Licznik odwiedzin:
N/A

Kultura przez duże K, w Henrykowie (cz. 1)

Organizacja

W jednej z wcześniejszych opowieści wspominałem o swoim pobycie na Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie. Celowo piszę o „pobycie”, bo trudno tamten czas nazwać studiowaniem. Warszawa oszołomiła małomiasteczkowego chłoptasia. Zamiast nauki- balety, Klub Karuzela na Jelonkach, Klub Stodoła na Mokotowie, Hybrydy, Klub Medyka, alkohol, podrywy i kartograjstwo.
Pokerek, brydż od piątku do rana w poniedziałek, które trzeba było odespać. Czasami „bywnąłem” na zajęciach, bo wykłady nie były obowiązkowe.

Budynek SGGW (fot: www.sggw.edu.pl)

Nic dziwnego, że po pierwszym semestrze relegowali mnie z uczelni. W domu kwasota, wymowne milczenie, bez odpowiedzi, zastanawianie się rodziców „co z niego wyrośnie”.

Ja, organizator

Pozostały jednak znajomości różnej treści – z Januszem Gajosem, Jonaszem Koftą, Ireną Karel, Stefanem Friedmanem, Władysławem Komarem, Zygmuntem Smalcerzem czy Marcinem Gawłowskim.

Jonasz Kofta (1942- 1988) fot: www.imdb.com


Jonasz Kofta i Stefan Friedman „Frycek”, byli popularni przez stałe audycje w radiowej Trójce – „Dialogi na cztery nogi” i „Fachowcy”. W tamtym czasie dwie polskie sex bomby, blondynka Irena Karel- polska Brigitte Bardot i ciemna brunetka Kalina Jędrusik, której jednak nie miałem przyjemności poznać, polska Sophia Loren. Władysław Komar jeszcze nie mistrz olimpijski, bo dopiero w 1972 r., ale już uznawany w sporcie. Mało kto kojarzy Go z kabaretem, a w kilku występował.

Janusz Gajos, jedna z głównych ról w serialu „Czterej pancerni i pies”, świeża gwiazda ekranu. W Henrykowie były warunki do organizowania imprez wokalnych, Jednak był brak zainteresowania ze strony dyrektora pedagogicznego, o przezwisku „ Cnotka”. Jego zdaniem, mieliśmy „uczyć się, a nie interesować się tymi bluesami i tym całym zgniłym zachodem”. Jednak korzystając ze swoich uprawnień z tytułu zastępcy Przewodniczącego Koła ZMW zacząłem drążyć temat z opiekunem roku i innymi wykładowcami. Efekt tego był taki, że za ich zgodą zaprosiłem Władysława Komara na krótki pobyt w Henrykowie. Szkoła zapewniła pokój i wyżywienie na dwa dni. Resztę gościny organizowaliśmy we własnym zakresie, staraliśmy się jak mogliśmy.


Bardzo był zadowolony z pobytu, o czym informował swoje grono znajomych, co zaowocowało spotkaniem w Warszawie. Którejś niedzieli jadąc do Żony, do Tucholi, zahaczyłem o Warszawę. Rozmowy, wspominki, rajd po klubach i namawianie były na tyle
intensywne, że do Żony nie dojechałem. Miałem słabą pozycję negocjacyjną, bo nie było pieniędzy na ich apanaże. Jednak zgodzili się charytatywnie dojechać i wystąpić w Henrykowie, resztą organizacji ja miałem się zająć.
Lata 1969-71 były szarym czasem życia Polaków, również dla nas młodych. Trwało, zanim udało mi się wszystko zgrać, ale udało się. Marzec 1970, nie był to najlepszy czas do organizowania takich imprez, studencki marzec 68 był świeży w pamięci. Mimo to w którąś sobotę zjechali do Henrykowa.
Pięć osób, dwoma samochodami, garbusem i mercedesem. Bez sprzętu, ale z dużym zapałem do krzewienia kultury pod strzechą. Same auta wzbudziły ogromne zainteresowanie, nie mniejsze niż ich pasażerowie, do tego byli z Warszawy.
Prób uzgodnienia akompaniamentu podjął się na pianinie, nasz „Czar Pegeeru” – Czarek z Łowicza. Był pomysł, żeby cztery dziewczyny w skąpych strojach machały nogami, takie efektowne tło na wzór tancerek z „Kabaretu”. Znalazłem trzy chętne, ale na próbę skrycie zajrzał „Cnotka” i niestety zabronił… „tej rozpusty, bo w klasztorze burdelu nie będzie”. Takie było o kulturze i sztuce jego myślenie.
Ponieważ w przygotowaniach i próbach „techniczni” nie brali udziału, siłą rzeczy podejrzenia o donos padły na nich, ale to domysły, dowodu nie mieliśmy. Zresztą, wszystko co złe zawsze było przypisywane technikum i vice versa.
Mikrofon i nagłośnienie sali zapewnili z radiowęzła, dyskotekowe światła udawała lampa stroboskopowa do ustawiania zapłonu, którą pożyczył nam razem z akumulatorem i przerywaczem zasilania, mechanik z SHR-u. Waliła po oczach równo, przysłoniliśmy lampę
czymś kolorowym, trochę pomogło. Dodatkową atrakcją było, że nieszczelna przysłona stroboskopu powodowała przeraźliwe fosforyzujące świecenie wszystkiego co białe w ubiorach. Błyskając, robiła upiorne wrażenie. Ale impreza się odbyła.
Ciąg dalszy w pisaniu.
Sławoj Misiewicz „Harnaś”.

„Harnaś” dwa czyli SGGW, balety i inne zajęcia

z cyklu Opowieści Sławoja

W poprzedniej relacji opowiadałem o moim starcie do szkoły wojskowej. Prosto z Piły pojechałem na egzamin do Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie. Po egzaminach czekając na wynik siedziałem w domu jak na rozżarzonych węglach. Wreszcie dotarł komunikat; przyjęty! W domu – Mama z niedowierzaniem, ale i z nadzieją. Tato – „znowu na zbity pysk wywalą”. Ja już w myślach śpiewałem Gaudeamus igitur -„Radujmy się więc”. Akademik na Jelonkach. Zamiast nauki miałem życie według hasła– „pić, balować, nie żałować-  bida musi pofolgować”.              

Balety i radowanie się na Jelonkach w Klubie „Karuzela”…,

Klub KARUZELA

… na mieście w „Hybrydach” i „Stodole”. Znajomości z Jonaszem Koftą, Stefanem „Fryckiem”  Friedmanem, Ireną Karel, Władysławem Komarem, Januszem Gajosem i innymi.                                                                                                                                                                
W lutym po pierwszym semestrze wypad z uczelni. W domu horror. Mama milczy przez łzy. Tato macha ręką. W podtekście – „a nie mówiłem!”. Kilka miesięcy pracy jako telemonter, co sprowadzało się to do kopania rowów pod położenie kabli. Mogłem rządzić, na razie tylko szpadlem. Trafiłem na krótko do pracy w GS-ie, w skupie butelek. Mało ambitne zajęcie. Nosiłem skrzynki, puste lub z butelkami. Nie miejsce na  rządzenie.

Kiedy wywaliła się sterta skrzynek, miałem stratę na potłuczonych butelkach. Przenieśli mnie do PZGS-u, do biura. Do działu zaopatrzenia i księgowości. Same kobiety i ich problemy; mleczka, pieluszki, śpioszki, mąż na trzeźwo do rany przyłóż, a jak wypije cham i okrutnik. Takie tam były kobiece rozmowy. 
W Warszawie zostały znajomości, więc w sobotę po pracy na „hopsasa” 80 kilometrów waliłem okazją do stolicy. Wracałem też okazją w niedzielę późnym wieczorem. Trudno się dziwić, że w poniedziałek byłem śpiący w pracy. Nie podobało mi się w PZGS-ie, ruszyłem więc na Szczecin. Nowym miejscem pracy była Stocznia Remontowa Parnica, usytuowana naprzeciw Stoczni Warskiego. Widziałem stamtąd wodowania nowych statków, czasem boczne, czasem rufowe.

Stocznia Remontowa PARNICA.

Mieszkałem w hotelu pracowniczym na Żelechowie. Poznałem co to polski „dziki zachód”.  Picie, awantury z miejscowymi. Usiłowałem stać z boku, z różnym skutkiem, ale bez konsekwencji. Remontówka była na wyspie, na Odrze, dokąd z nabrzeża dowozili motorówką.

Motorówka

W transporcie zbiorowym stale robiły się przepychanki przy wsiadaniu. Pewnego razu jeden chciał się odegrać, wyciągnął nóż, ale jak trafił do wody to na nic mu się nie przydał. Tyle, że przewóz został opóźniony, bo trzeba go było wyciągnąć z Odry. Nikt nie widział kto go wrzucił.
W pracy robiłem postępy. Zapisałem się na kurs spawacza okrętowego. Przekonałem się, że spawarki wirnikowe kopały jak trzyletnie „prrr”. Mieliśmy robotę, której nie można było nieskończonej zostawić.

Wszyscy zeszli na śniadanie, my spawamy i grzejemy poszycie. Wzdłuż nabrzeża szły kanały, którymi w rurach rozprowadzano gazy do stanowisk pracy. Zdarzyło się raz, że gdzieś była nieszczelność i iskra z naszej roboty podpaliła gaz. Betonowe pokrywy kanałów latały w powietrzu. Do tego zapaliło się  paliwo na wodzie, które zawsze „jakoś” się wylewało z remontowanych statków, bo taniej było wylać do Odry, niż utylizować. Nie poniosłem żadnych konsekwencji tego zdarzenia, ale brygadzista tak.

Zrobiłem jeszcze drugi kurs, cieśli pokładowego. Tu mi się nic nie przytrafiło, mam wszystkie palce i kończyny. Może dlatego, że pracowałem przy tym krótko, bo byłem cieślą okrętowym tylko do świąt. Przeważnie myłem i szlifowałem ręcznie, na kolanach drewnianą część pokładu. 

<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<Na Wielkanoc wybrałem się do domu. Spotkałem koleżankę z liceum, bardzo się ucieszyła (jest na zdjęciu obok). Ja także, bo w tamtym czasie byłem sam.

Znaliśmy się, wiedziała o mnie wszystko, jak to w małym miasteczku. Kawa, wino, gadu- gadu, trochę się dąsała, bo pamiętała Ewę. W przerwach w nocy opowiedziała o Henrykowie, że bez egzaminów, że uczyła się za laborantkę, że w tym roku kończyła naukę i że już miała zapewnioną pracę w Centrali Nasiennej.

>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>

Przed powrotem do Szczecina pojechałem  do Henrykowa. Porozmawiałem, złożyłem papiery. „Zawieszkę” pominąłem. Zaproszenie na rozmowę kwalifikacyjną przyszło na adres w Rawie. Mama mnie poinformowała.  Pojechałem ze Szczecina. Zawiadomienie, że przyjęli też na ten adres przyszło. Oczywiście w domu brak wiary we mnie. Chyba zwątpili, że do czegoś w życiu dojdę. W czasie nauki w Henrykowie Mama wspierała mnie finansowo, mimo wszystko. Mentalnie rozstawałem się z przeszłością. Pozostały nabyte umiejętności; potrafię spawać i trochę poznałem się na drewnie. W lipcu pożegnałem  Stocznię Remontową Parnica. Plany Skorpiona musiały zostać skorygowane.

Poszedłem do rolniczej szkoły, żeby zostać dyrektorem PGR-u lub innego przedsiębiorstwa rolnego.
Z takim planem zacząłem naukę w Państwowym Studium Techników Nasiennictwa i Laborantek.  Już na koniec sierpnia przyjechałem do Henrykowa.  Wyboru sali w internacie nie mieliśmy. Ponieważ nie paliłem, wybrałem łóżko przy oknie w pierwszej sali, do której wszedłem. W końcu i tak nikogo nie znałem. Formalności w sekretariacie szybko przebiegły, zostawiłem fotografię, dane i za kilka dni dostałem legitymację. Swoje umiejętności i przezwisko skrzętnie ukrywałem, starając się trzymać z boku. Do czasu. Nie obyło się bez różnych  przypadków, które będę tu opisywał.

Sławoj Misiewicz