej

Niż imię, scyzorykiem wyryte na drzewie.

Więc czegom nie powiedział – niech będzie ukryte,

Mych listów i pamiątek niech płonie stos cały!

I tylko jeszcze wytnę me serce przebite

I przy moim imieniu – twoje inicjały.

Jan Lechoń

Redakcja zaprasza do wsparcia strony:  https://zrzutka.pl/mp77s4

Zjazd HENRYKUSY 2023

Uprzejmie informujemy, że znane są już detale zapowiadanego wcześniej Zjazdu Henrykusów.

Termin; 5- 6 czerwca 2023 r. (poniedziałek i wtorek) start w poniedziałek o godz. 15.00, zakończenie po śniadaniu we wtorek 6.06.2023 r.

Miejsce: Bystrzyca 7, 62-240 Trzemeszno, Centrum Konferencyjno- Wypoczynkowe

https://goo.gl/maps/2Bf5H656BDQcPa8u7

Koszt uczestnictwa:

Wyżywienie – 180 zł / osoba

Nocleg:

85 zł / osoba – nocleg w hotelu ze śniadaniem

95zł / osoba – nocleg w domku holenderskim ze śniadaniem

Łącznie: a) 265 zł / b) 275 zł / osoba

W ramach tej kwoty gwarantowany jest nocleg ze śniadaniem oraz posiłki w poniedziałek;

obiad – kawa i ciasto – kolacja

Osoby, które nie chcą korzystać z noclegu płacą tylko 180 zł.

Wpłaty z noclegiem przyjmowane są do dnia 1 marca 2023 r., pozostałe do dnia 15 maja 2023 r. na konto organizatora:

Krystian Talaga, ul. Długa 22, 62-240 Trzemeszno, tel. 600 441 916, [email protected]

Nr konta;  88 8185 0006 2004 0382 6313 0001

Uwaga!

Mile widziane są osoby towarzyszące Henrykusom, których udział jest na tych samych warunkach.

Ławki jeszcze puste. Sprawmy, aby zapełniły się do ostatniego miejsca.

Redakcja strony zaprasza do wsparcia; https://zrzutka.pl/mp77s4