Licznik odwiedzin:
N/A

Więzi

Nasze szkoły henrykowskie, związane z rolnictwem, istniały 25 lat. Przestrzał wiekowy od pierwszego rocznika do ostatniego sięgał równo ćwierćwiecza (1965- 1990). Ćwierćwiecze to jedno pokolenie. Nie mogło się zdarzyć tak, aby pierwsi absolwenci szkół henrykowskich posłali do tej samej szkoły swoje dzieci. Nie udało się to, bo szkoły zlikwidowano w 1990 roku. Pozostały nam wspomnienia i przyjaźnie.

Muszę pochwalić się, że udaje mi się przenieść przyjaźń henrykowską w następne pokolenia. Mam tu na myśli fakt, że z moimi synami utrzymuje relację córka mojej koleżanki z PSNR, Brygidy Prażuch z domu Wojcieszczyk. Brygida odwiedziła nas w zeszłym roku we Wschowie i potem razem, przy gościnnym wsparciu Sławoja Misiewicza zwiedzaliśmy Warszawę ( relacja tu; Henrykusy w trasie – Henryków sentymentalnie ).

W tym roku Brygida pozostała w Chicago na stanowisku strażniczki ogniska domowego, natomiast do Europy wysłała męża i córkę z rodziną. Wszyscy oni w Berlinie uczestniczyli w weselu kuzynki, natomiast na 3 dni wpadli do nas. Młodzi przyjechali z synami, 3 i 4 lata, rówieśnikami naszej wnuczki Kalinki. Zabawom nie było końca. Czasami ja tam byłem i… fotki robiłem. Oto kilka z nich. (Andrzej Szczudło)

Henrykusy w trasie

Jestem już emerytem, a ten ma wakacje ciągłe. Ale ponieważ nie jestem sam, swoje wywczasy wyjazdowe muszę uzgadniać z pracującą żoną. W tym roku ustaliliśmy, że nasz dom we Wschowie opuścimy w lipcu, jak często bywało, na dwa tygodnie. W nasz projekt wyjazdu krajowego wpisał się przylot z USA Henrykuski Brygidy, która miała do załatwienia w Lesznie sporo spraw urzędowych, ale chciała też odwiedzić rodzinę w Czersku. Precyzując wspólne już z Brygidą plany ustaliliśmy, że w drodze do Czerska wstąpimy do Warszawy, a zanocujemy u Sławoja Misiewicza, który we własnym domu wystawia glejt na dalszą drogę.

Henrykusów troje; Andrzej, Brygida i Sławoj.

Tak też się stało. Dosyć sprawnie dotarliśmy do Otwocka i po serdecznym przywitaniu ze Sławojem i jego rodziną wdaliśmy się w pogaduchy. Nie był to jeszcze zjazd, ale cenne spotkanie towarzyskie prawie czworga Henrykusów. Piszę prawie, bo oprócz Sławoja, Brygidy i niżej podpisanego była jeszcze moja Aldonka dosyć często uważana za Henrykuskę.

Przy lampce wina dyskutowanie szło nam całkiem nieźle. Dobrze też się spało, a nazajutrz po śniadaniu ruszyliśmy do Warszawy z misją odszukania grobu Dyrektora Jana Szadurskiego. Opisałem to w publikowanym niedawno tekście.

Jest Warszawa

Nie wspomniałem jednak, że w ciągu dwudniowego pobytu u Sławoja starczyło nam czasu również na zwiedzenie centrum naszej pięknej stolicy. Brygida nie odwiedzała jej od 12 lat, a ja jedynie mijając ją corocznie, nie zwiedzałem od lat 8. Teraz była okazja, bo i czas się znalazł i przewodnik za darmo. Pierwsze kroki skierowaliśmy do Pałacu Kultury i Nauki. Przetrwał różne pomysły na zburzenie i nadal jest miejscem skąd najlepiej oglądać panoramę Warszawy. Kolejnym punktem programu był przejazd metrem.

Nie mieliśmy wymagań co do trasy, a jedynie chęć przejechania się jedyną w kraju miejską koleją podziemną. Po kilkunastu minutach jazdy można było powiedzieć; zaliczone!

Inaczej było w Łazienkach. Tam miejsc do podziwiania i fotografowania było wiele, z czego skwapliwie korzystaliśmy. Widzieliśmy wiele pomników, a dwa z nich, jakby dla Brygidy, były bardzo amerykańskie.

Chodzi mi o Ignacego Paderewskiego, którego powrót z Ameryki uruchomił Powstanie Wielkopolskie oraz Ronalda Reagana, prezydenta USA wielce zasłużonego dla naszej wolności. Pomnik tego drugiego stoi przy Alejach Ujazdowskich.

Oglądaliśmy jeszcze Złote Tarasy, ale w dzisiejszym dostatku wszelkiego rodzaju galerii i supermarketów przyciągała nas tylko nazwa.

Złote Tarasy.

Wieczorkiem już przechadzając się Krakowskim Przedmieściem trafiłem pod bramę Uniwersytetu Warszawskiego i wtedy uświadomiłem, że jest to jednak motyw związany z Henrykowem. Pośrednio.

W roku 1973 zdawałem tu na germanistykę i niepowodzenie na egzaminie skierowało mnie do Henrykowa. Dziś mając za sobą udane życie zawodowe i rodzinne nie mam pewności czy jest czego żałować?

Jedziemy do Czerska

Podróżując do Czerska i potem dalej w poprzek kraju myślami otaczałem coraz to innych Henrykusów. Najpierw, kiedy zobaczyłem napis „Golub- Dobrzyń” przypomniałem sobie Lusia, Ludwika Ogniewskiego, bywalca zjazdów w Ziębicach. Oboje z żoną zapraszali nas do Golubia, ale tym razem się nie dało ze względu na brak czasu. Kolejna tablica wskazywała Tczew, a tam jest siedziba Tadeusza Keslinki, ojca chrzestnego pojęcia „Henrykusy” i organizatora największego zjazdu w 2008 roku, na stulecie urodzin dyrektora Jan Szadurskiego. Kolejne skojarzenie na trasie – Malbork dotyczyło Tadeusza Chlebowskiego, absolwenta PSNR z 1974 roku, który poza dyplomem wywiózł z Henrykowa jeszcze żonę. Jadąc dalej na wschód zerkałem w prawo, gdzie słynne „trawy z Iławy” hoduje Mieczysław Sowul. Brak czasu nie pozwolił odskoczyć z trasy do Olsztyna, gdzie zaplanowany był nocleg. Może następnym razem… pomyślałem sobie.

Na nocleg zatrzymaliśmy się na przedmieściach Olsztyna, aby nazajutrz pierwszy raz w życiu spojrzeć w oczy kuzynce, która zdążyła już zostać babcią. Odwiedziłem również kolejną kuzynkę, stale mieszkającą w Anglii. Tym razem dała mi szansę na spotkanie w Giżycku, gdzie odwiedzała swoją matkę. Jadąc tam w strugach deszczu wypatrzyłem znaną mi miejscowość Ryn, skąd żabi skok do Woźnic i Zielonego Gaju. W SHR Woźnice specjalizującej się w hodowli ziemniaka, z Krzyśkiem Rekiem i Jurkiem Urbanem, w 1974 roku byłem na praktyce wakacyjnej. Razem z praktykantami z innych szkół mieszkaliśmy w dworku Zielony Gaj, dziś odnowionym i oferującym pokoje dla turystów.

Kolejny nocleg zaplanowaliśmy już pod Suwałkami, u rodziny, więc jechaliśmy najkrótszą drogą przez Olecko, skąd pochodzi opisywana już na tej stronie kuzynka Zosia Bijata. Z boku został Ełk, w którym niewzruszenie mieszka sobie Eugeniusz Kochanowski, mój krajan i starszy kolega z rocznika Sławoja. Kolega Gienek jest wciąż odporny na zachęty zjazdowe, ale na kawę do Ełku zapraszał.

Na tym skończyły mi się wakacyjne wątki henrykowskie jeśli nie liczyć ponownej wizyty pod Otwockiem u Sławoja, w drodze do domu.

Andrzej Szczudło

Brygida na polskich ścieżkach

Za moich czasów w Henrykowie była tylko jedna Brygida, Wojcieszczyk. Po szkole, w 1975 roku trafiła do pracy w tej samej firmie co ja. Opisywałem to w tekście pt. Historia pewnej znajomości (https://henrykusy.pl/historia-pewnej-znajomosci/ ), nie pomijając faktu, że moja koleżanka od 1980 roku mieszka w USA. Sprawdzałem to dwa razy, najpierw w 1986 roku, a potem w 2014- „rekontrola”.

Od tygodnia Brygida jest w Polsce. O tydzień spóźniła się na zjazd Henrykusów w Ziębicach. W ramach rewanżu udzieliłem jej schronienia w swoim domu we Wschowie.

Solowa podróż Brygidy do kraju pochodzenia nie ma charakteru tylko sentymentalnego. Przyjechała regulować różne sprawy rodzinne oraz urzędowe. Nie zajmują one wiele czasu, więc staram się pokazać gościowi ciekawe miejsca w okolicy. Byliśmy już u znajomych w Lesznie, we Wrocławiu i w Sławie, ruszymy też w inne miejsca kraju.

Gdyby ktoś z Henrykusów był zainteresowany kontaktem z naszą koleżanką, może korzystać z namiarów do redakcji umieszczonych na stronie henrykusy.pl

Andrzej Szczudło

Historia pewnej znajomości

Znamy przebój Krzysztofa Klenczona pt. Historia jednej znajomości; „…morza szum, ptaków śpiew itd.”. Z nami było inaczej, obyło się bez szumu i ptaków.

Brygidę Wojcieszczyk z Czerska poznałem w szkole w 1973 roku. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że dotarła tam rok wcześniej. Z powodów rodzinnych musiała przerwać naukę i pójść do pracy. Pracowała w Henrykowie. Dzięki temu trzymała się blisko kolegów ze starszego rocznika, których znała lepiej niż nas świeżaków.  Chodziła z nimi na konie. Ja trzymałem się innej grupy, tam gdzie więcej było turystyki niż koni. Na konie wybrałem się tylko raz i nie był to występ zachęcający do dalszych prób. Po szkole każdy z nas poszedł swoją drogą. Ja trafiłem do Leszna, do HBC gdzie ciekawą pracę jeszcze w trakcie nauki oferował przedstawiciel firmy.

Kilka tygodni później, od kierowcy, który krążył ciężarowym samochodem między Poznaniem (dyrekcja) a Lesznem (Oddział- Zakład Czyszczenia Nasion Buraka Cukrowego) dowiedziałem się, że w Poznaniu pracuje jakaś koleżanka po Henrykowie. Kiedy padło imię, rzadkie i w Henrykowie niepowtarzalne, wiedziałem o kogo chodzi. Wkrótce nadarzyła się okazja służbowego wyjazdu do Poznania i rozmowy z Brygidą. Okazało się, że bez porozumienia oboje wybraliśmy tę samą firmę, tyle że ona bliżej dyrekcji w Poznaniu, a ja w oddziale w Lesznie.

Po kilku tygodniach pracy moja „świetnie rozwijająca się kariera zawodowa” została przerwana. Upomniało się o mnie wojsko. 13 października 1975 roku trafiłem w kamasze (patrz: foto obok). Przydzielono mnie do Leszna, co biorąc pod uwagę miejsce ostatniego zameldowania, mogło wyglądać jako korzystne. Ale faktycznie byłem tu obcy, zdążyłem poznać ledwie kilka osób w pracy. Moje gniazdo rodzinne było daleko, na Suwalszczyźnie. Poprawił mi się nastrój kiedy zorientowałem się, że wśród kolegów na mojej baterii dominują … Suwalczanie. I chociaż nikogo z nich wcześniej nie znałem, wśród swojaków czułem się raźniej.

Ale zaznać stabilizacji nie było mi dane. Już po miesiącu, w ramach uzupełnienia trafiłem do Szkoły Podoficerskiej w Jeleniej Górze. Kadra dopatrzyła się we mnie kandydata na kaprala, mimo że byłem specjalistą nasiennictwa i niewiele wiedziałem o budowie maszyn, a szczególnie armat. Wojsko wiedziało swoje, bo przecież „… nie matura lecz chęć szczera zrobi z ciebie … podoficera”. W skróconym o miesiąc czasie faktycznie zrobiono ze mnie kaprala i już jako dowódcę drużyny (działa) przywrócono do Leszna. Byłem tam do końca służby. Rzadko korzystałem z przepustek krótkoterminowych, bo do rodziców miałem za daleko, a w Lesznie znajomych brak. W którymś momencie zdarzyły mi się niespodziewane odwiedziny, co było ewenementem. Z łakociami i dobrym słowem przyszli do mnie pracownicy miejscowej HBC, kierownik zakładu Teodor Duda, którego w przyszłości miałem zastąpić i kierowniczka laboratorium Lucyna Bokś. To chyba od nich dowiedziałem się, że moja szkolna koleżanka Brygida pracuje już w Lesznie. Przeniosła się z Poznania, ale nie do leszczyńskiego oddziału HBC lecz do firmy „zza płota” czyli Stacji Hodowli Roślin Antoniny. Odwiedziłem ją na jednej z przepustek i wypytałem o powody zmiany. Dziś już dokładnie nie pamiętam jakie były.

Drugi rok służby wojskowej mijał mi znacznie wolniej niż pierwszy, bo podobno z reguły tak bywa, ale skończył się 24 października 1977 roku. Wyjechałem do rodziny, nie na długo, bo trzeba było wracać do Leszna, do pracy. A tam zmiany! Okazało się, że w czasie mojego pobytu w wojsku weszły w życie nowe przepisy emerytalne i kierownik Duda skorzystał z prawa do wcześniejszej emerytury. W jego miejsce dyrekcja musiała kogoś zatrudnić, a dla mnie nie było już miejsca. Zmartwiłem się tym, bo przez kilka miesięcy ciekawej pracy i dwa lata wojska zdążyłem oswoić się z Lesznem. Nie uśmiechało mi się szukanie kolejnego miejsca na ziemi. I wtedy w sukurs przyszła Brygida. Obiecała wypytać swojego szefa czy nie znajdzie dla mnie pracy w dziale hodowli SHR Antoniny? Odpowiedź była pozytywna, zostałem zatrudniony z perspektywą zostania magazynierem, a doraźnie przypisany do grupy zajmującej się hodowlą koniczyny białej. W tym czasie Brygida była już mocno zaangażowana w innej grupie, od kupkówki pospolitej. Dyrektor działu hodowli mgr Stanisław Ramenda bardzo ją sobie cenił, za zaangażowanie, podejście do pracy, a przede wszystkim za dyspozycyjność. Była osobą samotną, bez zobowiązań rodzinnych, przychodziła do pracy na każde wezwanie, nawet w dni wolne i na popołudnia. Już na starcie otrzymała małe mieszkanko, a właściwie pokoik na poddaszu budynku folwarcznego. Mimo jego skromnego wyposażenia, dzięki osobowości Brygidy, było miejscem częstych spotkań towarzyskich. Uczestniczyłem w większości z nich, za co rewanżowałem się dźwiganiem węgla do skrzyni na piętrze. Bujne życie towarzyskie na Antoninach ukróciło się dla mnie wskutek poznania Aldonki, a dla Brygidy wyjazdem do Stanów.

W maju 1980 roku wyjechała do wuja w Chicago, w ja w czerwcu ożeniłem się. Utrzymywałem z Brygidą korespondencję i lekko zdziwiłem się, kiedy napisała, że nie wraca do Polski po półrocznym pobycie. Zrozumiałem, że wyzbyła się sentymentów do pospolitej kupkówki i buduje swoją niepospolitą przyszłość za oceanem (fot obok: Brygida i Marian Prażuch). Potwierdziły to kolejne listy i zdjęcia.

W trudnym czasie stanu wojennego kiełkował w mojej głowie pomysł, aby wybrać się do USA na roczną praktykę zawodową. Wyjazdy takie organizował SITR (Stowarzyszenie Inżynierów i Techników Rolnictwa), do którego należałem. Zgłosiłem swój akces i przez pewien czas byłem do tego przygotowywany, językowo i merytorycznie. Jednak ostatecznie dostałem odmowę. Próbowałem jeszcze wyjechać na inne praktyki zagraniczne w Europie Zachodniej, ale to też nie wyszło. Wskutek działalności w związku zawodowym Solidarność nadwerężyły się moje relacje i straciłem pracę. Nowa była 30 km od Leszna i nie dawała satysfakcji. Po 10 miesiącach zatrudnienia w 100 hektarowym sadzie PGR Górczyna uciekłem do Cukrowni Wschowa. I chociaż charakter pracy inspektora surowcowego w cukrowni bardzo był bliski przygotowaniu zawodowemu z Henrykowa, nie miałem specjalnych powodów do zadowolenia. Był już na świecie mój pierworodny syn Michał, któremu chciałem zapewnić lepsze warunki życiowe niż miałem dotąd w starym pegeerowskim bloku 10 km od miejsca pracy. Jeszcze w czasach pracy w pegeerze, gdy upadły już definitywnie nadzieje na praktyki zagraniczne w ramach SITR, przypomniałem sobie, że Brygida oferowała kiedyś załatwienie zaproszenia do Ameryki w trybie prywatnym. Teraz przystałem na to.

Dosyć szybko odezwała się do mnie „kuzynka” (fot. powyżej), która zasypywała mnie listami o rodzinie i zdjęciami. Pochodziła spod Łomży, a  w Stanach wobec administracji była dobrze postrzegana ze względu na małżeństwo z dobrze sytuowanym managerem General Electric. To ona mnie zaprosiła formalnie. Wyleciałem do USA 25 lipca 1986 roku pełen dobrych myśli o tym co mnie czeka. Trafiłem tam pod skrzydła Brygidy, która zapewniła mi lokum i pracę. Miała mocną pozycję kierowniczki nocnej zmiany w swojej firmie zajmującej się wyrobem i pakowaniem wyrobów medycznych. Znalazło się tam miejsce i dla mnie. Prywatnie Brygida była w związku z Polakiem ze Śląska.

Przez 404 dni pobytu w USA stale byłem pod kuratelą koleżanki, która mając większe doświadczenie w Ameryce, znała tutejsze realia. Matkowała mi, co nie zawsze było dobre dla obu stron, ale ostatecznie skutek był pozytywny. Przywiozłem z Ameryki oszczędności, które pomogły mi realnie myśleć o budowie domu i wreszcie uwolnić się od przymusu szukania pracy w firmie, która zapewnia mieszkanie. Mimo, że przez wyjazd do USA straciłem dobrą pracę w Cukrowni Wschowa, zapewniłem sobie warunki lokalowe na przyszłość. Moi dwaj synowie, jeden przed- a drugi po amerykański, mogli wyrastać w przyzwoitych warunkach mieszkaniowych. Nigdy nie zapomniałem i nie zapomnę, że zawdzięczam to Brygidzie. Utrzymałem z nią kontakt do dziś.

W roku 2014 dosyć niespodziewanie otrzymaliśmy zaproszenia na ślub i wesele córki Brygidy. Zaprosiła całą naszą czwórkę a my potraktowaliśmy to serio. Bez trudu dostaliśmy wizy i w czerwcu zameldowaliśmy się w Chicago. Brygida też miała już własny dom, w którym spędzaliśmy większość czasu z trzytygodniowego pobytu. Udało nam się jeszcze zrobić wspólną wycieczkę nad Niagarę i do Nowego Jorku, a potem już bez niej, do Pensylwanii. I chociaż rodzinną wyprawę do USA uważamy za podróż życia (fotki z Ameryki w galerii u dołu), cicho marzymy o jej ponowieniu.

Wiele razy słyszałem opinie, że nie może być prawdziwej przyjaźni męsko- damskiej bez podtekstów przynajmniej z jednej strony, ale nasz przykład zdaje się temu zaprzeczać. Może Henrykusy po prostu mają inaczej!

Andrzej Szczudło