W 1961 r. tata, z racji bycia szefem PKS-u w Rawie Mazowieckiej, po znajomości, od kolegi z partyzantki, otrzymał talon na motor. Nie była to jakaś WFM-ka czy WSK-a, ale SHL-ka 150-tka! Na tamte czasy był to „potwór”, w Polsce szczyt motoryzacji. Podwójna kanapa, śliczne malowanie, sztywny widelec, no cudo jednym słowem. Jedyny w całej okolicy, a być może i w województwie. Tata puszył się nim jak złotym cielcem. Mieszkaliśmy na parterze, więc miejsce pod oknem całe dnie było dla motoru parkingiem. Natomiast na noc, „żeby nie ukradli”, wstawiany był do pokoju. Mieliśmy pokoje po obydwu stronach korytarza i w jednym tato trzymał „motur”. Wtedy „motur” się mówiło, nie motocykl. Trochę przeciekał, benzyną i olejem podłoga śmierdziała w całym pokoju.
Oczywiście dosiadałem bez uprawnień tego „potwora”, za i bez wiedzy taty. Jeśli za wiedzą, to miałem przykazane, żeby powoli. Czasami zabierałem ze sobą na przejażdżki sympatię, Ewę, jeździłem wtedy bez limitu. Po kolejnej eskapadzie wróciłem do domu, z rozwianym włosem, a tu tato, wcześniej wrócił z pracy i przypał na gorąco. Zap……łeś, a mówiłem itd… Ja w zaparte, że wolno, tata swoje, ja swoje, że szybko bo mi włosy stały na głowie. Stanęło na tym, że sprawdzimy. Musiałem usiąść za tatą na tylnym siedzeniu, a on w czasie jazdy co chwilę kontrolował czy z włosami nie kombinuję. Na moje szczęście przy którymś obrocie głowy, tacie w oko wpadła mucha i już się nie dało dalej prowadzić kontroli. Tym to sposobem mucha w oku wybroniła mnie przed zakazem używania „motoru”. W tamtym czasie byłem w wieku około 14 lat, za dużej wiedzy na temat motoryzacji nie miałem, ale wszędzie ręce pchałem, po prostu lubiłem zapaszek smaru i benzyny. Kiedy trzeba było podciągnąć tylny hamulec, wystarczyło podkręcić nakrętkę na cięgle, ale nie mnie, ja musiałem cały tył rozebrać, sprawdzić bęben, tarcze. Bęben był śliczny, gładziutki, ale tarcze szorstkie niemiłe w dotyku, to nasmarowałem towotem. Wygłaskałem, zmontowałem wszystko i postawiłem pod oknem. Jazda taty po regulacji hamulca nie trwała długo, do hamowania przed pierwszym zakrętem. Potem trochę narzekał na ból w nodze, a mechanik nadziwić się nie mógł skąd smar znalazł się na okładzinie. Niestety nasz „motur” skończył słabo. Tato zostawił go bez oleju i korka od spustu, miał później nalać. Niestety nie wiedziałem o tym, więc kiedy wsiadłem na niego, daleko nie pojeździłem. Zatarło się wszystko, silnik i skrzynia biegów. Tato już go nie remontował, długo walał się gdzieś po szopie i piwnicy, aż pamięć o nim zaginęła. Miłość do motoryzacji mi została do dziś. Sławoj Misiewicz „Harnaś”
Do napisania tych kilku zdań zainspirował mnie tekst Andrzeja na tematy motoryzacyjne. Kiedy rozpoczynałem swoją przygodę z Henrykowem (1974), posiadałem już prawo jazdy samochodowe i motocyklowe. Zrobiłem je jeszcze w liceum, gdy tylko pozwoliły na to przepisy. Potrzebna była chyba nawet zgoda rodziców, dokładnie już nie pamiętam, w każdym razie już w roku 1973 zdarzało mi się „docierać” auto ojca.
Zresztą już wcześniej, nie posiadając jeszcze uprawnień, ujeżdżaliśmy z grupą kolegów, miłośników sportów ekstremalnych, motocykle. Były to kupowane za grosze WFM-ki lub WSK-i. Nie posiadały one ubezpieczenia (chyba nie było wówczas takiego obowiązku, a nawet gdyby był to i tak… nic z tego), nie były nawet zarejestrowane, zresztą nie wyjeżdżały na drogi, ich przeznaczenie było zgoła inne. „Przerabialiśmy” je w miarę możliwości i umiejętności na motocykle… hmm powiedzmy crossowe, chociaż pojazdy te kompletnie się do tego nie nadawały, ale inne maszyny nie były dostępne. No to skoro nie ma się tego, co się lubi, to się lubi, co się ma. Nie było wówczas żadnych specjalistycznych warsztatów motoryzacyjnych. Ale w mieście było kilka dużych zakładów przemysłowych i zawsze w rodzinie lub wśród znajomych znalazł się jakiś tokarz, frezer lub ślusarz, który przeszlifował głowicę (zwiększenie kompresji silnika), rozwiercił kanał dolotowy i wylotowy i przerobił „wydech” (silnik lepiej „pił” i „oddychał”), dorobił zębatkę (zmiana przełożenia skrzyni biegów), zwiększył skok amortyzatorów, itp. W następnym kroku, bardzo szybko, na miejscowych bezdrożach i w miejscowych lasach, poddawaliśmy te pojazdy kolejnej „przeróbce”, tym razem ostatecznej, na kupę bezużytecznego złomu. Nie był to powód do wielkiego zmartwienia, ponieważ w okolicznych szopach i innych stodołach „walało” się trochę tego sprzętu. Dla właścicieli był już bezużyteczny, często „nie na chodzie”, bez rejestracji, więc dosyć chętnie, za niewielkie pieniądze się go pozbywali. W każdym razie zawsze mieliśmy „na ruchu” co najmniej dwie lub trzy maszyny.
Nasze „wyczyny” niosły ze sobą pewne ryzyko. Było sporo stłuczeń i otarć, często głębokich i rozległych, zdarzały się wybicia i zwichnięcia stawów, sporadycznie trafiało się jakieś drobne złamanie, ale wszyscy przeżyli, zresztą w tym wieku człowiek jest nieśmiertelny. Kaski? Jakie kaski? Nie były obowiązkowe, poza tym skąd mielibyśmy je wziąć. W tamtych czasach używano najwyżej pilotek, ale to raczej zimą i to było dla mięczaków, a nie takich twardzieli jak my. Pilotka i tak przed niczym nie chroniła, może przed wiatrem, ale to właśnie o ten wiatr we włosach chodziło. Kiedy dzisiaj sobie o tym pomyślę to dochodzę do wniosku, że coś lub ktoś musiał nad nami czuwać, bo to, że nie było ofiar śmiertelnych to wręcz zakrawa na cud.
Problemem nie było paliwo, było stosunkowo tanie, a znajomi kierowcy dostarczali go w każdej ilości za bezcen albo wręcz za darmo. Jednak mimo wszystko nie było to najtańsze hobby, ale często wpadał nam jakiś grosz. Dysponowaliśmy sporą ilością części zamiennych, nie były wówczas ogólnie dostępne, (dawcami tych części były te motory po „przeróbce”) i często naprawialiśmy cudze pojazdy. Byli też chętni do „podrasowania” swoich „rumaków”, no i interes się kręcił. Kiedy więc zjawiłem się w Henrykowie, miałem na swoim koncie już kilka wyżej wspomnianych ostatecznych „przeróbek”.
W Henrykowie do posiadanych uprawnień „dorobiłem” tylko kategorię „T”. była to w sumie formalność, nigdy nie miałem problemów z obsługą czegokolwiek, co posiada przynajmniej dwa koła.
Jeśli dobrze pamiętam, szkoła miała dwa ciągniki. Jednym z nich była tak zwana „czterdziestka”, czyli Ursus C-4011, drugi to „capek”, w tym przypadku był to Ursus C-328. Wszyscy doskonale znamy te ciągniki z własnego doświadczenia. Konstruktorom udało się stworzyć proste i niezawodne maszyny (wiele działa i pracuje do dzisiaj), ale na pewno nie byli przesadnie przejęci jakąkolwiek wygodą czy komfortem pracy traktorzysty. Prawdę mówiąc cała wygoda i komfort to było byle jak amortyzowane siedzenie, no bo nie można tego nazwać fotelem.
Dobitnie o tym „komforcie” przekonałem się pewnej zimy. Któregoś dnia Pan Blicharczyk poprosił mnie, abym pojechał „capkiem” na przegląd. Niby nic takiego, ale mrozy były siarczyste, kabina „capka” to była szyba z przodu i płócienny dach na kilku rurkach, ogrzewanie… można było pobiegać dookoła i …to wszystko w temacie komfortu, a przejechać na przegląd trzeba było około 20 – 25 km, do POM-u w Ząbkowicach Śląskich (kto dzisiaj pamięta co to był POM?). Zawrotna prędkość „capka” pozwoliła pokonać tę trasę mniej więcej w godzinę i trzydzieści minut. Mimo że byłem odpowiednio odziany na tę drogę to już w Ząbkowicach byłem nieźle zamrożony, a po przeglądzie trzeba było jeszcze wrócić do Henrykowa, czyli kolejne 90 minut w „przewiewnej” kabinie „capka”, a mróz tężał. Po powrocie, przez kilka pierwszych minut miałem wrażenie, że trzeba będzie mnie wyjąć z „capka” w takiej pozycji, w jakiej siedziałem, z kierownicą w dłoniach. Na szczęście po pewnym czasie odtajałem. W każdym razie nigdzie, nigdy wcześniej, ani nigdy później (a zimy pamiętam srogie) nie zmarzłem tak, jak tego dnia, chociaż bywało, że w pracy całe dnie spędzałem na „świeżym powietrzu”.
W Henrykowie, rocznik 69/71 miał obowiązek posiadania prawa jazdy- na auto, traktor i motocykl, dodatkowo można było zdobyć uprawnienia na kombajn zbożowy VISTULA oraz na ciągnik gąsiennicowy DT-54, czyli „dlinnyj traktor” 54. Z czego oczywiście skorzystałem chociaż uprawnień niestety nie otrzymałem, oblałem z orki pięcioskibowym pługiem, za późno na uwrociu podniosłem pług, przez co zaorałem uwrocie i następni kursanci nie mogli w tym dniu i na tym polu zdawać egzaminu, ale praktykę miałem i często w późniejszej pracy mi pomagała.
Ciągnik DT-54 nie miał kierownicy, tylko cięgła, które blokowały gąsienicę kiedy trzeba było skręcać. System ten był żywcem wzięty z kierowania czołgiem. Z tego powodu ci, co chcieli zdobyć uprawnienia z „ruska” okrzyknięci byli „tankistami”, co na czasy przyjaźni polsko-radzieckiej było niewątpliwie wielkim „wyróżnieniem”. Egzamin na VISTULĘ też oblałem, bo się heder na polu nie chciał podnieść. Niby nie moja wina, bo hydraulika puściła, ale uprawnień nie dali. Kurs prowadził na wykładach mechanizator rolnictwa mgr Jan Wysocki.
Teorii i jazdy uczyliśmy się na „ciapku”, czyli jak każdy Henrykus wie, na traktorze marki Ursus C-330, ale my dosiadaliśmy jeszcze starszego modelu C-328. Warunek posiadania prawa jazdy był tak gorliwie w Henrykowie przestrzegany, że jeden z kolegów absolwentów miał wstrzymane wydanie dyplomu do czasu zdania egzaminu na prawo jazdy.
Wszystkie uprawnienia zdobyte w Henrykowie mam do dzisiaj.
Pierwszy pojazd mechaniczny, motocykl, pojawił się w naszej rodzinie kiedy miałem kilka lat i mieszkałem w Olecku. W weekendy, które w latach 60. ograniczały się do niedzieli, tato pojedynczo zabierał nas do lasu. Frajdą dla kilkuletniego dziecka było szybkie przemieszczanie się z odczuciem wiatru świszczącego w uszach. Nie dziwiło więc niezadowolenie, a nawet obraza na ojca, kiedy zdecydował się ten motor sprzedać. Nie pocieszało mnie nawet to, że wuefemka trafiła w ręce mojego chrzestnego.
Ponownie motor, tym razem marki WSK, pojawił się w naszym domu kiedy już mieszkaliśmy na wsi pod Sejnami. Nie pamiętam czy był u nas od nowości czy też kupiliśmy używany. Jeździł nim tato i brat Zdzisiek, w dalszej kolejności ja. Ćwiczyłem jazdę na wiejskich dróżkach i dopiero kiedy wiek pozwolił, 16 lat, wziąłem się za uzyskanie uprawnień. Nie pamiętam kursu, gdzie go prowadzono i jak przebiegał, zapamiętałem tylko egzamin. Odbywał się w Sejnach na ulicy Parkowej, gdzie jest teraz przystanek autobusowy. Zgromadzeni na skraju ulicy kursanci czekali aż po kolei wszyscy odbędą egzaminową przejażdżkę. Poinstruowano nas, że należy przejechać wskazany odcinek drogi, na której trzeba użyć wszystkich biegów. Mówiło się „na giełdzie”, że jak silnik zgaśnie to już koniec, egzamin oblany.
Kiedy przyszła kolej na mnie, odpaliłem „rakietę” i do przodu. Czułem się pewnie, bo przecież niezależnie od kursu, umiałem jeździć, zgrabnie śmigałem tatową wueską po leśnych ścieżkach. Jednak w pewnej chwili zorientowałem się, że jestem już bliski końca wyznaczonej trasy, a trójka jeszcze nie włączona. Przyhamowałem i wtedy silnik zgasł. Pierwsza myśl- panika, nie zdam! Jednak szybko kopnięciem odpaliłem maszynę i ruszyłem dalej. Z niepokojem czekałem na ogłoszenie wyników, ale zdałem. Tak zdobyte prawko nieczęsto mi się przydawało, bo własnego motoru nie miałem.
Kolejny etap wtajemniczenia w motoryzację miałem w studium pomaturalnym w Henrykowie. Okazało się, że nauka jazdy traktorem i samochodem jest tam w programie obowiązkowym. Teorię przerabialiśmy wspólnie na normalnych lekcjach, a potem zapisywaliśmy się na indywidualne lekcje jazdy. Prowadził je pan Henryk Dziesiński zwany Dychą. Nauka prowadzona była na samochodzie marki Warszawa. Po odbyciu określonej w przepisach liczby godzin jazdy szkoleniowej doszło do egzaminu. Mój egzamin przebiegał dosyć krótko. Przejechałem kawałek trasy na drodze z Henrykowa do Ziębic, wycofałem pod górkę na bocznej drodze i do bazy. Nie czułem się pewnie, głównie ze względu na biegi z trudem włączane dźwignią przy kierownicy. Bardzo mnie to stresowało, ale jakoś poszło. Prawko miałem w garści.
Kiedy przyjechałem do rodziców na wakacje, patrzyli na mnie jak na zawodowego traktorzystę. W domu traktor już był więc mogłem się popisać. Nic ważnego jednak nie robiłem, a jedynie przydałem się do transportu. Nie robiłem, bo nie było wówczas takiej potrzeby, ale swoją drogą, nie umiałem. Do prac traktorem w Henrykowie wykorzystywano tych, którzy robili to najszybciej, czemu dziś się nie dziwię. Chodziło nie tylko o nauczenie słuchaczy, ale także o wykonanie realnych prac w przyklasztornych ogrodach. Dlatego mogłem tylko pooglądać jak zgrabnie za kierownicą radził sobie Janek Pawlak, kolega z roku, który traktor od dawna miał w domu.
Zdobyte w Henrykowie prawo jazdy na samochód przydało mi się dopiero po ośmiu latach, kiedy dostałem ofertę atrakcyjnej pracy w terenie. Bardzo chciałem pracować w Cukrowni Wschowa jako inspektor surowcowy, więc robiłem wszystko, aby sprostać wyzwaniu. Wysiłkiem rodziny, głównie ze strony żony, ale również pożyczając część kapitału od życzliwej sąsiadki, udało mi się zgromadzić kwotę wystarczającą do zakupu 11.letniej „Syrenki 105”. Przy transakcji asystował szwagier, posiadacz „Golfa” od kilku lat, którego zadaniem było wyprowadzenie mojego zakupu na rogatki Leszna, skąd już samodzielnie z henrykowskim „prawkiem” miałem pokonać 30.kilometrową trasę do Górczyny, gdzie wtedy mieszkałem. Dojechałem bez żadnych incydentów, ale emocji było co niemiara. Brakowało mi rąk, nóg, oczu do panowania nad pojazdem.
W kolejnych latach zmagałem się z moim nabytkiem poznając wielu mechaników w rejonie, który jako inspektor obsługiwałem. Gdy podjeżdżałem na warsztat cukrowni, mechanicy pytali mnie kiedy wreszcie kupię samochód? „Syreny” za taki nie uznawali.
Po trzech latach ujarzmiania mojego pojazdu wyjechałem do USA i tam zobaczyłem jak radzi sobie inna adeptka kursu u Pana Dziesińskiego. Brygida Wojcieszczyk, bo o niej tu mowa, była już w innym miejscu przygody z motoryzacją. Posiadała kolejny już samochód, Ford Mustang i mechanika samochodowego w domu. Nie mogłem podpowiedzieć jej niczego z moich dotychczasowych doświadczeń.
Po powrocie z USA kupiłem sobie nowego malucha i w poczuciu szczęścia i jego nieograniczonych możliwości ruszyłem do Rumunii. Co to była za przygoda; wyjazd z rodziną na ponad dwa tysiące kilometrową trasę! W kolejnych latach jeździłem z rodziną na wakacje, odwiedzając wielu Henrykusów.
Przez przedłużony do roku pobyt w Stanach zmuszony byłem do zmiany opuszczonej we Wschowie pracy w cukrowni. Zatrudniłem się w Stacji Kwarantanny i Ochrony Roślin we Wschowie. I tu znów pojawił się warunek związany z samochodem. Już na wstępie angażując się na etat inspektora musiałem zdeklarować się do prowadzenia służbowej „Nysy”, dotąd obsługiwanej przez zawodowca. Dałem radę, ale nie obyło się bez przygód, z których najbardziej spektakularną było mylne podłączenie klem do akumulatora. Pożar szybko ugasiłem, unikając strat w sprzęcie, ale pozostało poczucie niefartu i wstydu.
Miałem też inną przygodę, gdy z tyłu moją „Nysę” uderzyła kobieta, która niedawno kupiła auto za pieniądze przeznaczone na węgiel. Kiedy podbiegłem aby ją ratować usłyszałem biadolenie, że nie kupiła węgla. Cieszyłem się, że nic jej się nie stało.
Najbardziej chwalebne chwile z „Nysą” przeżywałem podwożąc do Leszna posła Antoniego Żurawskiego i parę lat później z Leszna do Rokosowa działacza związkowego Władysława Serafina. Będąc prezesem Krajowego Związku Rolników, Kółek i Organizacji Rolniczych Serafin bardzo się zdziwił kiedy w drodze na spotkanie z leszczyńskimi rolnikami ówczesne kierownictwo PIORiN w Lesznie wysłało po niego na dworzec kolejowy sfatygowaną „Nyskę”.
Oprócz Brygidy Wojcieszczyk dane mi było obserwować jeszcze jednego kierowcę z prawem jazdy zdobytym w Henrykowie. Jurek Bruski, bo to jego mam na myśli, zachowywał się za kierownicą bezbłędnie i dlatego nie mam żadnej historii z nim do opowiedzenia. Wierzę jednak, że wśród Henrykusów są tacy, którzy pamiętają czasy walki o uzyskanie prawa jazdy i idąc za moim przykładem, zechcą się swoimi przeżyciami szczerze podzielić. Zapraszam na łamy!