Licznik odwiedzin:
N/A

Historia pewnej znajomości

Znamy przebój Krzysztofa Klenczona pt. Historia jednej znajomości; „…morza szum, ptaków śpiew itd.”. Z nami było inaczej, obyło się bez szumu i ptaków.

Brygidę Wojcieszczyk z Czerska poznałem w szkole w 1973 roku. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że dotarła tam rok wcześniej. Z powodów rodzinnych musiała przerwać naukę i pójść do pracy. Pracowała w Henrykowie. Dzięki temu trzymała się blisko kolegów ze starszego rocznika, których znała lepiej niż nas świeżaków.  Chodziła z nimi na konie. Ja trzymałem się innej grupy, tam gdzie więcej było turystyki niż koni. Na konie wybrałem się tylko raz i nie był to występ zachęcający do dalszych prób. Po szkole każdy z nas poszedł swoją drogą. Ja trafiłem do Leszna, do HBC gdzie ciekawą pracę jeszcze w trakcie nauki oferował przedstawiciel firmy.

Kilka tygodni później, od kierowcy, który krążył ciężarowym samochodem między Poznaniem (dyrekcja) a Lesznem (Oddział- Zakład Czyszczenia Nasion Buraka Cukrowego) dowiedziałem się, że w Poznaniu pracuje jakaś koleżanka po Henrykowie. Kiedy padło imię, rzadkie i w Henrykowie niepowtarzalne, wiedziałem o kogo chodzi. Wkrótce nadarzyła się okazja służbowego wyjazdu do Poznania i rozmowy z Brygidą. Okazało się, że bez porozumienia oboje wybraliśmy tę samą firmę, tyle że ona bliżej dyrekcji w Poznaniu, a ja w oddziale w Lesznie.

Po kilku tygodniach pracy moja „świetnie rozwijająca się kariera zawodowa” została przerwana. Upomniało się o mnie wojsko. 13 października 1975 roku trafiłem w kamasze (patrz: foto obok). Przydzielono mnie do Leszna, co biorąc pod uwagę miejsce ostatniego zameldowania, mogło wyglądać jako korzystne. Ale faktycznie byłem tu obcy, zdążyłem poznać ledwie kilka osób w pracy. Moje gniazdo rodzinne było daleko, na Suwalszczyźnie. Poprawił mi się nastrój kiedy zorientowałem się, że wśród kolegów na mojej baterii dominują … Suwalczanie. I chociaż nikogo z nich wcześniej nie znałem, wśród swojaków czułem się raźniej.

Ale zaznać stabilizacji nie było mi dane. Już po miesiącu, w ramach uzupełnienia trafiłem do Szkoły Podoficerskiej w Jeleniej Górze. Kadra dopatrzyła się we mnie kandydata na kaprala, mimo że byłem specjalistą nasiennictwa i niewiele wiedziałem o budowie maszyn, a szczególnie armat. Wojsko wiedziało swoje, bo przecież „… nie matura lecz chęć szczera zrobi z ciebie … podoficera”. W skróconym o miesiąc czasie faktycznie zrobiono ze mnie kaprala i już jako dowódcę drużyny (działa) przywrócono do Leszna. Byłem tam do końca służby. Rzadko korzystałem z przepustek krótkoterminowych, bo do rodziców miałem za daleko, a w Lesznie znajomych brak. W którymś momencie zdarzyły mi się niespodziewane odwiedziny, co było ewenementem. Z łakociami i dobrym słowem przyszli do mnie pracownicy miejscowej HBC, kierownik zakładu Teodor Duda, którego w przyszłości miałem zastąpić i kierowniczka laboratorium Lucyna Bokś. To chyba od nich dowiedziałem się, że moja szkolna koleżanka Brygida pracuje już w Lesznie. Przeniosła się z Poznania, ale nie do leszczyńskiego oddziału HBC lecz do firmy „zza płota” czyli Stacji Hodowli Roślin Antoniny. Odwiedziłem ją na jednej z przepustek i wypytałem o powody zmiany. Dziś już dokładnie nie pamiętam jakie były.

Drugi rok służby wojskowej mijał mi znacznie wolniej niż pierwszy, bo podobno z reguły tak bywa, ale skończył się 24 października 1977 roku. Wyjechałem do rodziny, nie na długo, bo trzeba było wracać do Leszna, do pracy. A tam zmiany! Okazało się, że w czasie mojego pobytu w wojsku weszły w życie nowe przepisy emerytalne i kierownik Duda skorzystał z prawa do wcześniejszej emerytury. W jego miejsce dyrekcja musiała kogoś zatrudnić, a dla mnie nie było już miejsca. Zmartwiłem się tym, bo przez kilka miesięcy ciekawej pracy i dwa lata wojska zdążyłem oswoić się z Lesznem. Nie uśmiechało mi się szukanie kolejnego miejsca na ziemi. I wtedy w sukurs przyszła Brygida. Obiecała wypytać swojego szefa czy nie znajdzie dla mnie pracy w dziale hodowli SHR Antoniny? Odpowiedź była pozytywna, zostałem zatrudniony z perspektywą zostania magazynierem, a doraźnie przypisany do grupy zajmującej się hodowlą koniczyny białej. W tym czasie Brygida była już mocno zaangażowana w innej grupie, od kupkówki pospolitej. Dyrektor działu hodowli mgr Stanisław Ramenda bardzo ją sobie cenił, za zaangażowanie, podejście do pracy, a przede wszystkim za dyspozycyjność. Była osobą samotną, bez zobowiązań rodzinnych, przychodziła do pracy na każde wezwanie, nawet w dni wolne i na popołudnia. Już na starcie otrzymała małe mieszkanko, a właściwie pokoik na poddaszu budynku folwarcznego. Mimo jego skromnego wyposażenia, dzięki osobowości Brygidy, było miejscem częstych spotkań towarzyskich. Uczestniczyłem w większości z nich, za co rewanżowałem się dźwiganiem węgla do skrzyni na piętrze. Bujne życie towarzyskie na Antoninach ukróciło się dla mnie wskutek poznania Aldonki, a dla Brygidy wyjazdem do Stanów.

W maju 1980 roku wyjechała do wuja w Chicago, w ja w czerwcu ożeniłem się. Utrzymywałem z Brygidą korespondencję i lekko zdziwiłem się, kiedy napisała, że nie wraca do Polski po półrocznym pobycie. Zrozumiałem, że wyzbyła się sentymentów do pospolitej kupkówki i buduje swoją niepospolitą przyszłość za oceanem (fot obok: Brygida i Marian Prażuch). Potwierdziły to kolejne listy i zdjęcia.

W trudnym czasie stanu wojennego kiełkował w mojej głowie pomysł, aby wybrać się do USA na roczną praktykę zawodową. Wyjazdy takie organizował SITR (Stowarzyszenie Inżynierów i Techników Rolnictwa), do którego należałem. Zgłosiłem swój akces i przez pewien czas byłem do tego przygotowywany, językowo i merytorycznie. Jednak ostatecznie dostałem odmowę. Próbowałem jeszcze wyjechać na inne praktyki zagraniczne w Europie Zachodniej, ale to też nie wyszło. Wskutek działalności w związku zawodowym Solidarność nadwerężyły się moje relacje i straciłem pracę. Nowa była 30 km od Leszna i nie dawała satysfakcji. Po 10 miesiącach zatrudnienia w 100 hektarowym sadzie PGR Górczyna uciekłem do Cukrowni Wschowa. I chociaż charakter pracy inspektora surowcowego w cukrowni bardzo był bliski przygotowaniu zawodowemu z Henrykowa, nie miałem specjalnych powodów do zadowolenia. Był już na świecie mój pierworodny syn Michał, któremu chciałem zapewnić lepsze warunki życiowe niż miałem dotąd w starym pegeerowskim bloku 10 km od miejsca pracy. Jeszcze w czasach pracy w pegeerze, gdy upadły już definitywnie nadzieje na praktyki zagraniczne w ramach SITR, przypomniałem sobie, że Brygida oferowała kiedyś załatwienie zaproszenia do Ameryki w trybie prywatnym. Teraz przystałem na to.

Dosyć szybko odezwała się do mnie „kuzynka” (fot. powyżej), która zasypywała mnie listami o rodzinie i zdjęciami. Pochodziła spod Łomży, a  w Stanach wobec administracji była dobrze postrzegana ze względu na małżeństwo z dobrze sytuowanym managerem General Electric. To ona mnie zaprosiła formalnie. Wyleciałem do USA 25 lipca 1986 roku pełen dobrych myśli o tym co mnie czeka. Trafiłem tam pod skrzydła Brygidy, która zapewniła mi lokum i pracę. Miała mocną pozycję kierowniczki nocnej zmiany w swojej firmie zajmującej się wyrobem i pakowaniem wyrobów medycznych. Znalazło się tam miejsce i dla mnie. Prywatnie Brygida była w związku z Polakiem ze Śląska.

Przez 404 dni pobytu w USA stale byłem pod kuratelą koleżanki, która mając większe doświadczenie w Ameryce, znała tutejsze realia. Matkowała mi, co nie zawsze było dobre dla obu stron, ale ostatecznie skutek był pozytywny. Przywiozłem z Ameryki oszczędności, które pomogły mi realnie myśleć o budowie domu i wreszcie uwolnić się od przymusu szukania pracy w firmie, która zapewnia mieszkanie. Mimo, że przez wyjazd do USA straciłem dobrą pracę w Cukrowni Wschowa, zapewniłem sobie warunki lokalowe na przyszłość. Moi dwaj synowie, jeden przed- a drugi po amerykański, mogli wyrastać w przyzwoitych warunkach mieszkaniowych. Nigdy nie zapomniałem i nie zapomnę, że zawdzięczam to Brygidzie. Utrzymałem z nią kontakt do dziś.

W roku 2014 dosyć niespodziewanie otrzymaliśmy zaproszenia na ślub i wesele córki Brygidy. Zaprosiła całą naszą czwórkę a my potraktowaliśmy to serio. Bez trudu dostaliśmy wizy i w czerwcu zameldowaliśmy się w Chicago. Brygida też miała już własny dom, w którym spędzaliśmy większość czasu z trzytygodniowego pobytu. Udało nam się jeszcze zrobić wspólną wycieczkę nad Niagarę i do Nowego Jorku, a potem już bez niej, do Pensylwanii. I chociaż rodzinną wyprawę do USA uważamy za podróż życia (fotki z Ameryki w galerii u dołu), cicho marzymy o jej ponowieniu.

Wiele razy słyszałem opinie, że nie może być prawdziwej przyjaźni męsko- damskiej bez podtekstów przynajmniej z jednej strony, ale nasz przykład zdaje się temu zaprzeczać. Może Henrykusy po prostu mają inaczej!

Andrzej Szczudło