Licznik odwiedzin:
N/A

Tajemnice podziemi klasztornych – część  druga

Zagadki historii. Kolejne legendy.

Druga z legend mówiła o ukrytych depozytach ze Stadtsparkasse z Ziębic, które po niemiecku nazywały się Münsterberg (Góra Klasztorna). Trzecia, że w czasie II WŚ  w podziemiach klasztoru ukrywano uciekinierów żydowskiej narodowości, miejscowych i napływowych. Żyli ludzie, którzy to pamiętali.

Wiadomości podawane jako pewnik. Ukrywano i już. My byliśmy w Henrykowie w latach 1969 -71, ledwie 24 lata po wojnie. Zaczęliśmy drążyć, dotarliśmy do starego napływowego Niemca i rdzennych mieszkańców Henrykowa.

Zaczęło się –  gdzieś, komuś, ktoś i ułożyły się prawdy – jedna – istnieją podziemia gdzie uciekający Wermacht ukrył depozyty ze  Stadtsparkasse Münsterberg (Góra Klasztorna); druga – w czasie II WŚ  w podziemiach klasztoru ukrywano uciekinierów, do których wejście jest gdzieś w klasztorze.

Jakby nie było, liczyliśmy na bogactwo. Pal licho bankowe złoto, niechby chociaż bogactwa uciekinierów były, też starczy. Szukaliśmy, gadaliśmy, na trzeźwo i przy kieliszku. Według opowieści – miejsca grozy. Osiadły Niemiec milczał jak grób, niczego nie dowiedzieliśmy się od niego. W rozmowie z nami na ten temat przeważnie – „Ich weiß nicht”, „Ich verstehe nicht”, „keine Juden”, chociaż na co dzień po polsku gadał. Ustaliliśmy jednak, że podobno wejście jest w pomieszczeniach obecnej kotłowni, w składzie opału.

Skład opału zasypany koksem po sam sufit. Kotłowy przezwany przez nas Czarnym Alibabą, w chwilach trzeźwości niewiele mówił, w stanie nieważkości był bardziej rozmowny. Jakoś bez jego oporu go w ten stan wprowadzaliśmy. Nie protestował. Za to w każdej opowieści dokładał jakieś szczegóły. Podejrzewaliśmy, że robił to aby popić za nasze. Odrzucaliśmy opał przez kilka dni, mieliśmy wprawę, po rozładunku koksu z wagonów. Jak to zwykle bywa trafiliśmy po przerzuceniu większości opału. W rogu kotłowni zwrócił naszą uwagę inny kolor tynku. Stuku-puku, stuku-puku. Głucho. Odbijamy tynk, odsłaniamy cegły, w miarę nowe, różnią się od pozostałego muru. Wyobraźnia pracuje kotłowemu i bardziej nam. Z pewnością jaskinia Ali-Baby; nie znaleźliśmy pod kościołem, obłowimy się tutaj. Któremuś wyrwało się – „Sezaaamieeee otwóóórz …”, niestety nie działało, nic się nie otworzyło. Dziurę musieliśmy wybić, pusta przestrzeń, świecimy, ciemny korytarz. Maskujemy i zostawiamy na dwa dni, bo nasz kotłowy pracuje na zmiany. Dwa dni gadek, domysłów i innych oczekiwań. Wizja bogactwa mami. Wieczorem idziemy. Drzwi kotłowni zamykamy na głucho od środka i wybijamy większy otwór, chwila nieporozumień, kto pierwszy. W czwórkę jesteśmy w ciemnym korytarzu, nastrój i zapach działają na wyobraźnię, murowany korytarz, ściany, i półkoliste sklepienie z nietypowych, grubych cegieł, podobnych do tych w  krypcie kościelnej, wysoki około 2,5 metra, szeroki na około 1,5 metra, lekko opadające utwardzone podłoże, Posuwamy się powoli, gotowi na odkrycie różnych niemiłych rzeczy. Nie wiem czemu niemiłych, ale w końcu ktoś się tu ukrywał, może nie wszyscy wyszli? Wyobraźnia i otoczenie podsuwa różne wizje. Coś szeleści pod nogami. Schylam się, papier. Zabieram. Korytarz długi, już idziemy kilkadziesiąt metrów, a końca nie widać. Rozszerza się w pomieszczenia, zastanawia, że czysto, żadnych resztek czy bałaganu. Znowu coś szeleści. Zabieram. Pajęczyny owijają się po twarzach i ubraniu, potęgują nastrój. Tylko nietoperzy brakuje i wycia upiorów. Bez tego jest strasznie. Dochodzimy do rozgałęzienia, pamiętając o „nici Ariadny” oznaczamy kierunek skąd przyszliśmy. Skręcamy w pierwszy korytarz, po  kilkudziesięciu metrach doprowadził nas do  schodków do góry. Mocne, ale trzeszczą pod naszym ciężarem. Podparliśmy strop plecami, zaczęła się sypać ziemia. Trochę przerażeni dźwigamy dalej, unieśliśmy na tyle, żeby wystawić głowę. Byliśmy w krzakach i między drzewami w ogrodzie obok Klasztoru. Każdy chciał wyjrzeć, po rozejrzeniu się, opuściliśmy pokrywę włazu i wróciliśmy do korytarza. Wstecz tą samą drogą  dotarliśmy do oznaczonego rozgałęzienia i drugim korytarzem prosto w ciemność. Znowu coś szeleści, Zabieramy.  Posuwamy się wolno, tracimy orientację czasu i przestrzeni. Podłoże, lekkim skosem się podnosi. Docieramy do schodów, kilkanaście mocnych stopni zakończonych płaskim podestem i klapą w stropie. Brak jakiegokolwiek zamknięcia. W pojedynkę nie daje się otworzyć, we trzech znowu plecami lekko uchyliliśmy, słychać jakieś hałasy, naciskamy mocniej, hałasy i rumor, zwiększamy wysiłek, nie dajemy rady unieść. Dopiero z kotłowym dało się więcej  podnieść, trzask, huk, ale otworzyliśmy.

Wychodzimy do starej nieczynnej oranżerii, rupieciarni raczej, w starym ogrodzie botanicznym. Tak rozwiązaliśmy tajemnicę podziemnych lochów klasztornych. Nigdzie nic, ani resztek, żadnych  szczątków, czy skarbów uciekinierów.  W nocnych Polaków rozmowach i po analizie tego co widzieliśmy i co zebraliśmy w podziemiach, doszliśmy do wniosku, że jeśli faktycznie ktoś był tam ukrywany, to było to bardzo dobrze przemyślane – jedno wejście ukryte wewnątrz pozwalało na  dostarczanie zaopatrzenia, a dwa zewnętrzne wyjścia, już poza terenem budynków klasztornych mogły służyć do wprowadzania i wyprowadzania uciekinierów i ucieczki w razie zagrożenia.

Po wojnie władza ludowa lub ruskie musieli oczyścić te lochy, pozostawiając po sobie nadpalone stare gazety, może służyły im za pochodnie?

Sądząc po znalezionych polskich gazetach propagandowych, jednak władza ludowa, chyba, że do spółki z ruskimi. Nie tylko polskie gazety znaleźliśmy. Z obawy przed odpowiedzialnością przed UB nie  wszystko chcieliśmy opowiadać. Pamiętając kłopoty mojego Taty z powodu akowskiej przeszłości i o swoim garbie młodości, głęboko ukryłem część znaleziska. Teraz z perspektywy czasu myślę, że strach przesadzony, ale wtedy? Stare gazety, niemieckie, po raz pierwszy pokazuję ich fotografie. 

Również były nadpalone, nie wszystkie nadawały się do prezentowania, wybrałem  najlepiej zachowane.

Byli tu przed, czy po przejrzeniu podziemi przez ówczesne polskie władze? Jeśli przed, to co  w Henrykowie robił napływowy stary Niemiec? Jeśli po, to kto przejął to co ewentualnie tam było? Z rozmów ze starymi mieszkańcami, dowidzieliśmy się, że kilka ładnych, nowych, prywatnych domów po wojnie powstało. Ot, zagadki historii. Pytania, które pozostaną bez odpowiedzi.

Szeptane wieści jednak się rozeszły. Nigdy się prawdy nie dowiemy, bo od kogo. Jednak trochę żal, że  tylko tyle znaleźliśmy, liczyliśmy na pozostawione dobra, które już w tajemnych szeptankach widzieliśmy oczami wyobraźni.

Różne mieliśmy plany ich wykorzystania – jeden –  dom i gospodarstwo na wsi; ja -dyrektorowanie, sportowe auta i sukcesy na torze czy rajdowych trasach; trzeci – mieszkanie we Wrocławiu. Niestety na realizację tych marzeń musieliśmy zapracować. Wiem, że jednemu się udało, ma dom i gospodarstwo we Wschowie. Dyrektorowanie i szybkie auta mnie udało się mieć, chociaż bez sukcesów sportowych. Nie wiem co z mieszkaniem we Wrocławiu dla trzeciego, podobno też mu się udało. Brak kontaktu, chociaż pamiętam ich nazwiska, są na zdjęciach pokazanych w innych tekstach, z jednym nawet niedawno rozmawiałem, przy okazji Zjazdu, z tym z domem i gospodarstwem, telefonów nie odbiera. Może się odezwą po przeczytaniu. Niestety kotłowy nigdy nam nie powiedział o swoich planach i marzeniach, które z pewnością też miał w chwilach trzeźwości, w innych dalej podtrzymywał ogień w kotłach.

Co widziałem, Wam opisałem.

Sławoj Misiewicz „Harnaś”

Tajemnice podziemi klasztornych – część  pierwsza

Tajemna nekropolia

Oprócz opowieści o Białej Damie, w Henrykowie były inne – o istniejących podziemiach, tajemnych przejściach, bankowym depozycie i ukrywających się w czasie wojny uciekinierach, żydowskiej narodowości.  Nie były to wiadomości pewne, ale szeptane opowieści krążyły, zwłaszcza przy piwie czy innym alkoholu, dlatego myślę, że bezwiednie lub celowo ubarwiane przez opowiadających. Do nas też dotarły. Na dobry grunt padło. Postanowiliśmy to sprawdzić.

Autor w czarnej czapie siedzi (pierwszy po lewej).

Oczami wyobraźni widzieliśmy bez mała jaskinię Ali-Baby, pełną wiadomo czego. „Sezamie otwórz się…” kołatało w myślach. Jedna  opowieść dotyczyła podziemi kościoła. Szukaliśmy potwierdzenia, obchodziliśmy mury, opukiwaliśmy podejrzane miejsca. Stuku-puku, stuku-puku. Znaleźliśmy takie miejsce, które dawało inny odgłos, pusty. Oczywiście wieczorem, we trzech, wszyscy słusznego wzrostu, my dwaj z jednego pokoju, i jeden z drugiego, wybraliśmy się aby znaleźć przyczynę zmiany dźwięku. Trochę pokuliśmy, trochę grzebaliśmy. Poniżej poziomu gruntu ukazało się, byle jak zabezpieczone okienko, Tym razem nie byliśmy przygotowani na wejście do środka. Zamaskowaliśmy to co odkryliśmy. Następnego dnia wyposażeni w aparat fotograficzny słusznej produkcji,  marki „Zorka„, latarki i kije do obrony przed „duchami”, ruszyliśmy zgłębiać odkryte czeluści.  Z uwagi na wzrost, z trudem przecisnęliśmy się przez wąskie okienko.  Ziąb, ciemność, piwniczny zaduch nie wietrzonych pomieszczeń. Powoli, ze strachem zaczynamy się przemieszczać, rozglądać. Zdajemy sobie sprawę, że jesteśmy tu pierwsi od długiego czasu.  Piwnica wielka, ściany i sklepienie z nietypowych, grubych cegieł, sklepienie oparte na grubych filarach, różne zdobienia, na fotce poprawione współczesną techniką.  Nie mierzyliśmy, ale chyba rozciągała się pod całym kościołem, albo chociaż pod jego większą częścią. Rozchodzimy się, trochę się pogubiliśmy, wołać nie było wolno, bo ktoś usłyszy. Idę przyświecając sobie wąskim snopem światła latarki. Za jednym z filarów wchodzę wprost na stojącą postać. Czasami myśli i obrazy przewijają się szybko w głowie. Wtedy przewinęły mi się superszybko, a to tylko jeden z kolegów po cichu zaszedł z drugiej strony filara. Ubaw po pachy. Chyba oni się bawili, bo mnie do śmiechu nie było, a serce  mało mi ze strachu nie wyskoczyło. O prawie defekacji w spodnie nie wspomnę.  Piwnica okazała się kryptą kościelną, pod ścianami na marach stały, bardziej leżały, bo spróchniałe, trumny. Nie wszystkie zamknięte, kości i upiornie w świetle latarek patrzyły na nas czarne oczodoły białych czaszek. Było kilka nekrologów wyrytych po łacinie w kamiennych płytach, z datami z XVII i XVIII wieku, mnisi i księża chyba. Jakaś płaskorzeźba, niezbyt udana fotografia, ale sprzęt i warunki nie te, nawet Photoshop nie dał rady.

Wejście do kościoła w Henrykowie.

Poszliśmy w głąb, doszliśmy do jakichś schodów, stare, kamienne. Żyłka poszukiwaczy przygód nie pozwoliła nam przejść koło nich obojętnie. Wbrew rozsądkowi weszliśmy na nie, doprowadziły nas w górę. Zasklepione były kamienną płytą, usiłowaliśmy ją podnieść,  co skutkowało trzeszczeniem schodów, ale trochę uległa. Odpuściliśmy i wyszliśmy na zewnątrz z podziemi. Zamaskowaliśmy wszystko i pełni wrażeń wróciliśmy do swoich pokoi.  Jednak nie dawało nam spokoju dokąd te schody prowadziły. Po dyskusjach poszliśmy w dzień do kościoła i znaleźliśmy lekko ruszoną płytę. Była w bocznej nawie.  

W rozmowie z księdzem  Komasą, dowiedzieliśmy się, że podobno gdzieś w podziemiach jest nekropolia. U niego podobno, lub nie chciał potwierdzić, my mieliśmy pewność, nie zdradziliśmy naszej wiedzy, z obawy przed prawnymi konsekwencjami. (c.d.n.).

Sławoj Misiewicz „Harnaś”