Wiele razy rozmawiałem ze Zbyszkiem Traczukiem, którego znam od dawna i lubię, ale tym razem do rozmowy poprosiłem również… czytelników bloga Henrykusy.pl
– Powiedz kilka słów o sobie…
– Nazywam się Zbigniew Traczuk, ale wielu Henrykusów zna mnie pod ksywką „Andzia”. W Henrykowie studiowałem w latach 1975- 77. Trafiłem tam z Legnicy, w której spędziłem całe dotychczasowe życie. Tam uczyłem się w szkole podstawowej i w liceum. Do Legnicy także wróciłem po szkole. Jestem żonaty, żona Krystyna, mgr teologii przez ostatnie 30 lat pracowała na kierowniczym stanowisku w szkole średniej. Jest już na emeryturze. Mamy dwoje dzieci, córkę i syna i jedną wnuczkę, już prawie nastolatkę.
– Powiedz, skąd dowiedziałeś się o istnieniu szkoły w Henrykowie i jak tam trafiłeś?
– To pytanie nadaje się dla większości Henrykusów, bo ciekawym jest w jaki sposób dotarła do nich informacja o jedynej w Polsce szkole policealnej tego typu.
Moja historia jest pewnie trochę nietypowa. Mój ojciec był kierownikiem chyba jedynej na Dolnym Śląsku firmy zajmującej się czyszczeniem nasion warzyw. Czyścił nasiona cebuli, marchwi itd. Ja tam w wakacje pracowałem na czyszczalni, zarabiałem sobie. Jednak nigdy nie zaświtało w mojej głowie, ze kiedyś po maturze będę coś podobnego robił. Tato znał się z panem Franciszkiem Bijosiem z Henrykowa, który producentów nasion, między innymi cebuli z terenu gminy Ziębice kierował do Legnicy. Od niego dowiedziałem się, że jest taka szkoła nasienna. Ale nie był to mój pierwszy wybór.
Po maturze zdawałem na wydział ogólnorolny Akademii Rolniczej we Wrocławiu, ale nie dostałem się. Egzamin zdałem, jednak do przyjęcia zabrakło mi kilku punktów. Wojsko wisiało mi na karku. I wtedy pomyślałem o Henrykowie. Tato zadzwonił do pana Bijosia i wkrótce jechałem na rozmowę kwalifikacyjną. Miałem pytania na temat czyszczenia nasion i chyba dobrze na nie odpowiedziałem, bo zostałem przyjęty.
– Jak zaaklimatyzowałeś się w Henrykowie?
– Na pierwszym roku skupiałem się głównie na nauce. Natomiast na drugim, gdy rozpoznałem teren, zacząłem interesować się również innymi sprawami, nie tylko nauką. Między innymi z kolegą z pokoju, Januszem Krupą prowadziłem wieczorki w Ośrodku Kształcenia Zawodowego, który znajdował się w internacie męskim. Za zgodą dyrektora Władysława Szklarza, dwa razy w tygodniu, na początku i na końcu tygodniowego kursu, organizowaliśmy zabawy. Co warte podkreślenia, nieraz kończyły się one po godzinie 22.00, ale dyrektor przymykał na to oko. Może dlatego, że nigdy nie podpadliśmy mu z alkoholem ani w inny sposób. Mieliśmy dobrą opinię, więc dlatego pozwalał nam na więcej niż innym słuchaczom PSNR.
Poza tym prowadziłem różne dyskoteki dla uczniów naszych szkół, najpierw w klubie „Pod Pająkiem”, potem na Sali Marmurowej za stołówką. Takie imprezy odbywały się dwa razy w miesiącu. Zanim mogliśmy to ogłosić na plakacie, trzeba było iść do dyrektora, przedstawić mu plan dyskoteki i uzyskać zgodę. Poza muzyką miały być różne konkursy wiedzy, np. o historii. Wymyślaliśmy różne tematy, aby sprostać wymaganiom dyrektora. Mieliśmy do dyspozycji magnetofon szpulowy i jeden wzmacniacz.
W 1976 roku założyłem radiowęzeł.
– Założyłeś? Za moich czasów radiowęzeł był. Prowadzili go moi koledzy, najpierw Krystian Talaga ze starszego rocznika, a potem Krzysiek Wójcikowski i Andrzej Kłaptocz vel Otto. Wiemy również o wcześniejszym funkcjonowaniu radiowęzła, przed nami. Pisał o tym Sławoj Misiewicz.
– Widocznie to wygasło po was, bo na naszym pierwszym roku radiowęzła nie było. Wziąłem się za to na drugim roku. Miałem wejścia w Zakładach Radiowych DIORA w Dzierżoniowie. Udało mi się załatwić tam jakiś wzmacniacz, głośniki, prosty mikser i okablowanie. Całe „serce” naszego medium, cały sprzęt do nadawania mieliśmy w naszym pokoju w internacie męskim. Od godziny 7.00 puszczaliśmy muzyczkę, jakąś gimnastykę, życzenia… Wieczorem poza muzyczką były informacje słowne na temat, co się działo w szkole. Trwało to około godziny, musiało skończyć się przed 19.30, bo wtedy obowiązkowe było oglądanie dziennika telewizyjnego. Nie mogliśmy konkurować z telewizją, takie wtedy były czasy.
W końcu roku 1976 zorganizowaliśmy Sylwestra. Koledzy mieszkający daleko, po świętach Bożego Narodzenia zostali u siebie na Nowy Rok, ale znaczna ilość młodzieży wróciła do szkoły i to dla nich zorganizowaliśmy Sylwestra na Sali Marmurowej. Na Sali Dębowej, u góry bawili się profesorowie, a my piętro niżej, na dole. O północy, kiedy już prawie wszyscy złożyli sobie życzenia, prawie całe grono pedagogiczne zwaliło się do nas. Na początku było trochę drętwawo, ale potem się rozkręciło.
– Co ciekawego jeszcze się działo za twoich czasów?
– Na drugim roku udzielałem się także sportowo. Stworzyliśmy grupę sportowców, z którymi jeździliśmy na różne zawody szkół rolniczych. Pamiętam zawody, które odbywały się na terenie Zespołu Szkół Rolniczych w Mokrzeszowie pod Świdnicą. W związku z tym, że grupa nasza liczyła kilkanaście osób, każdy wybrał sobie jedną czy dwie dyscypliny. Ja miałem bieg na 100 metrów, ale dodatkowo musiałem wziąć jeszcze inną dyscyplinę, z nieobsadzonych. Nasz profesor od WF Szczepan Chodakowski namówił mnie na rzut kulą. Na tych zawodach miałem ją pierwszy raz w ręku. Profesor powiedział mi, że mogę ją pchać czy rzucać, byle nie przekroczyć białej linii. Zastosowałem się do tego i zdobyłem drugie miejsce. Inni też zdobyli dobre lokaty w biegach, skoku w dal itd. Obłowiliśmy się dyplomami. Była duma!
– Dziękuję za rozmowę!
Dopytywał: Andrzej Szczudło
Brak komentarzy on Pokierował mnie tato