Zabawy dziecięce po wojnie

Rawa Mazowiecka. Rok 1960, 15 lat po wojnie. Dostaliśmy mieszkanie w budynku po komendzie milicji. Lokatorzy, sąsiedzi- milicjanci.

Przydomowe podwórko, były spacernik więzienny, ogrodzone wysokim murem, z kolczastym wieńcem na obrzeżach, po rogach budki dla wartowników. Już puste, ale otwarte. Miejsce idealne na dorastanie, każdy miał jakieś taty opowieści, ja wychowany na jego partyzanckich wspomnieniach. Koledzy na milicyjnych „osiągnięciach” swoich ojców.
Dzieciaków na podwórku było sporo, więcej chłopaków. Część to „szwaby” – Eisentrauty, Zimmermany, część – Sasza, Wania i Swieta – „ruska swołocz” jak po cichu mawiał tata, my dla uproszczenia „kacapy”, kilku „Josków” i Ryfka – Apelbaumy, Tabachy, no i oczywiście „ludzie z lasu” i ja „Salwa”, uzurpator, samowolnie przejąłem partyzanckie pseudo taty.
Mieliśmy też psa, Pikusia, mały wielorasowiec, niby miał być bojowy, ale wystarczyło tupnąć lub ręką machnąć i wiał aż się kurzyło.

Rozumieliśmy się, „szwaby”- od urodzenia w Rawie, niemieckiego ni w ząb.
„Joski”- najczęściej „aj waj giewałt”, popchnąłeś, oplułeś go- „aj waj giewałt”, nie wziąłeś do gry w piłkę– „aj waj giewałt”, przezwałeś– „aj waj giewałt”, cukierki za siedzenie na SOKOLE– „aj waj giewałt”, przy każdej okazji, a do rozrabiania za plecami pozostałych.
Najtrudniej było z „kacapami”, najczęściej „nielzja” i „nieznaju”, w nerwach „j…b… jewo mać”.
Długo nie wiedziałem co to znaczy, do czasu kiedy w kłótni z siostrami tego zwrotu użyłem, mama nieźle mi przetłumaczyła sznurem od żelazka po plecach. Na wszelki wypadek więcej nieznanych zwrotów nie używałem.
Wychowani na „Chłopcach z placu broni”, książkach Karola Maya i szeptanych opowieściach. Nic dziwnego, że przy takich wzorcach, wojowanie było najlepszą zabawą.

Dziewczyny uzupełniały braki kadrowe w zależności od potrzeb. Stan osobowy „szwabów”, „kacapów” i „Josków” specjalnie się nie zmieniał, mojego oddziału ulegał ciągłej rotacji, w zależności od wyniku „podchodów”, na różne sposoby, czasowo zmieniali „barwy klubowe”. Nie wszyscy byli Nemeczkami. Bez podziałów, solidarnie wojowaliśmy z sąsiedzką „bandą”.


Wojowaliśmy równo, kolana i łokcie w strupach, sińce pod oczami i guzy na głowie po paru dniach znikały.
Nasłuchaliśmy się w domu różnych opowieści, ja partyzanckich, pozostali milicyjnych czy rusko-niemiecko-żydowskich. Wybuchowa mieszanka, bawiliśmy się. Do czasu gdy przyszło nam do głowy rozpalić ogień w drewnianej szopie. Nie ostała się płomieniom. Nikomu nie zdradziliśmy, że to paliło się „obozowe krematorium”, Pikuś nie przeżył.

Pasy poszły w ruch, u mnie wąski był w „robocie”, u milicyjnych dzieci grube, skórzane, wojskowe. Po kątach podwórka licytowaliśmy się, które były bardziej odczuwalne. Podobno po jednych i drugich tyłki i plecy jednakowo bolały.

Winetou- www.azmovies.net


Bezhołowie długo nie trwało, przedzierzgnęliśmy się w Apaczów i Komanczów, wieżyczki na wigwamy przezwaliśmy. My wojownicy posiadaliśmy również uzbrojenie. Dzidy zrobione z drewnianych listew od podłogi, które jakoś podkradaliśmy z domu własnoręcznie wykonane tomahawki, które dziewczyny złośliwie nazywały „pomachajkami”.

Bardzo dbaliśmy o sprzęt wojenny, przydatny do walk z sąsiednimi szczepami. Ja oczywiście miałem największą. Nie obyło się również bez fajki pokoju. Ktoś gdzieś zdobył fajkę, początkowo była gliniana, potem zamieniliśmy na drewnianą. Problem, czym ją nabijać, rozwiązaliśmy we własnym zakresie. Siano i paznokcie paliły się równo, smród był niesamowity, okropne doświadczenie, pewnie dlatego nie palę papierosów, na samo wspomnienie mdli mnie.

Długo Winetou, siostry Nszo Czi i Stepowy Kwiat nie byliśmy. Dziewczyny ostro z nami konkurowały, ale pewne funkcje były poza ich zasięgiem. Nikt z nas nie wyobrażał sobie dziewczyny wodzem plemienia. Nie do pomyślenia żeby nami wojownikami rządziły. Nie godziły się na podział wojownicy i dziewczyny. Wojnę podjazdową prowadziły na bieżąco.

Ostatecznie to one jednak doprowadziły do naszej zagłady, po którejś przepychance po prostu wykradły nam dzidy i pomachajki i wyrzuciły za mur na sąsiednią posesję, a tam wielki pies nie pozwolił nam ich odzyskać, chociaż próbowaliśmy, co skończyło się lekkimi uszkodzeniami ciała i odzieży.

Następna ewolucja, na „milicjantów i złodziei”. Siłą rzeczy po tacie w opozycji do władzy, byłem w grupie tych drugich. Koledzy też po tacie- milicjantami. W mieszkaniu po komendzie, za piecem znalazłem stare kajdanki, kluczyka nie było, któryś z kolegów podwędził tacie milicjantowi, ale też dawało się na blaszkę je otworzyć. Często były używane, najczęściej dziewczyny w dyby były brane.

„Milicjanci” oczywiście kajdanki zaanektowali, mieli je do czasu, kiedy jedna z dziewczyn skuta nimi pobiegła do domu, bo mama na obiad wołała. Rozkuli ją do obiadu, ale już do nas nie wróciły.

Jednak to nie było już to, dorastaliśmy i grupy jakoś się porozpadały, ja poszedłem do liceum, reszta też gdzieś, część do erefenu, część do Izraela, „kacapy” zostały na dłużej.
Takie to gry i zabawy dzieciństwa. Jednak pewne cechy i wady zostały w charakterze.

Sławoj Misiewicz „Harnaś”

Dzień kobiet w szkole

Kilka tygodni temu wspomniałem o swojej wyprawie do Henrykowa, w której pozyskałem dla Redakcji kronikę Technikum Hodowli Roślin i Nasiennictwa 1972- 75. Dziś rozpoczynamy serię wpisów z niej, które dla uproszczenia będziemy nazywać „Kroniką Mirki”. Dlaczego tak? Mirka Jarosiewicz była szefową tej klasy jak i również innych klas w poprzedniej szkole, o czym dowiedziałem się ze stron kroniki. Wkrótce o tym szerzej. (ASz.)

Dziś nasze święto! (rok 1974)

Mężczyźni wydobywają z zanadrza swoje ukryte talenty i starają się jak mogą uatrakcyjnić nam dzień. Chociaż w klasie nie mamy ani jednego chłopca, nie zapomnieli o nas mężczyźni ze szkoły, zapraszając nas rankiem na uroczysty apel.

Gdyby ktoś z innej planety, niezorientowany znalazł się na Ziemi, trudno byłoby mu zgadnąć czyje to święto? Wszyscy mężczyźni, jak jeden mąż w galowych strojach, a my? Cóż? Jak co dzień.

Może tylko te kwiaty w rękach dziewcząt zdradziłyby tajemnicę. Daje się zauważyć, że coraz bardziej uroczyście obchodzi się Święto Kobiet, przywiązując do niego dużą wagę. Ale każdy i tak wie, że kobiety mają tylko ten jeden dzień, a mężczyźni 364 dni w roku. Ot i masz równouprawnienie!

Nie zapomniała o nas nasza wychowawczyni Pani Profesor Wanda Mazur, jak również trzej panowie „M”.

Ojej, cóż to było? Kupa śmiechu, moc pomysłów aż do bólu głowy! Dziewczęta życzyły sobie… kiełbasy (Kuba), czekoladek, orzechów, klasówek z chemii, pierniczków, zaproszeń na zabawę, maskotek wszelkiego rodzaju itd. w nieskończoność.

A paczka coraz bardziej traciła regularny kształt, nadal zostawała wielką tajemnicą. Gdy już każda dotknęła jej, mówiąc co tam może być, Mirka zdjęła z niej papier a następnie mnóstwo gazet, dopiero teraz zaczynały się kartki z życzeniami dla każdej z nas inne plus kawałek gazety. Oto niektóre z nich.

Henryków, 8 marca 1974

Kochane Kobitki!

Instrukcja dotycząca otwarcia przesyłki ekspresowej przesłanej Wam z okazji Święta Ewy i warunków koniecznych i wystarczających by można było wziąć udział we wspólnej zabawie. W przeciwnym wypadku należy opuścić salę i nie wolno podsłuchiwać ani podpatrywać.

Par. 1. Sznur, którym jest związana paczka należy zachować i na końcu związać nim uczestniczkę, która nie zgadnie co jest w tej paczce (3 razy).

Par. 2. Zgadywać należy przed otwarciem paczki- na osobnej kartce ( 3 zgadnięcia + napisać jaki się da fant, jeśli się nie zgadnie)

Par. 3. Powołać należy komisję, która zbierze fanty i wymyśli zabawę na ich wykupienie.

Par. 4. Zawartość paczki (o ile taka w ogóle jest, co jest bardzo, bardzo wątpliwe), należy sprawiedliwie rozdzielić pomiędzy wszystkich, ale szybko bez namysłu- każdy musi coś lub nic otrzymać.

Par. 5. Po skończonej zabawie- nawet gdyby były bardzo trudne warunki wykupienia fantów- nie wolno się mścić na organizatorach. Pluć, krzyczeć, płakać i śpiewać wolno, ale tylko po wyjściu z Sali.

Par. 6. Organizatorzy życzą sobie, by opakowanie było starannie poskładane i wymienione do archiwum gazet.

Życzymy wesołej zabawy!

Najbardziej niecierpliwą okazała się Zosia Labrok, a dla niej jak na złość, życzenia były na końcu, gdy już pokaźne rozmiary niespodzianki zmniejszyły się bardzo … do małej paczuszki. Mirka odkryła tajemnicę- były tam cukierki dla nas wszystkich od trzech panów „M”. Podzieliła je sprawiedliwie.

Zakończyliśmy zabawę rozstrzygnięciem zgadywanki. Nie odgadło ani razu sześć dziewcząt, które według instrukcji zostały związane włóczką. Starczyło dla każdej na kilkakrotne opasanie.

Za jedno trafne zgadnięcie dawaliśmy fanty, za dwa trafienia śledziliśmy zabawę ze spokojną głową. Ani żadnej nie wiązano, ani też nie dawała fanta, o tych było najmniej!

Przy wykupywaniu była moc śmiechu, a przede wszystkim zabłysnęła swym talentem piosenkarskim Anastazja. Naprawdę ma ładny głos, o czym do tej pory nie miałyśmy okazji się przekonać.

W tym dniu, praktycznie rzecz biorąc, nie było lekcji z prawdziwego zdarzenia. Raz do roku można się na to zdobyć, prawda?

O godzinie 14.00 zostaliśmy zaproszone na uroczystą akademię organizowaną przez męską generację szkoły. Dałyśmy też małą wstawkę o powstaniu Święta Kobiet.

Walentynki czy Dzień Kobiet?

Walentynki czy Dzień Kobiet, to odwieczny dylemat. Nie rozstrzygając go Czytelnik prosi:

KOBIETY – bądźcie dla nas dobre, nie tylko na wiosnę!

 https://youtu.be/L4yMsW2USM4?si=MLqrAF3VePm62FMt

Walentynkisą świętem zakochanych, obchodzonym 14 lutego. Mówi się, że tradycja celebrowania tego dnia przyszła do nas z zachodu. Jest starym zwyczajem, którego początków można się doszukiwać w starożytnym Rzymie. Walentynki są obchodzone w południowej i zachodniej Europie od średniowiecza. Europa północna i wschodnia dołączyła do walentynkowego grona znacznie później.

Dzień Kobietcoroczne święto obchodzone 8 marca od 1910 roku. Pierwszy dzień kobiet obchodzony był 28 lutego 1909, ustanowiony przez Socjalistyczną Partię Ameryki po zamieszkach i strajkach w Nowym Jorku. Od 1975 roku ONZ obchodzi Międzynarodowy Dzień Kobiet jako dzień uznania „zasług wszystkich kobiet bez względu na podziały narodowościowe, etniczne, językowe, kulturowe, gospodarcze czy polityczne”, zachęcając do „refleksji nad postępem dokonanym w dziedzinie praw kobiet”.

(SMH)

Ela Pokryszka Jargiło- globtroter niesłychany

Społeczność henrykowską wzbogaciła w początkach lat pięćdziesiątych. Rodzice; popularna w Henrykowie para, oboje wysocy (Ela odziedziczy tę cechę), stateczni, znaczący. Mama uczyła historii w miejscowej podstawówce, tata trudnił się doradztwem rolniczym, a po pracy z zamiłowaniem pszczółkami.

W 1965 roku Ela skończyła podstawową edukację. W tymże roku w obrębie miejscowego obiektu Cystersów powstał Zespół Szkół Rolniczych. Ela zasiliła szeregi uczennic 5.letniego Technikum Hodowli Roślin i Nasiennictwa. Mieszkała z rodzicami w centrum Henrykowa, do szkoły miała więc z górki i całkiem blisko…

Lata 1965- 1970- czas szczególny, pionierski. Przyjęty po poprzednikach, po PGR-ze obiekt- budynki, otoczenie przedstawiały się fatalnie. 20 lat dewastacji. Powojenny czas chaosu, destabilizacji sprzyjał temu szczególnie.

Wiosną 1965 roku rozpoczął się generalny remont (od piwnic po strych), który w mniejszym zakresie kontynuował się przez następne lata. Obok nauki młodzież wraz z nauczycielami uczestniczyła w porządkowaniu, urządzaniu, mozolnym przywracaniu form pierwotnych. Mimo to w perspektywie ćwierćwiecza istnienia szkół rolniczych w Henrykowie ten okres jawi się jako najświetniejszy. Panował entuzjazm rozwoju, twórczy zapał, nadzieja.

Kwitło życie kulturalne, społeczne, turystyka. Na szczególną uwagę zasługuje ożywiona działalność harcerska, prowadzona przez oddaną młodzieży nauczycielkę hodowli roślin- harcmistrz mgr Barbarę Czarnoleską. I to właśnie w harcerstwie, twierdzi Ela, zaszczepiono jej zamiłowanie do podróży, wędrówek, poznawania świata. Niebagatelną sprawą w tej mierze były nieprzeciętne warunki fizyczne i mentalność. Mały przykład. Często jeździło się z Henrykowa do Wrocławia, oczywiście pociągiem. Powrót różnie. Ostatni kurs był o północy. Wędrujące pojedynczo małolaty zamawiały wówczas obstawę na 2 km parku po ciemku?!! Eli to nie tyczyło. Zdecydowanym, pewnym krokiem sunęła w ciemnościach przez park, a rozliczne stwory czające się wśród drzew, uciekały w popłochu. Takim to pewnym, zdecydowanym krokiem wkroczyła w dorosłość. No i bakcyl podróżniczy mógł się rozwinąć i realizować w pełni. Liczne wojaże na przestrzeni czasu można z grubsza podzielić na dwie grupy; pielgrzymki, turystyczne. Te pierwsze rozpoczęły się pielgrzymkami na Jasną Górę w Częstochowie. Były wówczas (lata 70- 80.) popularne wśród młodzieży. Miały charakter nie tylko religijny ale i patriotyczny. Stwarzały przestrzeń wolności we wspólnocie, w romantycznej aurze pól i lasów. We Wrocławiu organizował je i prowadził niezapomniany duszpasterz studentów, późniejszy kapelan Solidarności ks. Stanisław Orzechowski. Ela uczestniczyła czterokrotnie. Najsłynniejszy europejski szlak pielgrzymkowy do Santiago de Compostella w Hiszpanii, do grobu św. Jakuba, Ela przemierzyła dwukrotnie. Pielgrzymką życia Ela nazywa tę do Rzymu na kanonizację papieża Jana Pawła II w kwietniu 2014 roku. Polonusy z całego świata waliły wówczas do Rzymu wszelkimi środkami lokomocji. Ela oryginalnie. Pieszo! Z podobnie myślącymi (i czującymi…) wyruszyła z Wrocławia w lutym. Pieszo w poprzek Europy. Spanie, jedzenie gdzie Bóg da… 1800 km w ciągu 63 dni. Dwa miesiące z okładem, ale na miejscu w terminie. Podobnie pielgrzymka śladem św. Ignacego Loyoli- Francja, Hiszpania, Włochy: 1300 km. W ubiegłym roku 2023 do Miedziugorie z zamiarem uczestniczenia w uroczystościach Wniebowzięcia NMP 15 sierpnia Ela w grupie wyruszyła w czerwcu. 59 dni w drodze, ale ciekawie, ciepło. Oprócz pieszych były też liczne pielgrzymki różnymi środkami lokomocji do znaczących zakątków w Europie, także na kontynent amerykański, sanktuaria na Kubie i w Meksyku- tam najsławniejsze Gwadelupa- chluba kontynentu.

Turystyczne, to w różnym czasie wyjazdy na Maltę, do Gruzji, Islandii, Algierii. Za najwspanialsze na świecie Ela uznała widoki w Islandii; zapierające dech w piersiach wodospady, przełomy rzek, lodowce, gejzery. Wulkany na wyciągnięcie ręki. Naturalne baseniki wśród skał gdzie woda jest ciepła i można się kąpać. Niezłe wrażenia dała wyprawa do Algierii. Zafundowano tam turystom czterodniowy pobyt pod namiotami na Saharze. Warunki ekstremalne.

No, ale gwóźdź programu, na 70. urodziny w 2022 roku Ela zafundowała sobie Kilimandżaro!!! Najwyższy szczyt Afryki jest największą atrakcją Tanzanii. Turystyka to główne źródło dochodu w tym biednym kraju. Wyprawy są świetnie zorganizowane, obsługiwane przez doświadczonych przewodników. Niemniej jest to przecie pod górkę i wśród skał, a tlenu coraz mniej, ciało coraz cięższe. Ela poszła w czteroosobowej, męskiej grupie, osiągnęła poziom 5756 metrów!!! Prawie 6 km w górę! Brakło jej 100 m do czubka góry, ale przecież żyć, przeżyć trzeba. W sumie wyprawa trwała 10 dni. Wrażenia?! To trzeba posłuchać. Były jeszcze Indie, ale to już „drobiazg”. Ela odwiedziła pracującą tam z mężem córkę. Zafundowano jej trzy tygodnie- przejażdżki po najpiękniejszych zakątkach egzotycznego kraju. To tak w skrócie. Może się w głowie zakręcić. Po prostu gigant.

Ela mieszka we Wrocławiu, aktualnie opiekuje się dwójką wnucząt. Ale oczywiście coś tam knuje i gdy zawieją wiatry wiosenne pewnie gdzieś pofrunie. Warto zaprosić ją na spotkanie, a opowie o swoich przeżyciach. A opowiada żywo, barwnie, pięknie. Z niektórych wypraw ma też filmy.

PS. Wrocław czasem też przemierza pieszo- bo tramwaje jeżdżą za wolno i nie tą stroną!

Wiesława Barbara Trawińska

Trója za oprawę

Naukę w Henrykowie musieliśmy zakończyć napisaniem pracy przedegzaminacyjnej. Ponieważ często słyszałem, że „wiedza o koniczynie czerwonej będzie się wam świecić jak psu ….. po lewej stronie”, koniecznie chciałem zobaczyć to psie świecenie. Podjąłem wyzwanie i wybrałem temat „Uprawa koniczyny czerwonej na nasiona w SHR Ulhówek u Dyrektora Jana Szadurskiego. Zabrałem się do tego, moim zdaniem, profesjonalnie. Jak się okazało niestety. W tym czasie kolegowałem się z absolwentem Henrykowa, którego nazwisko pamiętam, ale nie wiem czy nie miałby pretensji gdybym je ujawnił, więc je pominę. Zaczynało się na „O”. Po szkole podjął pracę w Gospodarstwie w Henrykowie. Poznałem go gdy był opiekunem kółka fotograficznego. Ciemnia to był pokój na pierwszym piętrze byłego klasztoru, w tym samym korytarzu co radiowęzeł, schodami łączył się z miejscem zakwaterowania słuchaczek i uczennic. Strategiczna lokalizacja! Ploty nie przeszkadzały nam w kolegowaniu się, ponieważ ja również interesowałem się fotografią i filmowaniem, a w domu miałem swój powiększalnik Krokus, byłem częstym gościem w ciemni. Różne krążące plotki, że za opłatą ciemnia była udostępniana osobom postronnym, doprowadziły do likwidacji kółka. Ja nie udostępniałem, a czy rzeczywiście tak było, nie wiem. 

Temat wybranej przeze mnie pracy spodobał się promotorowi, który akceptując zezwolił na wydanie delegacji i pokrycie kosztów dojazdu do SHR Ulhówek. Pojechałem koleją, co w sumie zajęło 14 godzin z przesiadkami. Pokonałem trasę Henryków – Wrocław – Kraków – Bełżec, do którego powiadomiony wcześniej SHR przysłał bryczkę po przyszłego hodowcę koniczyny czerwonej. Czyli mnie! Dalej kilka kilometrów jechaliśmy konną bryczką. Był koniec zimy. Szkoda, że saniami nie przyjechali, pomyślałem. Zmarzłem jak pies w nieogaconej budzie. Na miejscu byłem przyjęty bardzo miło, dostałem gorący obiad i ciepły pokój. Miałem ze sobą plan pracy i aparat fotograficzny ZORKA, pożyczony z fotokółka. Dostałem od dyrekcji mnóstwo materiału, wszystko obfotografowałem i opisałem.  

Po dwóch dniach wracałem bryczką do Bełżca. Totalne zadupie. Pociąg już stał na peronie. Jak zwykle „cóś” musiało mi się przydarzyć. Wagony były prawie puste, miękkie ławki, na których rozsiadłem się sam, ze swoimi myślami. Zza ściany słyszę jakąś dyskusję, męskie głosy i kobiecy, protestującym falsetem. W głowie – „nie wtrącaj się”. Jednak „rycerz” we mnie zwyciężył; wstałem i poszedłem zajrzeć. Trzech małolatów, wbrew jej woli, obmacywało jakąś oganiającą się dziewczynę. Wszedłem, udałem znajomego i wyprowadziłem ją za rękę do swojego przedziału. Trochę się opierała, ale widocznie wolała walczyć z jednym niż z trzema. Napastnicy zajrzeli z korytarza do przedziału i poszli. Zaczęliśmy rozmawiać, ale tamci wrócili z czwartym, żołnierzem w czerwonym berecie, komandosem. Psychicznie przygotowałem się na awanturę, ale na początek spróbowałem negocjacji. Wytłumaczyłem sytuację, w czym pomogła mi dziewczyna. Komandos mi uwierzył, wyszedł, nakopał kolegom do d… i wrócił do przedziału. Wyjaśnił, że kolesie oszukali go mówiąc, że ich chciałem pobić.

Dziewczyna była studentką na Jagielonce w Krakowie. Komandos z 6 Brygady Powietrznodesantowej też stacjonował w Krakowie. Wracała z domu, z przerwy semestralnej, on z przepustki z okolicznej wsi. Miała dużą wałówkę, wiejską kiełbasę. On procentową popitkę. Ja skromniej- miałem tylko materiały o koniczynie czerwonej. Wesoło minęła podróż do Krakowa. W Krakowie dziewczyna oddała mi część pachnącej czosnkiem wałówki. Znajomość zaowocowała kontaktami i zaproszeniem na ich piękne wiejsko-wojskowe wesele. Odbyło się zimą. Mam kilka fotek, ale nie mam kontaktu do nich i nie wiem czy wolno mi publikować.

Konie z kuligu chyba nie będą mnie skarżyć o wykorzystanie wizerunku. Byłem, piłem, tańczyłem i się bawiłem. Kontakty się urwały, jak to w życiu. 

Ad rem. Wróciłem do Henrykowa. Zacierałem ręce, materiału pisanego miałem dużo, a fotograficznego całą rolkę, 36 zdjęć, na filmie Orwocolor. Kolega z ciemni obiecał wywołać film i zrobić fotki. Dałem się namówić. Pracę napisałem, szykowałem do druku na ciężko zdobytym pięknym kredowym papierze. Do dziś pamiętam cenę, 5 złotych za kartkę. Obszerna była, kilkadziesiąt stron, bo same opisy 36 zdjęć miały zająć bardzo dużo miejsca, a była jeszcze treść pisana.

Niestety, podczas wizyty w ciemni u kolegi, jakaś niezorientowana gapa naświetliła całą kliszę i zostałem bez fotomateriałów. „Myślałam, że to można obejrzeć” tłumaczyła potem słodko. Myślała, ale chyba nie o fotografii. Strata była niepowetowana, na drugi wyjazd nie miałem szans. To co miałem, szybko przeredagowałem i napisałem dużym drukiem w co drugiej linijce, ponownie po 5 złotych za stronę, na pięknym kredowym papierze, oprawiłem w sztywną, wiśniową obwolutę z wytłoczonymi złotymi napisami. Długo miałem ją w domowych dokumentach, ale przy tylu przeprowadzkach gdzieś się zapodziała. Wielokrotnie przewracałem różne papiery, ale jak kamień w wodę, a jakiś czas temu miałem ją w ręku.

Wpis zaliczeniowy pracy dyplomowej.

Praca została zaliczona, na najgorszy stopień z czasów mojej nauki w Henrykowie. Bardzo krytycznie została oceniona przez promotora, co przy jej omawianiu oznajmił druzgocącym komentarzem „..dostateczny, ale to tylko z uwagi na piękną oprawę. Treść pominę, która jest na poziomie gazetki gminnej z hasłami typu – „Rolniku tylko niemyte jaja zapewniają najwyższy procent rozmnażania”. Oczywiście chodziło o kurze. Wszyscy się śmiali, ja zagryzłem zęby. Miałem opowiedzieć o napalonej, a niezorientowanej w fotografice dziewczynie? Zmilczałem. Tak się starałem, a wyszło jak zwykle. Splot przypadków, a rządzą życiem.      

Sławoj Misiewicz „Harnaś”

Wyprawa do Henrykowa

Już od kilku lat planowałem wyjazd docelowy do Henrykowa, na spotkanie z dwoma paniami. Obiecywałem odwiedzić Kasię Przystaś, która przechowuje kronikę klasową swojego rocznika THRiN (1972-75) a przy okazji spotkać się z Panią Profesor Wiesławą Trawińską.

Z miejsca gdzie mieszkam do Henrykowa trzeba pokonać trasę około 200 km, więc uznałem, że jest to wyprawa poważna. Dla umilenia sobie jazdy rozmową zaprosiłem młodszego syna Karola, który na części trasy wyręczał mnie z kierowania samochodem. Przez pewien czas czułem niepokój, kiedy w radiu usłyszałem o strajku rolników, którzy od godziny 10.00 będą protestować we Wrocławiu. Skończyło się jednak na strachu, bo protestujący skupili się wokół urzędu wojewódzkiego. Utrudnień na trasie w kierunku Strzelina nie było.

Od lewej: Marian i Kasia Przystasiowie, A.Szczudło

Do Henrykowa dotarliśmy przed południem, w sam raz na kawę u Kasi i Mariana Przystasiów. Przywitali nas serdecznie częstując nie tylko kawą ale i krokietami własnej roboty. W miłej rozmowie aktualizowaliśmy dane o sobie, po czym przystąpiliśmy do zasadniczej rozmowy o pamiątkach szkolnych przechowywanych przez Kasię. Najpierw pokazała nam kilkutomowe opracowanie przygotowane przez całą klasę na konkurs z okazji 500. lecia urodzin Mikołaja Kopernika. Pobieżny ogląd pozwolił mi uświadomić ile wysiłku włożyły dziewczyny w opracowanie tego dzieła.

Znacznie bardziej niż Kopernik, interesowały mnie losy naszych rówieśniczek z technikum, zapisane w kronice. Byłem przygotowany technicznie do skanowania wszystkich stron kroniki, ale nie było to konieczne, bo Katarzyna udostępniła mi ją do domu, co uznałem za dowód zaufania. Podobnie jak wykorzystywana już wcześniej kronika mojego rocznika, będzie ona źródłem wielu ciekawych wpisów na naszej stronie.

Panią Profesor Trawińską zastałem w jej mieszkaniu w bloku nauczycielskim. Budynek wymaga remontu, ale jak widać obecni administratorzy pocysterskiego obiektu, wcale się do tego nie kwapią. Blok nauczycielski swoim stanem zachowania wyraźnie odbiega od pozostałych budynków, hojnie dofinansowanego w ostatnich latach przez państwo obiektu.

Dzisiejszy stan budynku nauczycielskiego w Henrykowie.

Pani Trawińska w rozmowie zwróciła uwagę na potrzebę stałego przypominania faktu 25.letniego istnienia w zabytkowych wnętrzach zespołu szkół rolniczych oraz osoby wybitnego ich organizatora Jana Szadurskiego. Ustaliliśmy, że w trakcie czerwcowego zjazdu pod tablicą upamiętniającą Dyrektora złożymy wiązankę kwiatów. Będzie to nawiązanie do rocznicy jego śmierci, która przypada 20 czerwca.

W trakcie czerwcowego zjazdu absolwentów w Starczówku planowany jest także konkurs o Dyrektorze Janie Szadurskim i szkołach w Henrykowie. Pytania będą dotyczyły treści publikowanych na naszej stronie www.henrykusy.pl

Andrzej Szczudło

Zjazd 50.lecia

W tym roku obchodzony będzie Jubileusz 50.lecia opuszczenia szkoły w Henrykowie przez jeden z bardziej aktywnych roczników PSNR. W roku 1974 obiekt cysterski klasy „0” pożegnali między innymi: Krystian Talaga, Urszula Korycka, Andrzej Konarski, Joanna Idziaszek, Józef Hajduk, Barbara Moczulska, Idzi Przybyłek, Krzysztof Rudzki. Z ich inicjatywy będzie organizowany zjazd, na który zapraszane są wszystkie Henrykusy, absolwenci szkół w Henrykowie. Oto szczegóły:

Termin : 3- 4 czerwiec 2024 r.

Miejsce: Starczówek 77A, 57-220 Ziębice, Zajazd Hotel „U George”a”

tel. 74 819 48 23, kom. 668 373 421 Krzysztof Wieczerzak,

e-mail: [email protected] , [email protected]

Zakwaterowanie: Hotel + 3 domki (11 miejsc), łącznie nocleg zapewniony dla 40 osób. 

                               Zakwaterowanie 3.06.2024 r. od godz. 13.00.

Miejsce spotkania: sala bankietowa hotelu

Wyżywienie:

3.06. Obiad + uroczysta kolacja, atmosferę umila muzyk (akordeonista i didżej) Grzegorz Kąsek, znany uczestnikom zjazdu rocznika 1974- 76, który się odbył jesienią minionego roku.

4.06. Śniadanie

Po śniadaniu i opuszczeniu hotelu, około godz. 12:00 wyjazd do Henrykowa. Dla chętnych od 13:00 do 15:00 zwiedzanie klasztoru i kościoła w Henrykowie, złożenie kwiatów pod tablicą upamiętniającą dorobek szkół i dyrektora Jana Szadurskiego (w 38. rocznicę śmierci).

Dla chętnych, zdeklarowanych przy zgłoszeniu (dodatkowo 35 zł od osoby) obiad w Sali marmurowej klasztoru.

Standardowy koszt pełnego udziału w zjeździe wynosi 400 zł od osoby.

Deklaracje uczestnictwa prosimy niezwłocznie zgłaszać do;

Krzysztof Rek, tel. 732 579 946, e-mail  [email protected]

Informację dotyczącą numeru konta i wysokości wpłaty zaliczki podamy w późniejszym terminie.

Zjazd rocznika PSNR 1974- 76 w minionym roku. W tym hotelu w Starczówku ma odbyć się również tegoroczny.

Niech każdy pamięta…

Za komuny KOBIETY czciło się 8 marca. Dzień Kobiet decyzją władz PRL miał status święta państwowego i był obowiązkowo obchodzony m.in. w szkołach i zakładach pracy. Do dzisiaj pamiętam te imprezy z okazji ICH Święta. Sprowadzało się to do jakiegoś prezentu, a męska część imprezy dopijała się w ICH blasku, w skrytości zastanawiając się skąd taka różnica w honorowaniu płci odmiennej? Mężczyźni swojego święta nie mieli. Może dlatego, że nie bardzo było wiadomo co by im sprezentować. Któryś z kabareciarzy z okazji MDK podał skrócony opis obchodów; rąsia, buźka, goździk, dla ambitnych jeszcze prezent. Jeśli wspomnieć prezent, to przeważnie były to pończochy lub rajstopy. Nie obywało się przy tym bez dosadnych dowcipów. Czasami na pytanie, jak mnie kochasz, padała odpowiedź, od stóp do raju. Pamiętam już z czasów pracy, jak z przewodniczącym Rady Zakładowej uganiałem się po mieście żeby gdzieś te prezenty kupić. Czasami udawało się dopiero po interwencji u Pierwszego w powiecie. ONI zawsze znaleźli jakąś pulę do wykorzystania na ten cel.

W Henrykowie ten dzień był również obchodzony wyjątkowo. Już od początku marca cała męska część szkoły po cichu „organizowała” jakoś te pończochy czy rajstopy. Co zasobniejsi zdobywali się na perfumy. W czasie mojej dwuletniej nauki w Henrykowie tylko raz MDK został uhonorowany uroczystą akademią z tej okazji. My na tą okoliczność ukuliśmy hasło z białych liter na jedynie słusznym czerwonym tle:

No i kochaliśmy, ile kto mógł.

Nadeszła demokracja, Walentynki wyprzedziły MDK? Cwani faceci wymyślili dwie okazje do bezkarnego picia i balowania. Jednak powyższe hasło nadal jest aktualne, a dwa razy w roku powtarzane ma większą moc. Podobno największe kłamstwo często powtarzane zaczyna się traktować jak prawdę. Swoją drogą znowu  Walentynki, a gdzie Walenty?

Ach… Napijmy się.

Sławoj Misiewicz „Harnaś”

Poświęcenie dla grupy

Jeśli na tapecie temat: prace dyplomowe, to wspomnę o swojej, pisanej pod okiem dyrektora Władysława Szklarza.  Dyrektor prowadził wówczas z nami zajęcia z ekonomii rolnictwa lecz te lekcje były bardzo rzadko, bo dyrektor miał inne, pilniejsze zajęcia. Spodziewałam się, że będę pisać na jakiś zwięzły temat, coś o kosztach produkcji, opłacalności czy czymś pokrewnym. Nikt też nie chciał pisać dyplomówki u dyrektora, a nacisk z jego strony był spory. Wybór pracy dyplomowej u dyrektora Szklarza był z mojej strony aktem poświęcenia się dla grupy.

Dyrektor zaskoczył mnie tematem. Przydzielił mi temat wpływu warunków atmosferycznych na plony zbóż i kukurydzy w SHR Kobierzyce na przestrzeni (o ile dobrze pamiętam) 10 ostatnich lat. Nie takiego tematu się spodziewałam, nie wiedziałam nawet gdzie są te Kobierzyce. Później dowiedziałam się, że dyrektor, przed objęciem pracy w Henrykowie, tam właśnie pracował.

www.targeo.pl

Przydzielono mi samochód, którym zawieziono mnie do biura SHR-u , w Cieszycach/ k. Kobierzyc. Zostawiono mnie tam na pastwę długich wypisów z całorocznymi pomiarami temperatury, wielkości opadów, siły wiatru. I sprawozdań z wysokościami plonów wszystkich roślin uprawianych w stacji. Nie było, jak dziś, łatwego dostępu do urządzeń kserograficznych, aparatów cyfrowych do sfotografowania danych. Trzeba było notować. Z początku pisanie tej pracy wydawało się lekkie, łatwe i przyjemne przyjmując zasadę, że im lepsze warunki atmosferyczne dla wymagań danej rośliny w określonej fazie wzrostu, tym lepsze plony. Rysowałam wykresy zależności, analizowałam i … niestety, nie wszystko się zgadzało. Zaczęłam więc dociekać przyczyn niezgodności przyjmując, że jest to ostatecznie Stacja Hodowli Roślin, a nie spółdzielnia produkcyjna nastawiona wyłącznie na zysk z plonów.  A skoro tak, więc w czymś innym tkwi przyczyna rozbieżności plonowania. Może testowano odmienne sposoby uprawy, np. różne poziomy nawożenia, płodozmiany, środki ochrony roślin, rodzaje gleby? I tu był „pies pogrzebany”, tylko nikt mnie nie poinformował o rodzajach prac badawczych prowadzonych w Stacji. Niestety, gdy inni kończyli już swoje, zwykle 30-40 stronnicowe prace dyplomowe, moja zbliżała się do setki stron i końca nie było widać. Zbierałam inne dane, jeździłam kilka razy do Cieszyc męcząc kadrę SHR-u pozyskiwaniem informacji. Śledcza harówka. Kiedy w końcu dałam pracę dyrektorowi do wglądu, ten powiedział, że pracę mam streścić, skrócić o połowę. Suche wnioski. Pracę dyplomową oczywiście zaliczyłam dobrze, ale z goryczą niedocenienia mojego wkładu. Na pocieszenie dyrektor powiedział mi tylko: studiuj rolnictwo, przyjmę cię do pracy. Ale wcale tym mnie nie ucieszył. Co za propozycja? Ja do pracy w rolnictwie? Słuchacz PSNR-u z przypadku.  Przecież Henryków miał być w moim życiu tylko epizodem. Nigdy! Los tak jednak sprawił, że wylądowałam na Akademii Rolniczej we Wrocławiu. Tam dopiero doceniłam wiedzę zdobytą w PSNR-ze, zwłaszcza przy pisaniu tej nieszczęsnej pracy dyplomowej, gdyż nie miałam żadnych problemów czy niezdanych egzaminów.

Halina Kruszewska, 2023 r.

W rolnictwie pracowałam krótko. W zasadzie był to tylko półroczny staż po studiach, który odbyłam w Rolniczej Spółdzielni Produkcyjnej w Wilamowej i czteromiesięczna praca w laboratorium przy elewatorze zbożowym PZZ w Goświnowicach. Przez pewien okres związana też byłam z Ośrodkiem Doradztwa Rolniczego w Łosiowe, prowadząc kursy i wykłady (na umowę- zlecenie).  Zawodowe „życie”, aż do emerytury,  związałam jednak z zupełnie inną dziedziną, z kulturą, ale o tym szerzej może napiszę później.

Halina Kruszewska

Tłusty czwartek w Henrykowie

Oprócz zajęć technicznych typu prawo jazdy, radiowęzeł czy inne, zdarzały się zajęcia bardziej domowe. Między innymi takim było uczczenie tłustego czwartku. Czym? – pączkami lub faworkami.

Pani mgr Maria Bielska podjęła pomysł technikum na uczczenie tłustego czwartku pieczeniem faworków. Wybrano faworki, bo łatwiej było je piec niż pączki. Pomysł się przyjął i oczywiście przez prywatne znajomości z „Techniczkami” dotarł do nas. Z powodu piastowanej przeze mnie funkcji przewodniczącego samorządu szkolnego zostałem obarczony organizacją tego przedsięwzięcia ze strony „PESTKI”.

„Pestka” to potoczna nazwa naszej uczelni. Wzięła się od nazwy Pomaturalne Studium Techniczne Techników Nasiennictwa i Laborantek. Słowo „pestka” było używane w różnych kontekstach, czasem pozytywnych, często pejoratywnych, w rodzaju– „pół litra na ryło to pestka”, czy innych, bardziej frywolnych, w zależności od sytuacji. 

Sporo energii mnie kosztowało, żeby namówić którąś Wykładowczynię do uczestnictwa. Pani mgr Amelia Gembarzewska nie zdecydowała się z uwagi na dojazdy z Wrocławia.

Nie mogliśmy być gorsi. W końcu udało się, pod wodzą mgr Marii Wysockiej stanęliśmy do współzawodnictwa o palmę pierwszeństwa. Idea była prosta; kto zrobi lepsze faworki, Technikum czy „pestka”?

U nas nie było problemu z frekwencją, czemu trudno się dziwić. Przebywanie w towarzystwie dwóch super kobiet było dla dorastających jurnych młodzieńców super okazją. Po cichu większość z nas podkochiwała się w jednej z nich, a pozostali w drugiej.

Czas uciekał, tłusty czwartek był coraz bliżej, jak w piosence Seweryna Krajewskiego („…hej za rok matura”). U nas było – hej za tydzień się okaże! Krótki termin bardziej nas mobilizował.

Produkty, naczynia i pomoc kuchenną otrzymaliśmy od Pań Kucharek, które podchodziły do całego przedsięwzięcia z różnym entuzjazmem. Młodsze i w stanie wolnym entuzjazm miały większy.

Tamta młodzież od faworków.

Początkowo całe przedsięwzięcie miało mieć charakter małej imprezy technikum w Klubie AWENA. Po włączeniu się „PESTKI”, lokal klubu okazał się za mały. Po uzgodnieniach z Dyrekcją, otrzymaliśmy zgodę na imprezę na stołówce.

Pół wieku minęło, a umiejętności zostały.

Staraliśmy się aby wszystko dobrze wypadło. Co do faworków to nie mieliśmy żadnego doświadczenia kulinarnego. Nasza wiedza na ten temat sprowadzała się do tego, że w domu zajadaliśmy się faworkami pieczonymi przez Mamę, ale przy dużej pomocy Majki z Ziębic, Zosi z Warszawy, Anki z Mazur, Tereski, Joaśki i innych dziewczyn jakoś coś udało się upiec.

Oprawę muzyczną zapewnił na pianinie nasz „CZAR PEGEERU” czyli Czarek z Łowicza. Dopełnieniem programu artystycznego były występy wokalne i konkursy. Techniczki i technicy „hopsasa” organizowali we własnym zakresie.

W jury zasiadali wykładowcy. Główna ocena należała do Dyrektora Jana Szadurskiego, który w słowie wstępnym podał, że „faworki powinny być jak dziewczyna; zwiewne, lekkie i łamać się w połowie”. Ocenę zaczął od naszych faworków. Niestety żaden kryteriów nie przeszedł, nie złamał się w połowie. Współzawodnictwo wygrało technikum, każdy faworek, który wziął Dyrektor do ręki łamał się dokładnie w połowie zanim doniósł do ust.

Prawdy o nich nie znamy, ale chodziły plotki, że „Techniczki” ponacinały w połowie faworki, które podlegały ocenie Dyrektora. Żadna z nich nie puściła pary, a dowodów na to nie znaleziono. Później, już przy ogólnej konsumpcji, nam nie łamał się żaden.

Pozdrawiam Henrykusów życząc smacznych pączków i faworków!

Sławoj Misiewicz „Harnaś”