Licznik odwiedzin:
N/A

Z wizytą we Wrocławiu

Miniony weekend spędziłem we Wrocławiu. Najpierw w czwartkowe popołudnie w Ossolineum uczestniczyłem w spotkaniu promocyjnym „Paranteli”, rocznika Śląskiego Towarzystwa Genealogicznego, w którym mój tekst zajął prawie 20 stron. Była radość i satysfakcja, bo książka trafiła już do Ameryki, w ręce opisywanego w artykule krewniaka.

( https://zagowiec.wordpress.com/2024/07/02/ja-to-mam-szczescie-czyli-fart-genealoga/

W piątek świętowałem Dzień Darczyńcy w Archiwum Państwowym. Pojawiłem się tam ze względu na udział w procesie przekazania do zasobów archiwum starej księgi rachunkowej z XVII wieku znalezionej we wsi Stolec. Znalazcą i właściwym darczyńcą był Henrykus Andrzej Olewicz. Jakiś czas temu przekazał mi znalezioną na poniemieckim strychu sfatygowaną nieco upływem czasu księgę. Zgodnie z intencją darczyńcy, przekazałem ją dalej, do archiwum. Co właściwie zawiera wspomniana księga, jaka jest jej wartość historyczna? Na te pytania będzie można odpowiedzieć dopiero po okresie konserwacji i analizie zawartości.

Natchniony wątkiem co nieco henrykowskim przypomniałem sobie, że dawno nie byłem na grobie naszej szkolnej Ciotki, Jadwigi Polkowskiej. W sobotę znalazłem czas na odwiedziny cmentarza św. Wawrzyńca przy ul. Odona Bujwida. Grób Jadwigi Polkowskiej ulokowany jest pod dużym kasztanem, co latem cieszy, bo daje cień, ale jesienią sprawia kłopot. Z dużego drzewa jest dużo liści, które niestety trzeba usuwać. W tym roku był z tym kłopot, sporo zostało do teraz. Usunąłem liście, zapaliłem świeczkę! Niestety nie udało mi się uzyskać kontaktu do administratora grobów rodziny Polkowskich. Zarząd cmentarza zasłania się ustawą o Rodo. Wiem tylko skądinąd, że jest to Jan Polkowski. Może ktoś z Czytelników pomoże w tej sprawie, bo tablica nagrobna obsuwa się z jednej strony i wymaga ingerencji.

Przedostatni wątek z naszego pobytu we Wrocławiu to absolutna prywata. Razem z żoną i znajomymi z Ukrainy uczestniczyliśmy w koncercie muzyki cerkiewnej w kościele akademickim. Nasz syn Karol, (śpiewa w grupie tenorów) wystąpił tam w składzie męskiego chóru „I signori„. Ponadto śpiewał gościnnie również męski chór św. Mikołaja z Bochni.

Po koncercie kilka godzin spędziliśmy na wrocławskim rynku, gdzie tysiące osób uczestniczyło w bożonarodzeniowym jarmarku. Tu się działo!

Andrzej Szczudło

Tajemnice podziemi klasztornych – część  pierwsza

Tajemna nekropolia

Oprócz opowieści o Białej Damie, w Henrykowie były inne – o istniejących podziemiach, tajemnych przejściach, bankowym depozycie i ukrywających się w czasie wojny uciekinierach, żydowskiej narodowości.  Nie były to wiadomości pewne, ale szeptane opowieści krążyły, zwłaszcza przy piwie czy innym alkoholu, dlatego myślę, że bezwiednie lub celowo ubarwiane przez opowiadających. Do nas też dotarły. Na dobry grunt padło. Postanowiliśmy to sprawdzić.

Autor w czarnej czapie siedzi (pierwszy po lewej).

Oczami wyobraźni widzieliśmy bez mała jaskinię Ali-Baby, pełną wiadomo czego. „Sezamie otwórz się…” kołatało w myślach. Jedna  opowieść dotyczyła podziemi kościoła. Szukaliśmy potwierdzenia, obchodziliśmy mury, opukiwaliśmy podejrzane miejsca. Stuku-puku, stuku-puku. Znaleźliśmy takie miejsce, które dawało inny odgłos, pusty. Oczywiście wieczorem, we trzech, wszyscy słusznego wzrostu, my dwaj z jednego pokoju, i jeden z drugiego, wybraliśmy się aby znaleźć przyczynę zmiany dźwięku. Trochę pokuliśmy, trochę grzebaliśmy. Poniżej poziomu gruntu ukazało się, byle jak zabezpieczone okienko, Tym razem nie byliśmy przygotowani na wejście do środka. Zamaskowaliśmy to co odkryliśmy. Następnego dnia wyposażeni w aparat fotograficzny słusznej produkcji,  marki „Zorka„, latarki i kije do obrony przed „duchami”, ruszyliśmy zgłębiać odkryte czeluści.  Z uwagi na wzrost, z trudem przecisnęliśmy się przez wąskie okienko.  Ziąb, ciemność, piwniczny zaduch nie wietrzonych pomieszczeń. Powoli, ze strachem zaczynamy się przemieszczać, rozglądać. Zdajemy sobie sprawę, że jesteśmy tu pierwsi od długiego czasu.  Piwnica wielka, ściany i sklepienie z nietypowych, grubych cegieł, sklepienie oparte na grubych filarach, różne zdobienia, na fotce poprawione współczesną techniką.  Nie mierzyliśmy, ale chyba rozciągała się pod całym kościołem, albo chociaż pod jego większą częścią. Rozchodzimy się, trochę się pogubiliśmy, wołać nie było wolno, bo ktoś usłyszy. Idę przyświecając sobie wąskim snopem światła latarki. Za jednym z filarów wchodzę wprost na stojącą postać. Czasami myśli i obrazy przewijają się szybko w głowie. Wtedy przewinęły mi się superszybko, a to tylko jeden z kolegów po cichu zaszedł z drugiej strony filara. Ubaw po pachy. Chyba oni się bawili, bo mnie do śmiechu nie było, a serce  mało mi ze strachu nie wyskoczyło. O prawie defekacji w spodnie nie wspomnę.  Piwnica okazała się kryptą kościelną, pod ścianami na marach stały, bardziej leżały, bo spróchniałe, trumny. Nie wszystkie zamknięte, kości i upiornie w świetle latarek patrzyły na nas czarne oczodoły białych czaszek. Było kilka nekrologów wyrytych po łacinie w kamiennych płytach, z datami z XVII i XVIII wieku, mnisi i księża chyba. Jakaś płaskorzeźba, niezbyt udana fotografia, ale sprzęt i warunki nie te, nawet Photoshop nie dał rady.

Wejście do kościoła w Henrykowie.

Poszliśmy w głąb, doszliśmy do jakichś schodów, stare, kamienne. Żyłka poszukiwaczy przygód nie pozwoliła nam przejść koło nich obojętnie. Wbrew rozsądkowi weszliśmy na nie, doprowadziły nas w górę. Zasklepione były kamienną płytą, usiłowaliśmy ją podnieść,  co skutkowało trzeszczeniem schodów, ale trochę uległa. Odpuściliśmy i wyszliśmy na zewnątrz z podziemi. Zamaskowaliśmy wszystko i pełni wrażeń wróciliśmy do swoich pokoi.  Jednak nie dawało nam spokoju dokąd te schody prowadziły. Po dyskusjach poszliśmy w dzień do kościoła i znaleźliśmy lekko ruszoną płytę. Była w bocznej nawie.  

W rozmowie z księdzem  Komasą, dowiedzieliśmy się, że podobno gdzieś w podziemiach jest nekropolia. U niego podobno, lub nie chciał potwierdzić, my mieliśmy pewność, nie zdradziliśmy naszej wiedzy, z obawy przed prawnymi konsekwencjami. (c.d.n.).

Sławoj Misiewicz „Harnaś”

Koszmarna noc

Praktyki wakacyjne mieli słuchacze henrykowskich szkół pomaturalnych oraz uczniowie techników. Co nieco wiemy o nich z wpisów na naszej stronie. Dziś publikujemy znalezione w tzw. Kronice Mirki (THRiN 1973- 75) kolejne wspomnienia z praktyki wakacyjnej w roku 1974. Ich autorką jest Helena Moszyńska w gronie koleżanek nazywana Kubusiem.

Zbliżał się dzień 15 lipca 1974 roku, czas wyjazdu na praktykę wakacyjną do Ulhówka w województwie lubelskim. Ale jak to bywa na wakacjach, nikomu nie chce się wyjeżdżać z domu. Tym bardziej, że tak rzadko przez cały rok byłam w rodzinnych stronach. Postanowiłam pojechać na praktykę kilka dni później. W końcu jednak trzeba było zdecydować się na wyjazd. Spakowałam rzeczy i 16 lipca o godzinie 16:45 wyjechałam ze Słotwin. Od tej chwili zaczynają się moje kłopoty. Może trochę wesołe, może trochę smutne, ale na pewno ciekawe i pouczające.

Ze Słotwin dojechałam do Puław o godzinie 17:30. Z Puław do Lublina dojechałam jeszcze bardzo spokojnie. A więc jestem już w Lublinie, jest godzina 20:10. I tu znów mam szczęście, czekam tylko pół godziny na autobus do Tomaszowa Lubelskiego. Jadę pięknym, nocnym „luxem” i o godzinie za pięć dwunasta w nocy jestem w Tomaszowie. Okazuje się, że autobus do Ulhówka odjechał o godzinie 20:00. A więc spóźniłam się całe 4 godziny. Następny autobus mam dopiero rano o godzinie 6:30.

Miejsce praktyki było daleko oddalone od Henrykowa.

Może coś o przystanku w Tomaszowie. Wysiadłam i cóż tam jest? Nic, dosłownie nic. Ani poczekalni, ani porządnych peronów, na tu północ. Wszędzie ciemno i na dodatek zimno. Okropnie. Mam ze sobą ciężką torbę podróżną i torebkę. Cóż robić? Rozglądam się i myślę, może kogoś zapytać, co ze sobą dalej począć? Widzę, kręci się jakiś mężczyzna. Podchodzę więc do niego i pytam o poczekalnię, czy coś w tym rodzaju. Mężczyzna bardzo grzecznie odpowiada, że niestety, ale nic takiego tutaj nie ma. Płakać mi się już chce, bo raz, że się boję, a dwa, że zimno i w ogóle to całkiem kiepsko. Siadam więc na ławeczce i czekam. Myślę sobie, że przeczekam jakoś te sześć nieszczęsnych godzin.

Chwilę siedziałem spokojnie, aż tu nagle podchodzi ów mężczyzna i pyta grzecznie, czy może usiąść? Coś miałem robić, wzruszyłam ramionami z rezygnacją, a facet pomyślał, że jest to wyrazem mojej zgody. A więc siedzimy razem. Mężczyzna okazał się bardzo rozmowny, prowadził bardzo długi monolog, kim on to nie był i czego nie robił. A więc podobno był kelnerem i obsługiwał nawet samego Gierka i Breżniewa, ale na tym nie koniec. Powiedział mi prawie cały życiorys, z którego można byłoby napisać bardzo długą i ciekawą powieść (szkoda, że facet nie był poetą, bo dobrze bujał). Siedzimy tak i siedzimy, a facet gada i gada, a mi w końcu gadanie to się znudziło. Zresztą spać się chciało strasznie i na dodatek to potworne zimno. Mężczyzna ten miał autobus o godzinie 3:00, więc co chwilę zerkałam na zegarek, aby w końcu pojechał sobie i przestał opowiadać swoje nudne bajki.

Siedzimy, a tu nagle jak grom z jasnego nieba zjawia się przed nami obywatel milicjant. W pierwszej chwili zamurowało mnie. Obywatel milicjant poprosił o mój dowód. Z wrażenia zapomniałam, gdzie go mam. Zaczyna się poszukiwanie; grzebię, wywracam wszystko w torbie, aż w końcu wyciągam i podaję mu. Boję się strasznie, co dalej będzie. A obywatel milicjant zaczyna mini przesłuchanie, gdzie jadę, po co jadę i tak dalej. Mówię mu, tłumaczę, a obywatel tylko podejrzanie patrzy i milczy. Jest mi bardzo przykro, bo nie chce wierzyć. Pyta o mężczyznę, co ze mną siedzi, czy wiem, kto to jest? Tłumaczę mu więc, że nie wiem, że się przysiadł i tak dalej. Niestety, obywatel znów nie wierzy. Patrzy i patrzy, i mówi; „no to obywatelko, proszę na komisariat”. Zdębiałam, ja na komisariat? Ale cóż było sobie? Robić, wzięłam torbę i idziemy. Milicjant wyrwał się pierwszy i goni przez miasto, a ja z tyłu, za nim. Możecie sobie wyobrazić mnie, wykończoną, w butach na wysokim obcasie, w długiej spódnicy i z ciężką torbą w ręku. Gonię więc za obywatelem milicjantem, aż mi tchu brak. Zasapałam się, zmęczyłam, a on goni. Już miałam mu powiedzieć, aby na mnie zaczekał. Byłam bliska płaczu, gdy nareszcie facet opamiętał się i wziął ode mnie torbę. Aż mi kamień z serca spadł. I tak doszliśmy do komisariatu. Godzina była wtedy około 3.00 nad ranem. Weszliśmy do środka, milicja zaprowadził mnie do pokoju, gdzie był stolik i dwa krzesła, sam wyszedł. Usiadłam przy stoliku i w płacz. Byłam zrezygnowana do reszty. Siedziałam tak do godziny wpół do piątej. Przez pomyłkę powiedziałam wcześniej milicjantowi, że autobus mam o godzinie 5:15, ale miałam dopiero o 6:30. O wpół do piątej przyszedł milicjant i wypuścił mnie. Przychodzę na dworzec autobusowy i okazuje się, że mam czekać jeszcze półtorej godziny do autobusu. Dzięki bogu tym razem było już więcej ludzi, którzy mieli jechać tym samym autobusem. Nareszcie przyjechał autobus i już bez przygód dojechałam do Ulhówka. Szczęśliwie dobrnęłam do SHR-u. Tam pokazano mi, gdzie są dziewczęta z mojej paczki, Zosia Chyła, Wiesia Bartos, Grażyna Kawalerska i Joasia Jurkowska. Tego dnia nie byłam w stanie pracować, więc poszłam do mieszkania przespać się i zapomnieć o koszmarnej nocy. Dalszego przebiegu praktyki nie będę opisywać, gdyż nie był on tak bardzo ciekawy jak podróż na praktykę. Sama ona dała mi wielką szkołę życia i była nader pouczającą przygodą. Oby nigdy więcej mi i nikomu innemu taka przygoda w życiu się nie przydarzyła.

Helena Moszyńska „Kubuś”

Twarzą w twarz

Trochę to trwało. Wiedziałem o nim od dawna, miałem kontakt telefoniczny i mailowy, ale spotkać się osobiście jakoś nie mogłem. Eugeniusz Kochanowski, Henrykus z moich stron rodzinnych (ze wsi Rygol tuż przy białoruskiej granicy), absolwent mojego LO w Sejnach od lat mieszka w Ełku, trochę z boku trasy Leszno- Sejny, którą pokonuję najczęściej.

W październiku nasze liceum obchodziło Jubileusz 80.lecia. Jako osobnik sentymentalny cenię wszystkie wspomnienia i jubileusze. Pokonując trasę 700 km wybrałem się do Sejn.

Tak jesienią zachodzi słońce w Gibach k. Sejn

W trakcie uroczystości, która odbywała się w nowo wybudowanym obiekcie tuż obok naszej szkoły, która początkowo była koszarami Korpusu Ochrony Pogranicza, miałem okazję przyjrzeć się uczestnikom. Dominowali miejscowi; dyrektorzy różnych instytucji, radni, urzędnicy itp. Absolwentów było nie za wielu, ale udało mi się rozpoznać znanego ze zdjęć starszego kolegę. Rozmawialiśmy ledwie kilka minut, bo nie wypadało ignorować tego, co odbywało się na scenie. Dłuższe spotkanie z Eugeniuszem obiecuję sobie w przyszłym roku. Może uda mi się ponownie odwiedzić wieś Szczudły w gminie Kalinowo pod Ełkiem i spotkać kilkoro znajomych. (A.Sz.)

Najszybsza!

W „kronice Mirki” znajdujemy wpis o jednej z dziewcząt z klasy THRiN rocznik 1972- 75.

Najszybszą dziewczyną w klasie (i nie tylko), ba nawet w szkole jest Joasia Jurkowska. Biegła jest nie tylko w sporcie, ale i w nauce, ba- należy do grona najlepszych uczennic.

O sporcie i o sobie najszybsza pisze tak;

Niejeden Polak marzy o karierze sportowej. Mnie sport zaciekawił już w najmłodszych klasach szkoły podstawowej, kiedy to jako mała dziewczynka uczyłam się techniki chwytu piłki. Swoje zainteresowania sportowe rozpoczęłam rozwijać w piłce ręcznej, ale po skończeniu szkoły podstawowej kiedy to rozleciała się drużyna piłki ręcznej swoje zamiłowania skierowałam na bieżnię. W szkole zawodowej nie było warunków do rozwijania, choć skromnej, ale kariery sportowej. Z zadowoleniem przyjęłam wiadomość, że mogę przychodzić na treningi lekkoatletyczne w Technikum Hodowli Roślin i Nasiennictwa, do którego zaczęłam uczęszczać. W sporcie bywa różnie, były i porażki i trumfy, ale dzięki dobrej opiece pana profesora Marcinowa, pod którego okiem trenowałam, nie załamałam się. Sport dawał mi dużo rozrywki i satysfakcji. Teraz gdy jestem w ostatniej klasie i przede mną matura, zaniedbuję treningi na korzyść nauki. Pragnę dalej pogłębiać swoją wiedzę, a równocześnie szczerze zająć się sportem.

Od tego czasu minęło wiele lat. Niestety nie wiemy jak potoczyły się dalsze losy najszybszej Joasi, gdzie zamieszkała po maturze, gdzie pracowała i czy wykorzystała swoje sportowe zdolności? (ASz)

Plany się klarują

Szanowne Koleżeństwo!

Rok 2024 zmierza do końca, czas więc zacząć planowanie działań na rok następny. Będzie to rok ważny dla wszystkich Henrykusów, bo przypada w nim 60.lecie powstania szkół w Henrykowie, ale jeszcze ważniejszy dla tych, którzy kończyli szkoły w roku 1975. Świętowane będzie 50.lecie ukończenia nauki mojego rocznika PSNR (1973- 75) oraz rocznika THRiN (1972- 75). Zjazd jest koniecznością!

Dla potrzeb pierwszej kandydatki na Zjazd, Brygidy Wojcieszczyk (Prażuch), która od 1980 roku mieszka w Ameryce i nigdy dotąd nie uczestniczyła w zjeździe absolwentów, konieczne było wcześniejsze niż zwykle określenie terminu. W kręgu dotychczasowych organizatorów zjazdów, bazując na ich doświadczeniu uznaliśmy, że najlepszym terminem będzie 2- 3 czerwca (poniedziałek i wtorek) 2025 roku. Dalsze szczegóły będę uzgadniane a informacja o podjętych decyzjach w kwestii lokalizacji i warunków finansowych zjazdu będzie udostępniana na naszej stronie.

Liczymy na liczne uczestnictwo absolwentów i pracowników szkół henrykowskich. Wpiszcie na czerwono datę do nowego kalendarza na rok 2025, aby nie było kolizji z innymi, ważnymi wydarzeniami, bo przecież nasza impreza będzie najważniejsza.

Andrzej Szczudło

Bartek Grochowski, ponownie

Jednym z trofeów mojej wiosennej wizyty u pani profesor Trawińskiej, był biogram Bartka Grochowskiego. Pamiętam go ze szkoły, bo często widywałem Bartka w pobliżu budynku działu hodowli SHR Henryków (obok boiska). Wiedziałem, że tam pracował i że był postacią charyzmatyczną, budzącą zaciekawienie innych. Sam byłem raz w jego kwaterze, chociaż zupełnie nie pamiętam w jakich okolicznościach.

Wspominając to po latach mam wrażenie, że czułem tam klimat starej zielarki, coś czego doświadczyłem także w słynnym Klubie Muzyki i Literatury Stefana Piecyka we Wrocławiu.

Do tego klubu trafiłem w 1977 roku, pod koniec służby wojskowej, skierowany na kurs działaczy kulturalno- oświatowych Śląskiego Okręgu Wojskowego. Z przekąsem wspomnę, że niektóre z działań potępianego po latach w czambuł PRL były całkiem sensowne. KTOŚ pomyślał, aby osoby aktywne społecznie w wojsku zabrały bakcyla do cywila i udzielały się potem w swojej społeczności lokalnej. W trakcie dwutygodniowego kursu dla żołnierzy służby zasadniczej przedstawiono nam różne formy aktywności kulturalnej w mieście i na wsi. Jednym z bardzo pozytywnych i nowatorskich przykładów był właśnie Klub Muzyki i Literatury we Wrocławiu, przepełniony nie tylko muzyką i literaturą, ale również kwiatami, owocami z ogródków działkowych mieszkańców miasta. (ASz.)

Klub Muzyki i Literatury we Wrocławiu jest instytucją kultury miasta Wrocławia od 1991 roku. Został powołany przez Dolnośląskie Towarzystwo Muzyczne oraz Centralę Handlu Przemysłu Muzycznego w Warszawie. Uroczysta inauguracja działalności Klubu odbyła się w niedzielny wieczór 19 kwietnia 1959 roku, a jego założycielem jest Ewa Kofin i Bronisław Turoń. W początkowym okresie Klub MiL występował również pod szyldem Salon Muzyki i Literatury. W 1963 roku został przekazany Okręgowemu Zarządowi Kin (późniejszemu Przedsiębiorstwu Rozpowszechniania Filmu). W latach 1959-1961 instytucją zarządzała Halina Teodoryczyk, a w latach 1963-2010 Stefan Placek (1929-2015). Placówka znajduje się na pl. gen. Tadeusza Kościuszki 10 (dzielnica Stare Miasto, osiedle Przedmieście Świdnickie) w Kościuszkowskiej Dzielnicy Mieszkaniowej wzniesionej w latach 1954-1958.
Klub MiL zajmuje się propagowaniem muzyki dawnej i współczesnej (nazywany małą filharmonią) oraz upowszechnianiem literatury. Jest to miejsce recitali instrumentalnych i wokalnych, koncertów i prób muzycznych (w sali koncertowej ‒ portretowej ‒ znajdują się dwa fortepiany: Steinway model B-211, Steinway model A oraz pianino Legnica M-110 ‒ w galerii wystawienniczej), mistrzowskich kursów interpretacji muzycznych, wykładów, spotkań, konkursów literackich oraz prezentacji publikacji książkowych.

Więcej o Klubie tu: Klub Muzyki i Literatury we Wrocławiu (klubmil.pl)

Niezastąpiona

Niezastąpiona, nie tylko w klasie, ale w szkole i poza nią jest Ala Krzemieniecka. Jej błyskotliwość, talent, gracja urzekły już wielu. Bez niej żadna impreza nie może się odbyć, traci smak bez dźwięcznego głosu i urzekającej aparycji! Alu, wiemy że jesteś skromna, ale napisz kilka słów o sobie.

Ala Krzemieniecka, rok 1975.

Wprawdzie nie bardzo wiem od czego mam zacząć, ale postaram się przedstawić siebie w kilku zdaniach. Już od klasy szóstej szkoły podstawowej tańczyłam w zespole baletowym w Lubinie. Śpiewałam również w dwóch zespołach big beatowych i zespole wokalnym „Witaminki”.

W szkole podstawowej i zawodowej recytowałam na wielu imprezach organizowanych z okazji obchodzonych rocznic. Najdłużej utrzymałam się w zespole baletowym- prawie do klasy drugiej THRiN. Mieszkając w internacie, w tutejszym technikum w niektóre niedziele dojeżdżałam do Wrocławia na zajęcia w zespole baletowym.

W klasie maturalnej niestety nie mam czasu na takie rozrywki (matura za pasem).

Mój pobyt w zespole był chyba najciekawszym momentem mojego życia. Dzięki niemu zwiedziłam kilka krajów socjalistycznych, między innymi Węgry, Rumunię, Czechosłowację, NRD i ZSRR. Zespół  nasz występował również w Polsce w wielu ciekawych miejscowościach. Zespół nasz brał też udział w Centralnych Dożynkach, które odbywały się w Warszawie, Bydgoszczy, Białymstoku i Poznaniu. Chciałabym wrócić do zespołu, ale nie wiem czy moje marzenie się spełni?

Pomimo dużego poświęcenia się sprawom artystycznym nie zapomniałam o nauce, którą stawiam na pierwszym miejscu przed wszystkimi przyjemnościami. Naukę chciałabym kontynuować dalej po skończeniu szkoły średniej, ale na razie nie mogę o tym mówić, bo przede mną jeszcze przełomowy okres, a mianowicie matura. Myślę, że te kilka słów wystarczy, aby scharakteryzować moją sylwetkę od strony artystycznej.

Poniższe zdjęcie przedstawia mój udział w Konkursie Piosenki Radzieckiej organizowanym w naszej szkole. (Alicja Krzemieniecka).

Tyle wiemy z kroniki szkolnej z lat 70. minionego wieku. Chciałoby się dowiedzieć czy spełniły się marzenia niezastąpionej Ali, czy udało jej się wrócić do artystycznych aktywności? Niby wiem coś niecoś o losach sympatycznej koleżanki, bo uczestniczyła w Zjeździe Absolwentów w 2006 roku, ale nie znam jej losów na tyle dobrze, aby o tym napisać. Kilka razy w rozmowach telefonicznych obiecywała zaspokoić ciekawość Czytelników strony www.henrykusy.pl ale, jak dotąd, skończyło się na obiecankach.

(Andrzej Szczudło)

Alicja Szamburska (Krzemieniecka) w Ziębicach, rok 2006.

Henrykowski Weimar – aneks

Trzeba sobie jasno powiedzieć, że Henrykowski Weimar jest miejscem szczególnym tylko dla nas, niewielkiej w sumie grupy henrykusów z lat 1965 – 1990, i tylko w nas budzi jakieś reminiscencje, aczkolwiek kompletnie oderwane od Ernsta Wilhelma von Sachsen-Weimar-Eisenach, jako konkretnej osoby ze swoim życiowym dorobkiem i znaczeniem. Dlaczego tak się stało, piszę w artykule poniżej, z dnia 23 września br.

Fot. 1 – zachodnia brama prowadząca do grobowca Wilhelma Ernsta, widoczne resztki drewnianego ogrodzenia wokół mauzoleum, ok. 1979.

Patrząc z szerszej perspektywy, to tylko kolejne, dawne pojedyncze miejsce ewangelickiego pogrzebu, z roku 1923. Z formalnego punktu widzenia, jako grób cywilny nie podlegało ono już od 1948 roku prawnie przewidzianej ochronie miejsc pochówku, nie podlega również regulacjom dotyczących grobów i cmentarzy wojennych. Możnowładca, Niemiec Ernst Wilhelm nie był związany w żaden sposób z Polską i sprawą polską na Śląsku (Schlesien), nie było i nie ma więc jakichkolwiek przesłanek do jego upamiętnienia.

Takich miejsc ewangelickich pojedynczych pochówków, cmentarzy i niewielkich kilku/kilkunasto-grobowych cmentarzyków na terenie tzw. ziem zachodnich i odzyskanych (Dolny Śląsk, Pomorze Zachodnie ze Szczecinem, Pomorze Gdańskie, Warmia i Mazury z Olsztynem) są setki, jeżeli nie tysiące. Wilhelm Ernst, ze względu na ówczesne uwarunkowania polityczne, jako praktycznie wygnaniec po wymuszonej w roku 1918 abdykacji, ze swojego byłego księstwa na Śląsk, nie mógł być pochowany w rodzinnym grobowcu w Weimarze. Istniejący grobowiec – tumba i krzyż są typowe dla tamtego czasu i rangi osoby pod nim pochowanej i nie kwalifikują się do szczególnej ochrony, również z powodów politycznych i moralnych praw zwycięzców wojny. Wystarczy, że miejsce to zostanie zachowane i nie zniszczone do końca.

Fot. 2 – zmiany terytorialne w roku 1945. Fot. 3 – mapa Dolnego Śląska w jego historycznych granicach.

Dostępne w internecie opracowania historyczne, urbanizacyjne, architektoniczne, przyrodnicze i inwentaryzacyjne dotyczące Henrykowa z lat 1951 – 1994 temat ten traktują bardzo marginalnie, zasadniczo wskazując tylko, że takie „coś” w parku jest.

Fot. 4 – fragment planu sytuacyjnego ośrodka hodowlanego Henryków z roku 1951. Późniejsze mapy grobu jako takiego już nie wyszczególniają.

Nie ma żadnych dokumentów, chyba, że są utajnione, świadczących o tym, aby Feodora von Sachsen-Meiningen (1890-1972, zmarła we Freiburgu, RFN), wdowa po Ernście Wilhelmie bądź jego dzieci (Sophie 1911-1988, Karl August 1912-1988, Bernard 1917-1986 i Georg Wilhelm 1921-2011), występowały do odnośnych polskich władz, z prośbą o wyrażenie zgody na ekshumację ciała bądź renowację mauzoleum na własny koszt. Nikt z nich też tego miejsca oficjalnie nie odwiedzał, kwiatów nie składał i świeczki nie zapalał. I tak teraz sobie myślę, że ten brak zainteresowania mógł być podstawą powstania legendy Weimara – bo istniało już inne miejsce, chociażby i sekretne, gdzie rodzina mogła jego pamięć czcić. Z drugiej strony jednak zachowały się informacje, że był nielubiany, wręcz znienawidzony w środowisku, w którym się obracał. Jego śmierć i pochówek w Henrykowie mogły więc być na rękę wielu osobom, w tym rodzinie, i pozwolić na odcięcie się od tego niechlubnego moralnie człowieka. I to jest wg mnie najbardziej prawdopodobne.

Przy okazji zadano mi pytanie, jakie stosunki łączyły von Weimarów z nazistami. Ernst Wilhelm, jeżeli włączył się do tego ruchu politycznego, to nie zdążył wiele w nim zdziałać, bo zmarł przed jego radykalizacją i dojściem Hitlera do władzy. Feodora, spokrewniona spowinowacona z holenderską rodziną królewską, oficjalnie polityką się nie zajmowała, aczkolwiek intensywnie współpracowała z Niemieckim Czerwonym Krzyżem, nie ma jednak informacji o jej jakiejś głębszej współpracy z III Rzeszą. Co robiły dorosłe już dzieci – objęte jest to niemiecką niepamięcią tamtego okresu. Po zakończeniu wojny rodzina uciekła z Henrykowa do zachodniej strefy okupacyjnej Niemiec. Dobra Henrykowskie znalazły się w nowej, pojałtańskiej Polsce i zostały znacjonalizowane, tereny zaś byłego księstwa Saksoni-Weimaru-Eisenach pozostały pod protektoratem Związku Radzieckiego w granicach NRD.

30.09.2024 r. /-/ Tadeusz Keslinka

Jak było- pamiętamy!

O upamiętnieniu osoby Jana Szadurskiego i ćwierćwiecza szkół rolniczych w Henrykowie (lata 1965-1990).

Pod koniec lat osiemdziesiątych, po dwudziestu kilku latach działalności, władze oświatowe w Wałbrzychu zdecydowały o likwidacji naszych szkół. Tłumaczono to trudnościami w utrzymaniu nietypowego obiektu.
Protestowaliśmy; a chodziło nie tylko o miejsca pracy. Charakter szkół nawiązywał pięknie do rolniczej tradycji Cystersów propagujących kulturę rolną w średniowieczu. Mieliśmy też wyjątkowe zaplecze: Zakład Hodowli Roślin, Zakład Czyszczenia Nasion, wspaniałe środowisko przyrodnicze naznaczone śladami hydro-melioracyjnej działalności Założycieli.
Bezsporne argumenty, odwoływanie się do różnych instancji nie poskutkowało. Wywalczyliśmy rok poślizgu.
W 1990 roku zapadła decyzja: obiekt przejęła kuria diecezjalna we Wrocławiu.
Wbrew późniejszym, krzywdzącym i absurdalnym sugestiom o zniszczeniach, sytuacja przedstawiała się zgoła inaczej. Budynek główny i oficyny były gruntownie wyremontowane, zmodernizowane, systematycznie odnawiane, łącznie z elewacjami, które nawet Weimarowie sobie darowali. W budynku głównym koncentrowało się życie szkół, tam mieściły się pracownie przedmiotowe, administracja i internat żeński. W oficynach mieścił się internat męski i mieszkania pracowników szkoły. Pracownicy SHR-u sukcesywnie przeprowadzali się do budującego się nowego osiedla na ul. Słonecznej.

Anegdota z tamtych czasów: w 1972 roku wczesną wiosną na dziedzińcu przed kościołem kręcono sceny do kostiumowego filmu „Diabeł” Andrzeja Żuławskiego. W scenariuszu pożoga wojenna a tu wszystko odmalowane, uporządkowane. Trzeba było oficyny zadymić, zabrudzić, otoczenie zaśmiecić słomą, gnojem, czym tylko. Natomiast młodzież miała frajdę, widowisko, lekcje odwołane, starsi chłopcy statystowali za żołnierzy pruskich.

Dziedziniec pysznił się zieleńcami i kwietnymi klombami. W łączniku północnej części oficyn ulokowało się laboratorium Zakładu Czyszczenia Nasion– mieliśmy możliwość przeprowadzać w nim niektóre ćwiczenia.
W budynku przy ogrodzie o pięknie zagospodarowanym otoczeniu miała swą siedzibę Hodowla Roślin– laboratoria i magazyny. To tam powstała duma Zakładu- nowa odmiana pszenicy– Henika.

Dawna siedziba działu hodowli

W ogrodzie opackim działały dwie placówki naukowe- ogródek botaniczny i budka meteorologiczna z pełnym wyposażeniem, gdzie codziennie prowadzone były przez uczniów obserwacje pogody. Zbiorcze wyniki badań zdobiły korytarze szkoły.

Sędziwy cis w ogrodzie, w pełni zaopiekowany, chlubił się tabliczką  pomnika przyrody. W czynnej szklarni i na grządkach kuchnia miała zaopatrzenie w warzywa, a stołówka obsługiwała nie tylko szkołę, także pracowników SHR. W ogrodzie mieściły się też ogródki pracowników.
W byłej palmiarni powstawała sala gimnastyczna, w sąsiednim budynku teatralna.
W projekcie był basen. Ogród był atrakcją, szturmowały go wycieczki. To wszystko było nie tylko efektem pracy ekip remontowych, ale także młodzieży i nauczycieli.

Szczególnym przykładem może być zniszczony ogród włoski– odrestaurowany w 1972 r. z inicjatywy i przez entuzjastów, słuchaczy PSNR, oczywiście z pomocą szkoły. Podobnie sekcja jeździecka powstała głównie dzięki zaangażowaniu słuchaczy i uczniów. Powstały boiska sportowe, z sukcesami działała sekcja łucznicza. W zabytkowych salach odbywały się gościnne koncerty muzyków Filharmonii Wrocławskiej.
To wszystko zrodziło u wielu sprawdzone po latach przywiązanie do tej szkoły, do czasu w niej spędzonego. Uczniowie czuli się współtwórcami, współgospodarzami placówki. Taka była nasza rzeczywistość, którą przerwano.
W ostatnich tygodniach funkcjonowania szkół, w gronie pedagogicznym zakiełkowała myśl wyrażona i w dużej mierze zrealizowana przez kolegę Andrzeja Juszczakiewicza

„zostawmy jakiś trwały ślad naszej tu bytności”.

Ślad zmaterializował się w formie tablicy. Tablicy poświęconej osobie Jana Szadurskiego, któremu zawdzięczamy zahamowanie zniszczenia wspaniałego, historycznego obiektu, także naszą tam bytność.

„Pięć przed dwunastą” kolektywnie wkomponowaliśmy tablicę przy głównym wejściu. Tymczasem następcy urządzali się po swojemu. W trakcie remontu tablicę zdjęto. Także i drugą poświęconą 700- leciu Księgi Henrykowskiej. Przepadły z kretesem. Zaczęły się protesty. Najpierw ze strony rodziny dyrektora. Pani Elżbieta Szadurska, żona jego bratanka chciała odzyskać tablicę jako pamiątkę rodzinną. Pisała listy, wydeptywała ścieżki w Kurii. Daremnie. Dołączyliśmy się ze strony byłej Szkoły– oczywiście z postulatem by tablica wróciła na pierwotne miejsce.

Protesty nasiliły się po roku 2000, gdy udostępniono obiekt wycieczkom. Stęsknieni absolwenci zaczęli tłumnie odwiedzać swoją Szkołę. Szef placówki ks. Adamarczuk ugiął się pod naciskami, umożliwił spotkania zainteresowanych i wmurowanie tablicy, jednakże wewnątrz budynku w określonych miejscach. Finalnie stał się nim pierwszy korytarz przed salą sądową. Wokół tablicy zgromadziliśmy plansze w ramach i antyramach, ilustrujące życie i działalność dyr. J. Szadurskiego oraz różne aspekty naszego ćwierćwiecza. Zgromadziliśmy trochę materiałów źródłowych z prywatnych zasobów. Dużo pomogła, w tym także w sfinansowaniu spraw, córka dyrektora pani Maria, emerytowana lekarka z Warszawy. Pomieszczenie acz skromne nazwaliśmy ,,izbą pamięci”.

,,Inauguracja” i odsłonięcie tablicy przez p. Marię odbyło się uroczyście 18 czerwca 2005 roku w rocznicę śmierci dyrektora Szadurskiego. Uczestniczyli ks. Adamarczuk z klerykami, o. cysters Piotr ksiądz proboszcz oraz zwołani ad hoc pracownicy i absolwenci. Ekspozycja była skromna, ale wizyty absolwentów miały już jakiś punkt odniesienia. Z tych zaś wydarzeń najpiękniejszy był 3. dniowy zjazd całej szkoły, wszystkich roczników i klas w maju 2008 roku. Zorganizował go po mistrzowsku i przeprowadził Tadeusz Keslinka absolwent– PSNiR 1977-1979. ,,Wici” rozesłał przez Internet. Odzew był wspaniały w kraju i zagranicą.
Kiedy pierwszego dnia, 24 maja tłumy wypełniły dziedziniec; emocje były tak potężne, że wydawało się rzucić iskrę, a powietrze zapłonie. Gospodarze wyjechali na jakieś swoje spotkania, a dyżurujący młody ksiądz Kopij nie krył podziwu i uznania. Dzięki temu przez owe 3 dni szkoła była znowu nasza. Program był przemyślany i bardzo atrakcyjny. Tadeuszowi należały się najwyższe gratulacje, ale nie miał kto ich udzielić, oficjalnie nie istnieliśmy…

Jednak sytuacja się nie zmieniła, przewodnicy- klerycy nie prowadzili wycieczek do naszej ekspozycji i powielali krzywdzące stereotypy. Starania o wyjście z ciemnego kąta na forum pozostawały bez rezultatu.
Zielone światło nadeszło w czasie kadencji ks. Kacpra Radzkiego (2014-2017). Wykazał pełne zrozumienie i życzliwość. W wyniku negocjacji otrzymaliśmy do dyspozycji fragment ściany przy wyjściu na dolny korytarz, więc na ,,trasie zwiedzania”. Warunkiem był odpowiedni standard ekspozycji. To już nie mogły być przypadkowe ramy i ręcznie pisane teksty. No i nowa reprezentatywna tablica. Trzeba było rzecz oddać fachowcom. To zaś wiązało się z wieloma trudnościami i kosztami. Poważne dla nas wyzwanie. Podjęły się tego absolwentki, głównie Jadzia Szaro Spychała (THRiN 1965-1970) oraz Lodzia Diakow Białecka Solecka (PST 1967-1969). Najpierw zakwestowały w Internecie wśród znajomych. Nie był to jednak szeroki krąg. Przysyłano po 100- 200 zł, niektórzy więcej, rekord pobił Władek Sobór (PST 1965-67) przysłał 3 tysiące zł. Mieliśmy obawy, szczęśliwie dołączyła się rodzina dyr. Szadurskiego, głównie córka p. Maria. I wystarczyło, można było działać.

I oto 18 czerwca 2016 roku w 30 rocznicę śmierci dyrektora Szadurskiego odbyła się kolejna, ale okazalsza i bardziej autentyczna uroczystość– inauguracja nowej ekspozycji, odsłonięcie tablicy. Były też następne wspaniałe projekty, akceptowane i popierane przez księdza Kacpra. Niestety. W następnym roku ks. Radzki awansował na rektora seminarium we Wrocławiu i opuścił Henryków, a my straciliśmy protektora. Wydawałoby się, że cel główny został osiągnięty. Pozornie. Świadomość publiczna niewiele się zmieniła w tej sprawie. Zła wola czy inne powody?
Należy tu powiedzieć o kontekstach naszych starań o upamiętnienie Szkół i osoby
dyr. Szadurskiego. Od początku przez wiele lat szły w świat nieprawdziwe, krzywdzące komunikaty. A to, że w ogóle nas nie było; nasze ćwierćwiecze wrzucono w czas pegeerowski. A to w publikacjach czytamy, że była szkoła rolnicza– nic ponadto. W końcu, że byli jacyś rolnicy, a w tle opowieści ruiny, uczniowie wandale, niszczyciele, ciągniki na tarasach itp. Trudno było pozostawać obojętnym.
Sytuację w latach 90-tych każdy widział, tę sprzed 25 lat mało kto. Nie było dokumentacji, świadków nikt nie szukał.

W Henrykowie przetrwała szczególna opowieść. 1945 rok, zima, końcówka wojny. Ofensywa Armii Czerwonej. Weimarowie opuścili Henryków, a w obszernych pomieszczeniach pałacu zaczęły stacjonować jednostki wojskowe. Jak zachowują się żołnierze w takich okolicznościach jest sporo przekazów. Żołnierzy miał odwiedzić jakiś ważny generał. Dla uświetnienia przyjęcia wyniesiono z palmiarni egzotyczne drzewa, aby utworzyć powitalny szpaler. Żołnierze odmaszerowali, rośliny zostały na mrozie…
Jeszcze w latach 60. znajdowano resztki z tych palm. Potem nastąpiła inwazja szabrowników, którzy wynieśli lub wydarli ze ścian wszystko co miało jakąś wartość.

Po wojnie obiekt w całości stał się własnością państwową, administrowaną przez PGR, który użytkował zabudowania gospodarcze i oficyny. Budynek główny nie był zbyt potrzebny. Na dole było biuro, w części pomieszczeń składowano zboże, nawozy sztuczne, środki ochrony roślin. Pozostałe pozostawały puste. Nieogrzewane, nieużywane. Przez 20 lat. W oficynach mieszkali pracownicy stali i sezonowi. Zagospodarowywali otoczenie według swoich potrzeb. Był to okres powojennych niedoborów, tak więc wokół powstały ogródki, szopki, chlewiki. PGR miał całą bazę w podwórzu, także hodowlę bydła. Najkrótsza droga na pola i pastwiska prowadziła przez dziedziniec klasztorny. Został dokładnie rozjeżdżony, rozdeptany. Żadnych tam trawników, same nierówności, błota, śmieci. Pamiętam bajorka po deszczu, w których taplały się kaczki. W ogrodzie przy zabytkowym cisie, w oparciu o jego pień zainstalowano magazyn paliw i smarów. Dla budynku palmiarni gotowy był projekt… brojlerni.

Jan Szadurski- wizjoner


W taką rzeczywistość wkroczył, delegowany przez Przedsiębiorstwo Centrali Nasiennej we Wrocławiu Jan Szadurski. Miał zorganizować placówkę oświatową, kształtującą fachowców dla nasiennictwa. Szadurski znał Dolny Śląsk i świadomie wybrał obiekt pocysterski w Henrykowie. Przemawiały za tym nie tylko jego walory i zaplecze. Dla humanisty i człowieka wierzącego niebagatelną sprawą było uratowanie od zniszczenia bezcennego dziedzictwa Cystersów.
W macierzystym przedsiębiorstwie Szadurski cieszył się uznaniem i pełnym zaufaniem, i dlatego otrzymał nieograniczone pełnomocnictwo.
Był początek roku 1965, zażądano by za 7,5 miesięcy rozpocząć regularną naukę. Szadurski terminu dotrzymał. Z małym poślizgiem, we wrześniu 1965 roku rozpoczęły naukę dwie klasy Technikum 5-letniego i dwa roczniki Studium Pomaturalnego. Oczywiście wcześniej były gigantyczne prace remontowe od piwnic do strychu; podłogi, ściany, malowidła obrazy, okna, wszelkie instalacje. Oczywiście nie wszystko można było zrobić naraz. Remonty, reorganizacje, porządkowania kontynuowały się przez wiele następnych lat. Tym bardziej, że Jan Szadurski równolegle był dyrektorem gospodarstwa, które z PGR-u przekształciło się w SHR- Stację Hodowli Roślin. Budowało się osiedle dla pracowników SHR-u, powstały malownicze stawy rybne, zmieniał się obraz pól.         

To był ogrom prac i sukces niebywały. Dyr. Gawłowski z Warszawy, dumny z dzieła podopiecznego ostrzegał jedna k– sukcesu ci nie wybaczą! Nie wybaczyli.

Ludzie złej woli, lokalni partyjni decydenci (Szadurski był bezpartyjny) rozpoczęli krecią robotę, niesprawiedliwe oskarżenia, finalnie paskudna intryga polityczna. Po siedmiu latach pracy w Henrykowie w 1972 roku, Szadurski na 3 lata przed emeryturą, zmuszony był odejść.
Następcy kontynuowali politykę ostracyzmu. Nie był zapraszany, ani wspominany. Skazany na zapomnienie.

Fakty powyższe zmotywowały nas do działania i upamiętnienia dyr. Jana Szadurskiego.
W kwestii upamiętniania historii 25 lat szkoły nie sposób nie wspomnieć o pracy i dziele Andrzeja Szczudło absolwenta PSNiR (1973 1975). Od kilku lat sentymentalnie wspomina z innymi czasy szkolne na stronie henrykusy.pl, którą polecam każdemu zainteresowanemu tą historią. Uznanie i dzięki Andrzeju!

W.B.Trawińska