Jestem absolwentem PSNR z roku 1975. Pracowałem w branży do 2019 r., kiedy to przeszedłem na emeryturę. Pochodzę z Sejn (Podlaskie), mieszkam we Wschowie (Lubuskie). Mam duży sentyment do Henrykowa i ludzi z nim związanych.
Od dawna wiedziałem, że drzewa do lasu, a małżonka / małżonki na zjazd absolwentów się nie zabiera. Mój utrwalony pogląd złamał Piotrek Ruszkowski, który na zjazd kończący historię szkół w 1990 roku przyjechał z żoną Grażynką. Na początku było lekkie zdziwienie, chyba nie zgorszenie, ale kiedy to przeszło, uznałem, że na kolejny zjazd mogę zabrać żonę i ja. I tak się zaczęło. Oboje przyjechaliśmy na największy w historii szkół Zjazd w 2008 roku, organizowany przez Tadeusza Keslinkę.
Aldona otrzymała zaszczytny tytuł „sympatyk” i krok po kroku wpisywała się w społeczność henrykowską. Po latach naszego razem bywania na zjazdach nikt już nie ma wątpliwości, że jest Henrykuską, a niektórzy dopytują się, na którym roczniku studiowała? Ja mam już lepiej, bo nie muszę relacjonować po zjeździe jak było i tylko czasem bywam lekko zazdrosny, że z niektórymi Henrykusami ma lepsze relacje niż ja :). (ASz.)
Rok 2008. Piwny spacer po parku.Rok 2008. Okazało się, że na zjazd przyjechał nasz wspólny kolega Jacek z Leszna, który ożenił się z Henrykuską Mariolą.Rok 2023, Starczówek. Aldona w gronie Henrykusów z papierami.
Życie w internacie czyli silna wola, samozaparcie i wyrzeczenia
W tzw. Kronice Mirki jest sporo ciekawych relacji z życia klasy technikum. Dziś poczytamy o powrocie dziewcząt do klasy drugiej, po wakacjach 1973 roku. (A.Sz.)
Witamy się w nowym roku szkolnym!
I znów jesteśmy na starych, ale drogich śmieciach! Powitał nas pięknie odnowiony zamek, sale natomiast świeciły pustką i chłodem, ale wkrótce- gdy zjedzie się cała ferajna, będziemy szczęśliwi i weseli. Pocałunkom i wspomnieniom nie było końca.
Jeszcze kilka dni będziemy opowiadały swoje historie wakacyjne, bo przecież każda przywiozła oprócz bagażu, wałówkę- (Ach! Smaczne!)- bagaż wspomnień. A najciekawsze są te intymne…
Jest 3 września- uroczyste rozpoczęcie roku szkolnego. Najpierw powitanie w Sali Marmurowej przez całe Grono Pedagogiczne.
To ta „serdecznie przyjęta” w 1973 roku klasa na wycieczce dwa lata później.
Serdecznie przyjęłyśmy szczególnie pierwszą klasę Technikum Rolniczego (bo my jesteśmy ostatnią klasą Technikum Hodowli Roślin i Nasiennictwa) i pierwszy rok Policealnego Studium Nasiennictwa Rolniczego. Potem poszczególne roczniki obległy swoje lokum, my salę matematyczną. Dopiero dzisiaj dostałyśmy świadectwa ukończenia pierwszej klasy z zaliczoną praktyką zawodową. Trochę powspominałyśmy opowiadając przygody sprzed dwóch miesięcy i te sprzed kilku dni.
I z nowym zapasem sił zabrałyśmy się do pracy. Jesteśmy klasą żeńską, chłopcy przenieśli się do innych szkół. Jest nas 32 osoby. Nie otrzymały promocji Jadzia Jorysz i Zosia Kiraga, odeszła też Teresa Wieczyńska- nasza niezrównana „ciocia”. Dokooptowała natomiast Stasia Truszkiewicz w wyniku negatywnej oceny z poprawki.
Skład zarządu klasowego został przedyskutowany, przewodniczącą nadal została (bardzo słusznie) Mirka, zastępcą Basia Andrzejczak, pieniędzmi rozporządza Ala Błaszczak, sekretarką jest Danusia Pietrzak, pomaga całemu zarządowi jako wolny członek Maria Łucjan „Kot”.
Kalejdoskop wydarzeń
O kilku innowacjach już wspomniałam powyżej. Oto dalsze; przede wszystkim mamy nowego dyrektora pedagogicznego- został mianowany na to stanowisko były kierownik internatu mgr Zdzisław Wadowski. Po upływie tygodnia wyrósł jak spod ziemi nowy kierownik internatu. Przystojny, szpakowaty pan, a jednocześnie bardzo energiczny i wybuchowy. Chciał zaprowadzić wokół i to w astronomicznym tempie swoje rządy. Szybko jednak musiał z różnych przyczyn emigrować.
W internacie mamy nową wychowawczynię panią Emilię Szczepańską, która pracuje na miejscu studiującej wychowawczyni Barbary Przybyszewskiej. W męskim też jest nowy wychowawca pan Marian Fiołek.
Od lewej: Marian Fiołek i Mieczysław Kolasa. Fot. Andrzej Dominik.
Natomiast świetlicę i opiekę nad zajęciami świetlicowymi objął pan Mieczysław Kolasa. Czytelnia znajduje się teraz na miejscu byłego pokoju gospodarczego- lokum gospodarcze też mamy.
Radiowęzeł nadal przekazuje swoje wiadomości, tylko nasza klasa jest od niego odcięta z niezrozumiałych dotąd przyczyn. A szkoda!
W szkole odpadło nam kilka przedmiotów, a na ich miejsce przyszły zawodowe. Często spotykamy się z panią profesor Jadwigą Polkowską, która ma bardzo ciekawe i dramatyczne przeżycia wojenne. W chwilach relaksu dzieli się nimi z klasą.
Prowadzimy też gimnastykę śródlekcyjną, tylko na mechanizacji mamy „ćwiczenia umysłu”, jak pan inż. Jan Tetlak powiedział. Lekcji mamy mnóstwo, nauki dużo, zawsze jednak każda wygospodaruje godzinkę na pracę społeczną (to się bardzo liczy).
Wieczorki w klubie, ciekawe książki lub po prostu szczere rozmowy w gronie koleżanek; żyjemy jak wszystkie dziewczęta, są małe i większe kłótnie lub dramaty. Zdarzają się chwile radości i szczęścia. Każda pilnie śledzi horoskop- potem go klnie lub błogosławi. Piszemy pamiętniki, listy do rodziców w łzach rozpaczy lub radości. Komuś, kto nie zna życia w internacie powiem, że coś się tu zyska i coś traci. Szczególnie trudno jest rozpieszczonym i lubującym swobodny tryb życia. Tu trzeba dużo silnej woli, samozaparcia i wyrzeczeń. Powiadają „ambicja jest niczym innym jak szukaniem akceptacji u innych”. Jak trudno zdobyć tę akceptację ogółu, widzą dobrze mieszkanki internatu. Mamy tu dobrą szkołę życia!
Spotkanie z historią Miałem dla gości niespodziankę, za plecami „Cnotki” uzgodniłem z księdzem / przeorem Komasą, że przyprowadzę warszawskich gości na zwiedzanie Kościoła. Późne śniadanie sprawiło, że zjawiliśmy się po południowej mszy. Ksiądz był bardzo gościnny, wzruszony, opowiedział historię Klasztoru, pokazał co było i co mógł pokazać. Wspaniały ołtarz, piękne ambony, bogato zdobione sklepienia. Kielichy mszalne, niestety nie pozwolił z nich konsumować.
Ołtarz w henrykowskim kościele (fot. ASz.)
Szczególne zainteresowanie wzbudziły organy. Trochę trwało namawianie księdza, aby pozwolił na nich zagrać. W końcu się zgodził– „ ale tylko jeden kawałek i w zamkniętym kościele”. No i się zaczęło, grali jeden kawałek cięgiem, nie robiąc przerw przy zmianie utworów i stylów. Powtórka z AVENY; blues, swing, jazz i country, jednak na organach to było co innego. Przeplatało się z chóralnym „Gdy mi ciebie zabraknie…” z „Jak dobrze nam zdobywać góry…”. Kościelnych nie było. Do dzisiaj, na to wspomnienie, dostaję „ciarów”. Ksiądz też w końcu się uaktywnił, dosiadł na „drugie ręce”, okazał się niezłym muzykiem. To był chyba najdłuższy „jeden kawałek” jaki słyszałem.
Organy, o których w tekście. (Fot. ASz.)
Nie wiadomo jak przez zamknięte drzwi kościoła przeniknęli słuchacze i to niemałą gromadą. Wyszliśmy po kilku godzinach wspólnej zabawy w Klasztorze, a ksiądz dostał zaproszenie do Warszawy. Nie wiem czy kiedykolwiek skorzystał. Wychodząc przez diakonikon / zakrystię/, poznaliśmy smak mszalnego wina. Na stoliku stał koszyczek, nie zostawiliśmy go pustym, pozostali też „cóś” dorzucali. Jeszcze gromadne zwiedzanie parku, grobu Weimara i wyjazd o zmroku. Na pożegnanie, oczywiście nie brakło – „tak szybko mija chwila, tak szybko mija czas, za dzień, za rok, za chwilę, razem nie będzie nas”, co zostało przez odjeżdżających i żegnających spontanicznie odśpiewane. Sławoj Misiewicz
Jest połowa lipca, dla uczniów i studentów czas wakacji. Dla uczniów technikum i szkoły policealnej w Henrykowie był to jednak czas praktyki wakacyjnej. W tzw. „Kronice Mirki” (THRiN 1972- 75) znajdujemy m.in. wspomnienia Danuty Pietrzak (fot. poniżej), która szczerze i barwnie opisuje jak jej wakacyjna praktyka wyglądała.
Przed przydzieleniem praktyk pragnęłam jechać z Kaliną i jechać nad morze. Los łaskawie ziścił pierwsze pragnienie, lecz rzucił nas do Polski centralnej, w Poznańskie- moje rodzinne strony. Trudności nie kazały na siebie długo czekać. Już na początku okazało się, że nie ma dla nas zakwaterowania, wyżywienie też niepewne, ale opiekun- główny hodowca obiecał załatwić w pobliskim internacie.
Polecono nam hotel w Lesznie (z SHR była to kwestia przejścia kilku ulic), początkowo na dwie doby, w ciągu których zakład miał zakupić dla nas tapczany, a że tapczanów nie przywieziono, więc zmuszone byłyśmy przedłużyć pobyt w hotelu o następne dwie doby. Ale nawet to nie rozwiązało sprawy, nadal nie miałyśmy na czym spać, więc zostałyśmy w hotelu! Pokój nasz mieścił się w bloku obok laboratorium, miałyśmy również łazienkę i kuchnię. Szóstego dnia wprowadziłyśmy się do naszego M-2, a ściślej mówiąc, do pustych czterech ścian, które trzeba było zagospodarować. Dano nam stół, ogromny na co najmniej 10 biesiadników, 4 krzesła, o zasłony musiałyśmy „zażarcie walczyć”. Wygrałyśmy! Zasłony wisiały na oknach, inne leżały na stole i tapczanach. Nie dostałyśmy żadnych naczyń, dobrze że wzięłam kilka z domu. Nie miałyśmy nawet w czym zrobić herbaty. Mijał drugi tydzień naszej praktyki w dziale hodowli, tydzień ciężkiej fizycznej pracy na polu. Drugi tydzień bez obiadów. Dałyśmy się zwodzić opiekunowi; gdy zaczęłyśmy być natarczywe, wyszło na jaw iż obiadów dla nas nie będzie ponieważ zamknięto internat z powodu samobójstwa kierownika. Opiekun nie potrafił znaleźć wyjścia, kategorycznie odpowiedział „nie” gdy zaczęłyśmy domagać się wynagrodzenia za pracę! Nosiłam się z zamiarem interwencji do szkoły, gdy przyjechała pani Czarnolewska. Przy jej pomocy uzyskałyśmy rekompensatę za obiady (gdybyśmy jadły w barze)- ponad 400 zł. Nie chodziłyśmy do baru, same też niewiele gotowałyśmy. Nasze menu było nędzne; śniadanie pierwsze, drugie, obiad, kolacja- chleb lub bułki, urozmaicałyśmy tylko dodatki. Po 6 tygodniach miałam dość chleba, „zapychałam się” lecz po powrocie do domu odruchowo sięgnęłam po pieczywo, obiad nie smakował.
Nie miałyśmy radia, nie śmiałyśmy nawet marzyć o telewizorze, który notabene stał w zamkniętej na cztery spusty ładnej świetlicy. Postanowiłyśmy dostać się do niej- wymagało to specjalnego zezwolenia dyrektora zakładu, na które czekałyśmy kilka dni, ale doczekałyśmy się! Miałyśmy świetlicę!
Programu nakreślonego przez szkołę nie było dane nam zrealizować, ale poznałyśmy prawdziwy zakład pracy, stosunki w nim panujące- „hegemonię szefa”, poznałyśmy ciężką fizyczną pracę w słońcu i w deszczu, zasmakowały po prostu życia, dorosłego życia, z którym wkrótce przyjdzie nam się parać! I na pewno przemawia przeze mnie jakiś bojaźliwy dystans, ale chciałabym być jeszcze długo, długo uczennicą!
Danuta Pietrzak
Autorki tych wspomnień nie zauważyłem na henrykowskich zjazdach, więc nie wiem jakie były dalsze losy Danuty. Może ktoś z Czytelników wie i zechce się tą wiedzą podzielić z innymi? Czekamy na odzew i komentarze. (A.Sz.)
Jak wielu z nas, poza sentymentalnym wspominaniem o czasach w Henrykowie, mam inne sprawy. Mnie zajmuje genealogia, moje główne hobby. Ostatnie dwa lata jako genealog kręciłem się wokół gości z Ameryki. Szeroko opisuję to na swoim blogu. Z nadzieją, że zaciekawi to również Henrykusów udostępniam to również na naszej stronie.
…czyli … 5 dolarów napiwku za własnoręczne dźwiganie bagażu
Po transformacji otworzył się świat przed nami. Wreszcie paszport w domu, można było jechać gdzie się chce. Najpopularniejszym kierunkiem dla Polaków, oczywiście Afryka. W każdą stronę; Egipt, Tunezja, Maroko itd. W roku 2008 i ja wpadłem w wir tamtej rzeczywistości. Mój pierwszy zagraniczny wojaż w wolnej Polsce. Tunezja, konkretnie Djerba. Wyjazd z Żoną i Córką Klaudią. Pominę przedwyjazdowe reisefieber, wiecie jak to wygląda. Każdy swoje. Dziewczyny wiadomo, wszystko nowe i dopasowane, chociaż nie wiem po co, bo i tak później bez chodziły. Ja skromnie- kąpielówki, koszule na zmianę, kosmetyki, zapasowa bielizna. Na podróż pełen szpan, bo wszyscy mieli patrzeć. Ja koszulkę z małpą, jak mówiłem- moim przodkiem. Podobni jesteśmy.
Sławoj z małpą.
Przy wejściu do samolotu pierwsza miła niespodzianka – Żona z Klaudią zostały zaproszone do kabiny pilotów.
Klaudia u kapitana.
Wróciły na pokład, zadowolone rozsiadły się w fotelach.
Klaudia z mamą Krystyną.
Okazało się, że moja koszulka z przodkiem była za gorąca, zmieniłem na lżejszą. Po wylądowaniu upał jak w piekle. Dowieźli nas do hotelu.
Sławoj w hotelu.
I tu sedno opowieści. Meldowanie w recepcji poszło szybko. Zmęczeni, dwie wypakowane walizy. Ja wychowany na socjalistycznym szacunku dla ludzi. Nawet w bajkach ten szacunek i miłość do bliźniego od dziecka był wpajany, nasz koleżka Murzynek Bambo się kłania. Ruszamy z recepcji, do walizek podchodzi starszy i większy ode mnie Murzyn i chce je nieść. Z racji ww. wychowania nie pozwoliłem mu i sam zabrałem się za niesienie swoich bagaży. Obrazek – idziemy do pokoju, który okazał się domkiem oddalonym o kilkaset metrów -przodem Żona z Klaudią, ja z walizami, ostatni z pustymi rękami idzie Murzyn. Utachałem się tych bagaży, że ledwo je do pokoju doniosłem. Murzyn otworzył pokój, sprawdził czy gdzieś się coś lub ktoś nie ukrył i idzie do wyjścia. Żona dyskretnie do mnie macha, aha-należy się napiwek. Wielkopańsko dałem 5 dolarów. Murzyn zdziwiony, ale wziął. Coś tam powiedział i poszedł. Zległem na łóżko i się zastanawiam – nadźwigałem się bagażu i jeszcze napiwek dałem. Korzyść mieliśmy z tego taką, że niedoszły tragarz naszego bagażu, przez cały czas naszego pobytu, ciągle nam towarzyszył, już bez napiwków.
Klaudia z „opiekunem”.
Na następnych wyjazdach już taki usłużny nie byłem. Podróże kształcą.
Opisywany już wcześniej Zjazd Henrykusów odbył się w Starczówku koło Ziębic w dniach 3- 4 czerwca 2024 r. Prezentujemy fotoreportaż z tej imprezy.
Pierwsze rozmowy.Zbyszek, nowy kolega Mirki i Aldony.Wszystkich witał otwartymi ramionami.Jola przesyła całusy wszystkim uczestnikom.Właśnie dotarli Maryla i Piotr Mazurowie.Czekamy na kolejnych uczestników zjazdu.Andrzej Olewicz i Basia Puchalska.
Po oficjalnym rozpoczęciu….
Słowo wstępne ma wychowawca Jubileuszowego rocznika 1972- 74, Jan Tetlak.Zaczęło się od rosołu.Jola i Jurek Bruscy byli prawie na wszystkich zjazdach, tu na pierwszym planie.Jurek Bruski.Męska, ale i ogólna reprezentacja rocznika 1973- 75 PSNR.Rocznik 1954 dominował nie tylko przy, ale i na stole.Jubilat Zenon Kowalczyk, inicjator zjazdu 50.lecia pozdrawia uczestników.
Wtorek, 4 czerwca w Henrykowie…
W kościele.Wspomnienia i chwila zadumy.Na trasie zwiedzania było wyjście na ogród włoski.Obiad w Sali Marmurowej. W klubie AVENA, potem POD PAJĄKIEM dziś jest kaplica.Miejsce pamięci o dyr. Janie Szadurskim.Uczestnicy zwiedzania obiektu klasztornego.
Ten tekst jest jedynie „duchowo” związany z Henrykowem. To jedno z wielu wspomnień związanych z moją młodością. Działo się to na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych dwudziestego wieku. Tak, wiem, dawno. Są tacy, którzy uważają, że ludzie w moim wieku powinni dużo czasu spędzać na plaży…., żeby się do piachu przyzwyczajać, ale póki co, to z tą plażą jeszcze poczekam. Wracając do tematu. Mieszkałem wówczas, z rodzicami, w domu otoczonym z trzech stron dużym sadem. Sad graniczył z dwóch stron z cmentarzem. Żeby dostać się do domu, trzeba było dwiema ulicami obejść cmentarz. Istniał jedna skrót. W „rogu” cmentarza znajdowała się jedna z bram, a w przeciwległym „rogu”, w ogrodzeniu, była furtka, przez którą wchodziło się do naszego sadu. Pokonawszy więc cmentarz „po przekątnej”, przechodziło się do sadu i przez sad do domu. Skrót ten pozwalał „zaoszczędzić” plus minus trzysta metrów. Korzystaliśmy z niego wszyscy przez okrągły rok, o każdej porze dnia i nocy. Cmentarze w tamtych latach wyglądały zupełnie inaczej niż dzisiejsze „ukamienowane” nekropolie. Były to ciche i spokojne, w jakimś sensie nawet urokliwe, autentyczne miejsca wiecznego spoczynku. Gdzieniegdzie, na jakiejś, zazwyczaj „ziemnej” mogile, z drewnianym krzyżem, paliła się zwykła świeczka. Myślę, że zmarłym w zupełności to wystarczało. Rzadko kiedy można było tu kogoś spotkać. Pewnie wielu z nas ma podobne obserwacje i odczucia.
Jako kilkunastoletni młodzian przechodziłem tamtędy kilka razy dziennie, a czasami nawet „nocnie”. Nigdy nie spotkałem tam żadnej zjawy czy innego ducha. Mniej szczęścia miał nasz sąsiad, również korzystający z tego skrótu. Pewnego jesiennego popołudnia wracał skrótem do domu. Było już ciemnawo i w pewnym miejscu zauważył grabarza, który zajmował się swoją robotą, czyli kopał grób. Sąsiad był „po spożyciu” i postanowił zrobić „kawał” grabarzowi. Dyskretnie, niezauważony zbliżył się do grabarza pracującego w wykopie i, gdy był odpowiednio blisko, „wyskoczył” z potępieńczym jękiem udając ducha, i… nic, zero reakcji. Zaszedł grabarza z innej strony i ponownie jęcząc udawał ducha. Tym razem… również nic. Sąsiad doszedł do wniosku, że pewnie grabarz jest głuchy, więc ruszył dalej w swoją drogę. Kiedy był w bramie i wychodził z cmentarza, otrzymał „strzał” łopatą w głowę. Zobaczył wszystkie gwiazdozbiory i padł na ziemię. Po chwili, gdy ponownie nawiązał kontakt z rozumem i rzeczywistością, zobaczył stojącego nad sobą grabarza z łopatą, który przemawiał do niego w te słowa:
Jęczeć można, straszyć można, ale poza teren nie wychodzimy!
Oczywiście historia z sąsiadem to tylko anegdota mająca trochę podkoloryzować opowieść. Ale jak mawiał jeden z mych przyjaciół, gdy czasami mijał się z prawdą: „nie mogłoby tak być?” Jednak „cmentarny skrót” istniał naprawdę i funkcjonował długie lata. Dopiero gdy przeprowadziłem się z rodzicami do innego domu, przestał być używany. Ogrodzenie poddano remontowi, furtkę do sadu zlikwidowano, wybudowano w tym miejscu kaplicę cmentarną. No a duchy, jak to duchy… w bajkach lub horrorach.
Henryków. fot: Andrzej Dominik
Chociaż… Aniela w komentarzu napisała kiedyś: „Henryków ma ducha Cystersów i to on nas zaczarował”. Jest w tym stwierdzeniu ziarno prawdy. Chyba istnieje i działa coś, co określa się terminem genius loci, czyli duch miejsca, duch w sensie szczególnej, niepowtarzalnej atmosfery i klimatu, które panują w jakimś miejscu, tego nieuchwytnego i nieokreślonego „czegoś”. Właśnie z tym zetknęliśmy się w Henrykowie. Pozdrawiam!
W dniach 3- 4 czerwca br. odbył się kolejny Zjazd Henrykusów tzn. absolwentów i pracowników szkół rolniczych, funkcjonujących w pocysterskim obiekcie klasztornym w Henrykowie w latach 1965- 1990.
Od kilku lat propagowana i realizowana jest luźna formuła zjazdu, na który zapraszani są wszyscy związani ze szkołą, niezależnie od rocznika. W tym roku główny nacisk położony był na Jubileusz 50.lecia ukończenia Policealnego Studium Nasiennictwa Rolniczego rocznika 1972- 74, którego wychowawcą był uczestnik spotkania, zamieszkały w niedalekim Lubnowie Jan Tetlak. Do roli organizatora poczuwał się Zenon Kowalczyk, który już kilka razy zwoływał henrykowską brać do Ziębic. Tym razem ze względów zdrowotnych nie mógł się tym zająć, więc prosił o wsparcie w tej roli kolegę z młodszego rocznika, Krzysztofa Reka aktualnie zamieszkałego w Świdnicy. Zamierzony cel osiągnięto.
Fotka zbiorowa w Starczówku.
Do Starczówka dotarło 28 osób, które mile spędzały czas na rozmowach przy stole i tańcach. Zaczęło się od odśpiewania Hymnu Henrykusów, po raz pierwszy z nową zwrotką dopisaną przez Krzysztofa Reka (pełny tekst poniżej). Następnie kilka ciepłych słów do obecnych skierował Zenon Kowalczyk, a po nim Jan Tetlak.
Stasia i Zbyszek.
W gronie uczestników były dwa „świerzaki” (pierwszy raz na zjeździe), absolwenci technikum z 1972 roku; Stasia Sposób i Zbyszek Szuberla. Zbyszek, wyróżniający się posturą i aparycją, przyjechał przygotowany. Oprócz wspomnień miał bowiem spory pakiet zdjęć z czasów szkolnych. Podzielił się nimi z redakcją strony henrykusy.pl , czego owoce będą widoczne za jakiś czas. Zbyszek był łącznikiem większej grupy i w trakcie zabawy zapowiedział, że drugiego dnia w Henrykowie pojawi się grupka ich szkolnych koleżanek i kolegów.
Grzegorz i jego magiczny akordeon
Rozmowy i tańce trwały do północy. W lokalu „U George’a” w roli wodzireja i dawcy muzyki sprawdził się ponownie Grzegorz Kęsek. Poza charyzmą dodatkowym jego atutem był akordeon, szczególnie przydatny do śpiewów biesiadnych przy stole.
Andrzej, Halina i Kazik śpiewnie!
Część uczestników spotkania, zamieszkałych niedaleko, nie korzystała z noclegów w Starczówku i nocą wracała do domów. Dlatego na śniadanie następnego dnia stawiła się już mniejsza liczba uczestników, którzy niespiesznie wyjechali do Henrykowa.
Bilet do zwiedzania klasztoru.
Po raz kolejny zwiedzaliśmy dobrze znany sprzed lat pocysterski obiekt, w czym asystowali Pani profesor Wiesława Trawińska i miejscowy radny- absolwent PSNR z lat 1974- 76 Kazimierz Piątkowski.
Pani Profesor Wiesława Trawińska.Przed tablicą poświęconą Janowi Szadurskiemu.
W trakcie zwiedzania podkreślano szczególną rolę Jana Szadurskiego (1908- 1986) w powstaniu i prowadzeniu w pierwszych latach szkół rolniczych w Henrykowie. Pod tablicą upamiętniającą Jana Szadurskiego Pani Trawińska wspominała o zasługach dyrektora, a uczestnicy zjazdu złożyli wiązankę kwiatów. Godzinne zwiedzanie klasztoru (niestety płatne dla nas jak dla innych osób niezwiązanych z tym obiektem) zakończyło się obiadem w Sali Marmurowej. Łzy wspomnień kapały do talerzy.
Obiad w Sali Marmurowej.Absolwenci technikum z roku 1972.A.Szczudło, K.L:isowski i K.Rek
Po raz pierwszy absolwenci henrykowscy spotkali się oficjalnie z Prezesem Stowarzyszenia Przyjaciół Henrykowa Krzysztofem Lisowskim, który towarzyszył nam przy zwiedzaniu obiektu. Obiecano sobie współpracę w propagowaniu dobrej sławy Henrykowa, której owoce będą widoczne w Internecie na stronach:
Już za kilka dni odbędzie się zapowiadane wcześniej
SPOTKANIE HENRYKUSÓW w Starczówku,
z wyjazdem do Henrykowa drugiego dnia.
Przypominamy program imprezy: 3 czerwca (poniedziałek) – godz. 15:00 obiad, godz. 18:00 kolacja i zabawa przy muzyce. 4 czerwca (wtorek) – godz. 9:00 – 10:00 śniadanie, następnie wyjazd do Henrykowa i od godziny 13:00 zwiedzanie z przewodnikiem (koszt 20 zł). Po godz. 14:00 obiad w sali marmurowej (koszt 40 zł). W naszym wtorkowym spotkaniu w Henrykowie uczestniczyć będą zaproszeni: sołtys Henrykowa – Ryszard Dziuba i Prezes Zarządu Stowarzyszenia Przyjaciół Henrykowa -Krzysztof Lisowski.
Przypominamy o wpłatach za udział. Szczegóły w linku poniżej.