Licznik odwiedzin:
N/A

Po dyplom na błonia

Temat pracy dyplomowej w PSNR to nowy wątek. Nikt dotąd o tym nie pisał, nie mówił na spotkaniach, mimo że napisanie pracy dyplomowej było obowiązkiem każdego słuchacza.

Fot. www.stockphoto.com

W moim przypadku wyglądało to tak. Razem z kilkoma kolegami (Marian Samek, Jurek Urban…) zostałem włączony do kilkuosobowego zespołu, który realizował wycinkowe zadania dla pracy magisterskiej inżyniera Czesława Trawińskiego. Kilku kolegów w wyznaczonych przez promotora miejscach na łąkach nawiercili w glebie otwory- studzienki. Co jakiś czas odwiedzali je, mierząc poziom wody. Następnie dane te przenoszono na linię czasu. Obrazowało to sytuację wilgotnościową podglebia w poszczególnych dniach, tygodniach, miesiącach.

Moje zadanie polegało na nanoszeniu danych na duży arkusz bristolu. Zajmowało to sporo czasu i było dosyć męczące. Profesor Trawiński wybrał mnie do tej pracy sugerując się moim wysokim wzrostem. Przy Zenku Kowalczyku czy Andrzeju Konarskim nie czułem się wysoki, ale nie śmiałem protestować. Swoje zadanie wykonałem i miałem zaliczoną pracę dyplomową. Wspominając to po latach uśmiecham się mając świadomość, że dzisiaj takie wykresy robi się migiem w programie komputerowym Excel.

Szczegóły tej akcji ledwie pamiętam, ale ożywił wspomnienia wgląd do kroniki. Grafika powyższa wykonana przez Krzysia Reka i zachowana w kronice rocznika przypomina właśnie o pracach dyplomowych grupy „specjalnej”.

ASz.

Wizyta w Witkowie

Po 40. latach zachciało mi się odkurzyć szufladę i przejrzeć stare slajdy. Dziś jest to technologia przestarzała, bo mamy zdjęcia cyfrowe. Jest jednak możliwość przekształcenia slajdów w pliki jpg, które można pokazywać w Internecie. Wśród slajdów znalazłem dwa z pobytu u rodziny Henrykusa Mariana Samka w Witkowie k. Jaworzyny Śląskiej. Sądząc po fakcie, że przyjechałem tam żółtym maluchem nabytym jesienią 1987 roku oraz po wieku naszych dzieci, mogło to być w 1988 roku.

Dorośli od lewej to Urszula i Marian Samkowie, Aldona Szczudło i mama Mariana.

Foto i tekst; Andrzej Szczudło

Wakacje w Bieszczadach

Bieszczady. W latach siedemdziesiątych miejsce pielgrzymek turystycznych młodzieży. Odwiedziłem je ze trzy razy, ale zawsze były to głównie oglądy poprzez szybę autobusu. W tym roku miało być inaczej. I było. Trasa ze Wschowy w Bieszczady liczy dobre 700 km. Nie miałem ochoty pokonywać jej  w tempie alarmowym. Cenię sobie możliwość swobodnej jazdy z postojem w miejscu, które z racji szerszego opisu w przewodniku turystycznym lub, dlatego że kusi ciekawskie oko, warte jest obejrzenia. Tak, więc już po kilku godzinach jazdy docieramy w piękne okolice Świdnicy Śląskiej. Kolega ze szkolnej ławy, Marian Samek, uprzedzony o przyjeździe gości, z radością na twarzy wita nas już w progu.

Marian Samek.

Wieczór wspomnień przeciąga się dobrze poza północ. Nazajutrz wyjazd w dalszą trasę. Pobieżny ogląd Świdnicy pozwala wyrobić pozytywny obraz miasta, innego już bez dominującej przed laty wszechobecności żołnierzy radzieckich. Wracamy do samochodów, a tu nagle bije w oczy znajome logo. Tak rzeczywiście, w tym sklepie sprzedają wyroby „Dobrosławy” (GS w Sławie). Miło spotkać w trasie coś bliskiego. Zmierzamy dalej ku Bieszczadom jadąc przez Ziębice, skąd żabi skok do Henrykowa. Korzystam z okazji, żeby pokazać dzieciom zabytek klasy zero. Usadowiony we wspaniałym parku, gdzie potężne drzewa sprawiają, że czuje się oddech historii, piękny zespół poklasztorny Cystersów przyciąga uwagę zwiedzających.

Czuję się tu po trosze gospodarzem; oprowadzając po Henrykowie opowiadam, że przed laty spędziłem tu dwa szkolne lata wypełnione częstymi wypadami w pobliskie Sudety. Wspominam szkolne czasy i kolegów, których przy różnych okazjach odwiedzam gdzieś w głębi Polski. Cieszę się, że miejsce podoba się też moim współtowarzyszom podróży (jedziemy dwoma samochodami- dwa małżeństwa z dziećmi). Na dobre nastroje wpływ ma pewnie i dobra pogoda. W słońcu, odnawiany właśnie główny budynek dawnego klasztoru, wykorzystywanego teraz na siedzibę niższego seminarium duchownego, wygląda wyjątkowo atrakcyjnie: Fotka i odjazd.

Szybko trzeba rozstać się ze wspomnieniami i miejscowością. Po kilku minutach jazdy znów jesteśmy w Ziębicach, które dorosłym kojarzą się z cukrownią i Zakładem Przetwórstwa Owocowo- Warzywnego, a młodzieży… z miejscem urodzenia Edyty Górniak. Obchód rynku, kilkuminutowa wizyta w kościele i ponownienazwa.pl jesteśmy w drodze. Namierzamy na mapie miejsce na nocleg. Z wykazu uzyskanego z komputerowej bazy danych o polach namiotowych i kempingach wyszukujemy miejscowość Otmuchów. Docieramy tam przed wieczorem, na tyle wcześnie, żeby się zainstalować i rozejrzeć przed zmrokiem. Rozbijamy namioty, a po kolacji próbujemy zasnąć. Nie wszystkim to się udaje, bo tuż obok do rana trwa dyskoteka.

Następnego dnia oglądamy zbiornik retencyjny na Nysie Kłodzkiej, po czym docieramy do miasta Nysa. Parkujemy samochody w pobliżu widocznej z daleka starej wieży, która staje się obiektem naszego pierwszego zainteresowania. Wysłuchujemy opowieści o historii miasta, sprawniejsi fizycznie gramolą się na wierzchołek wieży, skąd wspaniała panorama miasta wynagradza wysiłek. Słychać orkiestry dęte- to policjanci hucznie obchodzą swoje święto. Dalej drogi nasze wiodą na wschód. Zatrzymujemy się w Głogówku, gdzie zwiedzamy centrum historycznego miasteczka i mieszczące się w renesansowym pałacu, muzeum. Mimo południowej pory jesteśmy w tym dniu pierwszą grupą zainteresowaną muzeum. Nieco dłużej zatrzymujemy się w sali poświęconej Beethovenowi, który bywał tu w gościnie u niemieckiej rodziny właścicieli pałacu. Jedziemy dalej podziwiając piękne krajobrazy z dominującymi na horyzoncie górami Beskidu Śląskiego. Pod wieczór docieramy do Wadowic. Zwiedzamy miejsca związane z naszym Papieżem, szukamy też osławionych papieskich kremówek. Z racji na późną porę nie jest to takie łatwe. W najbardziej widocznej cukierni wbrew reklamie na szyldach, kremówek już nie ma, w kolejnej.– dwie ostatnie porcje. Dopiero restauracja na piętrze zaspokaja nasze potrzeby. Gdzieś z zaplecza w ciągu kilku minut donoszą nam żądaną ilość. Niespokojni o nocleg, bo już późno, dopytujemy się o kemping. Na szczęście najbliższy znajduje się o kilka kilometrów za Wadowicami. Są wolne miejsca, więc zadowoleni z takiego obrotu sprawy rozbijamy namioty.

Wkrótce okazuje się, że wśród gości dominują przybysze z Holandii. Okoliczności te wyjaśnia wycięty z gazety artykuł, który znajdujemy w kronice wczasowiska. Kilka lat temu kwaterowała tu rodzina holenderska, która zachwycona urokliwością miejsca i standardem proponowanych warunków sanitarnych opisała je w tamtejszej gazecie. Od tamtego czasu Holendrzy bywają tu stale. Z jedną z rodzin miałem okazje porozmawiać dłużej przy ognisku. Mieszkają na stałe na południu Holandii, nieopodal partnerskiej dla Wschowy gminy Oirschot. Jednak nie przywiązują się zbytnio do tego miejsca, gdyż mają za sobą kilkanaście zmian adresu, w tym kilka w Australii. Tutaj na wakacjach, o dziwo, są bardziej osiadli; kiedy my po śniadaniu odjeżdżamy, oni jeszcze zostają.

Nad Soliną.

Zachęceni korzystnymi prognozami kierujemy się ku Bieszczadom. Szybko mijamy kolejne miasta na trasie i wreszcie, czwartego dnia po wyjeździe z domu, dojeżdżamy do Bieszczadów. Szukamy miejsca na rozbicie namiotów. Wybór panda na pole namiotowe „Na cyplu” w Polańczyku. Tam spędzamy kolejnych kilka dni, traktując to miejsce jako bazę wypadową na wycieczki po Bieszczadach. Ambitnie podchodzimy do wyzwań turystyki górskiej- postanawiamy z marszu zdobyć najwyższy szczyt tych gór- Tarnicę sięgającą wysokości 1346 metrów n.p.m. Udaje się to jedynie w części, gdyż nie wszyscy członkowie naszej wyprawy są jednakowo sprawni fizycznie. Dwoje zawraca z drogi. Pozostali; w tym najmłodszy z nas, Karol, po kilku godzinachwspinaczki osiągają nagi szczyt- Tarnicę.

TARNICA zdobyta!

Robimy kilka zdjęć i szybko schodzimy w dół. Wygania nas burza; biją pioruny, pada deszcz. Schowani pod przeciwdeszczowymi płaszczami docieramy do wsi Wołosate, skąd mikrobusem wracamy do punktu wyjścia, do Ustrzyk Górnych. Deszcz leje tęgo, a kiedy przejeżdżany przez Cisną, przypomina się piosenka Krystyny Prońko- „Deszcz w Cisnej”. Ale- jak to często w górach, kawałek dalej jest już sucho i pogodnie.

Na polu namiotowym kwitnie życie towarzyskie; gramy trochę w siatkówkę, rozmawiamy „o starych Polakach”, tańczymy przy muzyce proponowanej przez miejscową grupę, dzieci grają w szachy. Kusi też Jezioro Solińskie, którego stromy brzeg mamy kilkaset metrów za namiotami. Na jego drugim brzegu, tuż przy tamie kilka dni trwały rozgrywki tzw. piłki kąpanej- gry lansowanej przez radio RMF FM. Naszą młodzież trudno powstrzymać- muszą wziąć w nich udział! Przez dwa kolejne dni, mimo stosunkowo chłodnej pogody, pluskają się w wodzie walcząc o palmę pierwszeństwa. Po ciężkich bojach młodsi w swojej grupie zdobywają I miejsce, starsi II, ale wszyscy są jednakowo rozczarowani nagrodami; okazuje się, że walczyli o kilka gadżetów z logiem radia RMF FM.

Polańczyk. Finał rozgrywek w „piłkę wodną kopaną”.

Wakacje w Bieszczadach miały być programowo z dala od wielkich miast i wielkich spraw, na luzie. Niespodziewanie jednak kilka razy dotknęliśmy polityki. Pierwszy raz, kiedy zdecydowaliśmy się odwiedzić Arłamowo znane nie tylko jako miejsce internowania w 1981 roku Lecha Wałęsy, ale jako wieś rodzinna matki kolegi spod Świdnicy, u którego spędziliśmy pierwszą noc naszych wakacji.

Wraz z dojeżdżaniem do Arłamowa emocje rosną. Robią na nas wrażenie napisy o strefie nadgranicznej i wreszcie patrol Wojsk Ochrony Pogranicza, który jako pierwszy zagląda w nasze dokumenty. Kilka kilometrów dalej wjeżdżamy na teren luksusowego ośrodka wypoczynkowego.

W Arłamowie.

W kawiarence zamawiamy coś do picia i nagle z wiadomości lokalnych w telewizji dowiadujemy się, że jeszcze dziś miejsce swego odosobnienia w czasie stanu wojennego, w Arłamowie odwiedzi… były prezydent Lech Wałęsa. Jesteśmy w kropce; czekać na prezydenta ryzykując kłopoty z noclegiem (dosyć późna pora), czy jechać dalej? Kiedy słyszymy od kogoś, że dopiero za pół godziny mają pojawić się „dryblasy” z BOR- u (Biura Ochrony Rządu), rezygnujemy z czekania. Docieramy do wsi Huwniki, która – według opracowania Biura Heraldycznego z Białegostoku- w XV wieku była w posiadaniu rodu Buchowskich. Jest to nazwisko rodowe mojej mamy, stąd zaciekawienie wsią i ewentualnymi śladami po Buchowskich. Niestety we wsi nazwisko jest nieznane, nie ma też takich na miejscowym cmentarzu. Rozczarowanie mija trochę, kiedy uwagę naszą przykuwa sygnał syreny. Wkrótce okazuje się, że to konwój policyjny. W trzecim samochodzie siedzi Lech Wałęsa, który przyjaźnie macha do nas ręką.

Kolejny element polityki dosięga nas w Łańcucie, dokąd dotarliśmy po nocy spędzonej na kempingu w Przeworsku.  W centrum miasta trwa mityng wyborczy Jarosława Kalinowskiego, którego koledzy rozdają przechodniom róże. Nie mamy jednak chęci, ani czasu na politykę, decydujemy się na zwiedzanie pałacu i muzeum powozów w Łańcucie. I znów  związki z polityką dostrzegamy w Krakowie. W centrum miasta przedstawiciele komitetów wyborczych kandydatów na prezydenta; Andrzeja Olechowskiego i Mariana Krzaklewskiego, zbierają podpisy poparcia.

Bardziej interesuje nas jednak atmosfera krakowskiej starówki; sklepy z pamiątkami, księgarnia na Brackiej, muzeum Jana Matejki oraz grupy muzyków, koncertujące w różnych miejscach rynku. Kraków to ostatni mocny akcent naszych wakacji. Wyjeżdżamy pełni wrażeń i w przekonaniu, że „…piękna nasza Polska cała”. Kolejne jej skrawki będziemy chcieli odwiedzać za rok, dwa, trzy…

Andrzej Szczudło, rok 2000.

WESPRZYJ NASZĄ STRONĘ!

https://zrzutka.pl/mp77s4