Praktyka w Zakrzowie

Po kilku miesiącach przerwy znów zaglądamy do tzw. Kroniki Mirki, jedynej dostępnej Redakcji kroniki technikum w Henrykowie. Na jednej z ostatnich już stron znajdujemy wpis Zuzanny Bilińskiej dotyczący jej praktyki wakacyjnej, odbywanej rok przed maturą, w 1974 roku.

W opisie praktyki znajduje się praca w charakterze próbobiorcy materiału siewnego, której podejmowało się wielu z absolwentów henrykowskich szkół, w tym niżej podpisany.

Niestety nie mamy zdjęć Zuzanny z tej praktyki, ani późniejszych. Nie kojarzę jej również jako uczestniczki naszych zjazdów. Ciekawy Jej losów po szkole, czy wróciła do opisanej firmy, mogę tylko liczyć na odezwanie się którejś z koleżanek, która utrzymała kontakt, ale taki odzew to raczej rzadkość. Chciałbym się mylić. (Andrzej Szczudło)

W szkole o praktyce mówiło się wiele. Były spotkania z dyrektorem, szmery kłótni, ale wszystko zakończyło się pomyślnie. Marzyłam, aby mieć praktykę sama w Stacji Hodowli Roślin Marcinkowice. Marzenia się spełniły, dyrektor zezwolił mi na odbycie praktyki w wyżej wymienionej stacji.

foto: www.google.com/maps

Czekałyśmy na zakończenie roku szkolnego, potem był obóz w Łagowie i praktyka w SHR Marcinkowice. Zgłosiłam się do dyrekcji stacji. Dyrektor skierował mnie do zakładu Zakrzów. Byłam tam do dyspozycji kierownika. Praca moja polegała na poganianiu do pracy mocno rozbawionej i hałaśliwej grupy praktykantów z Zasadniczej Szkoły Rolniczej.

foto: www.google.com/maps

Każdy dzień kończył się zdaniem raportu kierownikowi o ilości wykonanej pracy i słowami „…bardzo dobrze…” albo też „…dzisiaj można było zrobić więcej…”.

Po trzech dniach praktyki przyjechała pani mgr Jadwiga Polkowska. Miłe spotkanie zakończyło się egzaminem z biegłości w rozpoznawaniu chwastów.

Praktyka w Zakrzowie dobiegła końca. Wróciłam do dyrekcji stacji. Znów było inne otoczenie, ale zżyłam się z nim bardzo szybko.

Powierzono mi funkcję urzędowego próbobiorcy stacji. Dostałam pieczątkę, sznurek, lak, kilka kilogramowych torebek i butelki po wódce. Od tego dnia codziennie jeździłam po zakładach firmy pobierając próbki nasion do Stacji Oceny Nasion.

Pierwsze pobieranie prób było dla mnie katorgą i co gorsze poparzyłam dyrektorowi palce gorącym lakiem. Oparzenia były mocne. Ratowało mnie tylko to, że dyrektor miał zawsze duże poczucie humoru i ze śmiechem potraktował to jako „zamach na jego życie”. Po kilku dniach rana się zagoiła i zostały miłe wspomnienia.

Z każdym dniem nabierałam wprawy, a pod koniec praktyki byłam już całkiem niezłym próbobiorcą.

Sześć tygodni minęło bardzo szybko i bezpowrotnie. Dzień 27 sierpnia 1974 roku był już wolnym dniem wakacyjnym. Dnia tego dostałam się w bezlitosne szpony szpitala. Tam też spędziłam ostatni tydzień wakacji.

Praktyka nauczyła mnie wiele, mile ją wspominam. Osoby współpracujące były miło ustosunkowane do mojej osoby. Tak też wyobrażam sobie przyszłą pracę, ale już w roli stażysty, bo tam też chcę wrócić po ukończeniu technikum.

Praktyka wakacyjna w Dunowie

Po raz pierwszy w życiu wyruszyłyśmy same tak daleko i do tego, aż na sześć tygodni. Cieszyłyśmy się bardzo, że poznamy kawałek kraju i do tego odpoczniemy, ale nasza radość skończyła się już na dworcu we Wrocławiu. 13 lipca 1974 r., to jest w sobotę około godziny 23:00 miałyśmy pociąg do Koszalina, a był on tak przeładowany, że musiałyśmy wchodzić do wagonu przez okno. Co najgorsze miałyśmy we dwie aż siedem toreb i dwie torebki. Po wielu trudach mogłyśmy trochę odsapnąć, bo miałyśmy miejsca w przedziale (oczywiście zarezerwowane uprzednio). Podróż spędziłyśmy dość wesoło w miłym towarzystwie.

Na następny dzień rano same zagubione na stacji w Koszalinie, wsiadłyśmy do pociągu i o 8.30 byłyśmy w Dunowie. Tu wielkie rozczarowanie; jedynie tablica informująca, że to Dunowo, budka kolejowa i nic poza tym. Byłyśmy złe, głodne i brudne, a tu nie wiadomo, którą drogą dojść do celu. Zatrzymałyśmy samochód z cementem, który dowiózł nas na miejsce, 2 km od stacji. Pan dyrektor gospodarstwa Konstanty Karłowski przywitał nas bardzo serdecznie. Dostałyśmy ładny dwuosobowy pokoik z łazienką. Mieszkałyśmy w pałacyku, przyjęto nas także bardzo miło. Spodobało nam się tu bardzo. Nie byłyśmy same, oprócz nas były tu trzy nasze koleżanki z Henrykowa na stażu; Zosia Celińska, Ula Strzelczyk i Halina Dudek. Ze względu na złą pogodę prace w polu były wstrzymane. W tej sytuacji zbierałyśmy materiały do pracy maturalnej. Pierwszego dnia zapoznałyśmy się z gospodarstwem. I już na początku przygody poszłyśmy do stajni, widzimy, leży koń, sapie. Myślałyśmy, że on już zdycha, ale przyszedł opiekun stajni i powiedział nam, że jest to jedyny w Koszalińskiem koń zarodowy i on wcale nie ma zamiaru zdychać.

Przez trzy tygodnie pracowałyśmy w hodowli ziemniaka, brałyśmy udział w pracach serologicznych nad wykrywaniem wirusów w ziemniakach. Trzy dni byłyśmy w oborze, nauczyłyśmy się dojenia krów. Przez następne trzy dni byłyśmy przy dyrektorze, gdzie zapoznałyśmy się z wydawaniem dyspozycji i jego trudną, a jakże dającą dużo satysfakcji pracą. Ostatnie dwa tygodnie spędziłyśmy w biurze. Prawdę mówiąc to taka jednostajna praca, która niezbyt nam przypadła do gustu.

Przez te sześć tygodni miałyśmy wiele wesołych i niezbyt wesołych przygód. Miałyśmy w pokoju kotka, którego przyniósł kolega i jeszcze tego samego wieczoru Wiesia o niczym nie wiedząc, przyniosła malutkiego pieska. Miałyśmy więc kota i psa równocześnie, przez co często między nami wynikały kłótnie.

8 sierpnia odwiedził nas pan Czesław Trawiński. Oprowadziłyśmy go po SHR -rze. Był zadowolony, że mamy tak dobre warunki mieszkaniowe, mógł też jedząc osądzić naszą stołówkę. Tego samego dnia razem z panem Trawińskim pojechałyśmy do Strzekęcina, gdzie spotkałyśmy naszych kolegów z PSNR.  Prawie w każdą niedzielę byłyśmy na jakiejś wycieczce. Najbardziej utkwiła nam w pamięci wycieczka do Mielna. Po raz pierwszy w życiu mogłyśmy na żywo oglądać zawody hippiczne. Było cudownie, nie przeszkodził nam nawet deszcz, który bezustannie padał. Wróciłyśmy mokre, ale zadowolone widząc konie skaczące przez przeszkody. Deszcz nic nie wskórał.

Teraz będąc już w szkole miło wspominamy tamte chwile spędzone z dala od rodziny. Mamy nadzieję, że i w Dunowie miło nas wspominają. Mogą o tym świadczyć widokówki i listy, jakie otrzymujemy od znajomych z drugiego krańca Polski.

Po tak dość długim czasie nauczyłyśmy się samodzielności, poznałyśmy pracę nie tylko w biurze, ale i pracę fizyczną. Taka praktyka to dobra rzecz, nauczyła nas poszanowania nie tylko swojej, ale i czyjeś pracy.

Barbara Saganowska, Wiesława Śwircz

Praktyka wakacyjna na Kaszubach

W kolejnym wpisie z tzw. kroniki Mirki prezentujemy opis praktyki wakacyjnej w krainie, kojarzonej dziś z jedną z pierwszych osób w naszym kraju, premierem Donaldem Tuskiem. Kaszubem nr 1 w Henrykowie, za czasów mojego tam pobytu, czyli w latach 1973- 75 był Rajmund Jank. Jego tragiczne losy obiecał Redakcji opisać Zenon Kowalczyk. Wciąż czekamy na ten tekst. (A.Sz.)

Po wyjeździe z wrocławskiego dworca PKP, rankiem w niedzielę 14 lipca 1974 roku, byłyśmy szczęśliwe. Jechałyśmy na sześć tygodni nad morze. Miałyśmy przed oczyma szumiące morze, złoty piasek no i olbrzymie słońce. Twarze nasze jednak pochmurniały, kiedy zajechałyśmy do maleńkiej, szarej wioseczki otoczonej ze wszystkich stron świata lasami, w której nie było ani słońca ani morza.

Na aktualnej mapie Polski nie można znaleźć miejscowości Polchówek. Być może nazwa została zmieniona na Polchowo, którego lokalizacja pasuje do opisu. fot. www.google/maps

Mieszkania na początku też nie miałyśmy. Byłyśmy smutne, a nawet cicho marzyłyśmy o powrocie do Henrykowa. Ale przecież jesteśmy już dorosłe, więc nie można lękać się byle niepowodzeniem.  Zaczęłyśmy pracę wprawdzie monotonną i nieciekawą, bo przy sianie. Ale po pewnym czasie przyzwyczaiłyśmy się i nawet pracowałyśmy dosyć sprawnie. Jednak zrozumieć tamtą ludność było trudno. Kraina Polski, do której zawitałyśmy to Kaszuby, a język jakim tam ludzie mówią znacznie różni się od języka polskiego. Złościło nas to niejednokrotnie, ale z biegiem czasu i my opanowałyśmy jako tako sztukę nie mówienia, ale już rozumienia tego co do nas mówiono. Pogoda przez trzy tygodnie była tak brzydka, że  po pracy nie wychodziłyśmy z domu. Czytałyśmy książki lub spałyśmy. W sobotę zaś odwiedzałyśmy Puck, bo tam zawsze były organizowane jakieś imprezy.

Po trzech tygodniach przyjechała do nas pani profesor Trawińska. Ucieszyłyśmy się bardzo, bo nareszcie mogłyśmy porozmawiać z kimś swobodnie, wyżalić się, że tak ciężko jest tam żyć. Pani profesor zrobiła co mogła. Życie nasze zmieniło się nie do poznania. Skończyły się wędrówki na łąki i w kapustę w dużych gumiakach i szarych roboczych ubraniach. Zaczęła się praca w hodowli ziemniaka i obserwacje organizacji pracy. Pogoda także zaczęła się poprawiać. Jakaż była radość, kiedy pewnego słonecznego ranka zobaczyłyśmy z balkonu rozpościerające się morze. Zaraz w najbliższą pogodną niedzielę byłyśmy w maleńkiej nadmorskiej wiosce Karwi. Piękna plaża i bialutki czysty piasek urzekły nas. Wróciłyśmy wieczorem opalone już, choć nieznacznie, ale opalone. To była jednak satysfakcja. Tak było w każdy pogodny dzień. Chciałyśmy wrócić choć nie bardzo zaznajomione z pracą w hodowli, ale chociaż opalone. Z tym drugim nam wyszło. Pod koniec sierpnia mogłyśmy przyznać bez skrupułów, że brązowe to już mamy ciało. Zbliżał się dzień 26 sierpnia, dzień wyjazdu. Całą niedzielę pakowałyśmy wszystkie swoje rzeczy i pisałyśmy sprawozdanie z praktyki. Wieczorem pożegnałyśmy wszystkich poznanych znajomych i powspominałyśmy minione dni spędzone w Połchówku. A także opowiadałyśmy sobie wrażenia z wycieczek na Hel, do Gdyni, Gdańska i innych nadmorskich miejscowości.

To my, Zosia i Ania. Wiesia robiła zdjęcie.

Wyjechałyśmy do domu zadowolone i już o rok starsze, bardziej doświadczone. Bo to była niejako szkoła życia- 6 tygodni samodzielności to jednak dużo.

Zofia Labrok, Wiesława Krasoń, Anna Górska (THRiN 1972- 75)