Licznik odwiedzin:
N/A

Była też praktyka

Podczas nauki w Henrykowie jeden dzień w tygodniu był poświęcony na tak zwaną praktykę. Praktyka ta polegała głównie na pracy w czyszczalni nasion u pana Bijosia (patrz foto poniżej). Każdy z nas zjadł tam swoją porcję kurzu, ale to temat na inną opowieść. Czasami wykonywaliśmy – jakby to ładnie i fachowo nazwać – proste prace agrotechniczne, na przykład ręcznie ogławialiśmy, wykopywaliśmy i zbieraliśmy buraki na poprzeczniakach, sorry uwrociach (fachowo to fachowo) i innych „klinach”, na których maszyny więcej by stratowały niż zebrały. Poza tym wszyscy musieliśmy po pierwszym roku PSNR-u odbyć praktykę wakacyjną. Trwała ona kilka tygodni i odbywała się w różnych miejscach naszego kraju, w różnych przedsiębiorstwach szeroko pojętego tak zwanego państwowego sektora rolniczego (ale fachowo!).

Czyszczalnia nasion, miejsce praktyk słuchaczy PSNR.

            Cała nasza ekipa z pokoju: Boguś, Sławek, Andrzej i ja trafiliśmy na praktykę do SHR-u Uszyce. Miejscowość znajduje się w województwie opolskim, około 30 kilometrów na północny wschód od Kluczborka.

Praktyki w polu z dyrektorem Janem Szadurskim.

Pierwszego dnia praktyki spotkał się z nami dyrektor firmy i zaproponował dwie opcje: albo będziemy „państwo praktykanci” no i coś tam będziemy sobie „praktykować”, albo dostajemy jakąś tam stawkę godzinową i od następnego dnia ruszamy do roboty jako „fizyczni”. Nie muszę nikomu tłumaczyć, dlaczego i jakie rozwiązanie wybraliśmy. Całe szczęście Sławek miał ze sobą swój radioodbiornik marki Chronos, zwaliśmy go „Chronocykl”. Miał on charakterystyczny „kartkowy” zegar i wbudowany budzik. To właśnie ten budzik stawiał nas o świcie na nogi. Właściwie to „stawiał” nas prawie w środku nocy, bo to było gdzieś około szóstej, brrrr.

No i było jak w tej piosence, w której są słowa „…omijajcie PGR-y, SHR-y, w nich roboty od cholery”. Roboty mieliśmy „po kokardki”. Czasy były „przedweekendowe”, więc pracowaliśmy we wszystkie dni tygodnia, czasami nawet w niedzielę. Wyjaśnienie dla młodzieży: sobota była wówczas dniem roboczym, my – starsza młodzież – znamy to z autopsji. Poza tym był to „gorący czas” żniw i rzadko kiedy kończyło się pracę po ośmiu godzinach, częściej po dziesięciu, dwunastu, bywało i więcej. Pracowaliśmy i w polu,  i w magazynach, wszędzie tam, gdzie trzeba było silnych i … młodych, ot jak to w żniwa w „eshaerze”. Rzadkie ośmiogodzinne dniówki, a co za tym idzie wolne popołudnia, zdarzały się wtedy, gdy padało.

Niestety jedyną rozrywką w okolicy była wiejska gospoda, no to…. się „rozrywaliśmy”. Lokal ten oferował kilka trunków, czyli piwo – jakiejś niezbyt znanej marki, wino marki „wino” i wódkę „ceceka”, czyli czysta (wiadomo), czerwona (etykieta), kapslowana (zamknięcie butelki). Wizytę w tym lokalu rozpoczynało się tak zwanym „zestawem startowym”. Była to „lorneta z meduzą”, czyli dwie setki „ceceka” i galareta. Kolejne zestawy „powtórzeniowe” to była już tylko lorneta, bez meduzy. Popić można było wspomnianymi wcześniej, piwem lub winem, co kto wolał. Do zjedzenia poza galaretą nie było chyba nic więcej. Zresztą tutaj nie przychodziło się po to, żeby jeść. Pani Magda Gessler nie miałaby tutaj nic do roboty. Tutaj nie było czego poprawiać. Tutaj wszystko było tak, jak być powinno.

www.pixabay.com

Wśród miejscowych dużą popularnością cieszył się drink o nazwie „u-bot”, czyli literatka ceceka „utopiona” w kuflu piwa. Smak raczej mało wyszukany, ale w tym przypadku nie o delektowanie się smakiem chodziło. Należało ostrożnie postępować z tym drinkiem. Widziałem „mocnych zawodników”, którzy po wprowadzeniu do organizmu trzech „u-botów” „odpadali od ściany” i to definitywnie i trwale. Dobrze, że tych deszczowych dni z wolnymi popołudniami nie było za wiele. Każdy ma tylko jedno zdrowie, a tubylcy byli bardzo gościnni.

Wystarczy tej „gastronomi”. Teraz coś o architekturze rolniczej. Duże wrażenie w tamtym czasie zrobiła na mnie ogromna polowa stodoła. Była długa, szeroka, a przede wszystkim bardzo wysoka. Stodoła była „przejazdowa”, miała kilka standardowych wrót na poziomie gruntu. Niespotykane dla mnie było to, że w środku, przez całą jej długość, na wysokości ok. 3 metrów biegł drewniany pomost – rampa. Na zewnątrz, w obu szczytach stodoły, znajdowały się ziemne rampy łączące się krótkimi pomostami (rampy nie przylegały do ścian stodoły) z wrotami w szczytowej ścianie (ok. 3 metrów nad poziomem gruntu). Przez te wrota wjeżdżało się np. z transportem sprasowanej słomy, na ten wewnętrzny pomost, przypomnę – działo się to na wysokości kilku metrów. Oczywiście i na tym poziomie stodoła była „przejazdowa”. Pomost nie miał jakichkolwiek balustrad czy innych zabezpieczeń. Dzisiaj nie do pomyślenia, ale byliśmy w połowie lat siedemdziesiątych dwudziestego wieku. Dopiero z tego wewnętrznego pomostu można było stodołę „doładować” do pełna.

www.pixabay.com

Trochę zawiły ten opis, ale, puśćcie wodze wyobraźni. W każdym razie ja nigdzie i nigdy więcej nie spotkałem się z taką konstrukcją, a z niejednego … gospodarstwa plony zbierałem.

Inna „przygoda” spotkała mnie pewnego wieczora, a właściwie pewnej nocy. Rozładowywałem zboże z przyczep do dmuchawy, która „dmuchała” je rurami do magazynu. Transportów na rozładunek oczekiwało jeszcze kilka, więc wiedziałem, że „zejdzie” prawie do poranka. Gdzieś tak w „okolicach” północy zjawił się koło przyczepy starszy mężczyzna z kobietą, mieli ze sobą jakąś metalową wanienkę lub coś na podobieństwo. Poprosili mnie żeby „sypnąć” im kilka łopat zboża do tej wanienki. Ciemna noc, traktorzysta gdzieś przepadł, nikogo innego w pobliżu – monitoring?, nic takiego wówczas nie istniało, no to im sypnąłem. Bezinteresownie. Może było tego z 50 kilogramów, może nawet nie. Czasami więcej szło na „rozkurz” bez jakiegokolwiek pożytku, a w tym przypadku przynajmniej jakieś kury, czy inne zwierzaki sobie pojadły. Nikt nie zbiedniał, ani nikt się nie wzbogacił, więc nie widziałem w tym nic szczególnie złego. Niemniej, co by nie mówić, była to kradzież.

Całe zajście nie warte byłoby wzmianki, gdyby nie ciąg dalszy. Nastąpił on następnego, a właściwie biorąc pod uwagę, że robotę skończyłem nad ranem, to tego samego dnia. Około południa poprosił mnie „na stronę” stary magazynier (stary i w sensie stażu i w sensie wieku, miał chyba koło pięćdziesiątki – staruszek). Nie miał żadnych pytań, wszystko wiedział. SKĄD?! Nie miał nawet pretensji!?  Na koniec rozmowy powiedział mi tylko: „Pamiętaj, na przyszłość, jak coś kradniesz i jest was nawet tylko dwóch, to jest was o jednego za dużo”. Przemawiały przez niego lata praktyki. Dałbym głowę, że w nocy oprócz mnie i tej dwójki z wanienką nie było nikogo, sam na siebie nie doniosłem, czyżby któreś z tej dwójki? Raczej nie. A może była jeszcze jakaś para oczu? Dziwne.

Od tamtej pory nigdy niczego nie ukradłem, ale w życiu tylko jedną rzecz wiadomo na pewno, mianowicie, że niczego nie wiadomo na pewno. Dlatego „naukę” magazyniera mam w pamięci, bo kto wie…?

Oby nam się dobrze działo.

Frenk