Już dobre dwa lata przeżywamy pandemię koronowirusa. Pojęcie kwarantanny bardzo się w świecie upowszechniło. Wiedzą o tym wszyscy, od małego do staruszka. Większość osób musiała doświadczyć kwarantanny na sobie.
Inaczej było przed laty. Kwarantannę znano głównie z książek. Ja jednak mogę czuć się prekursorem. Pierwszą w życiu kwarantannę przeżyłem w 1974 roku. W Henrykowie, żeby nie było wątpliwości.
Zaczęło się niewinnie. Kolega z pokoju w Internacie, bardzo oczytany, chętnie korzystający z literatury naukowej dopatrzył się w sobie szkodnika. Nie zauważył go przed lustrem, ale w mikroskopijnych porach skóry na dłoniach. Mając w pamięci jakąś lekturę na ten temat zaczął podejrzewać, że sprawcą swędzenia między palcami rąk może być roztocz zwany świerzbem. Nie pamiętam, czy opowiadając o tym dał nam, kolegom z pokoju, szansę obejrzenia wszystkich miejsc, które mogą wskazywać na tego pasożyta czyli miękkie fałdy skórne, pośladki, zewnętrzne okolice narządów płciowych i dłonie. Na pewno pokazał nam dłonie! Przekonany o słuszności swoich podejrzeń Franek wybrał się do doktora Gaci. Nie wiemy czy henrykowski doktor zajrzał mu do gaci, ale na pewno potwierdził jego podejrzenie. W moim przekonaniu, na wszelki wypadek.
Konsekwencją tego odkrycia było zalecenie kwarantanny dla wszystkich mieszkańców trzyosobowego pokoju. Stosując się do wskazówek kierownictwa internatu skazaliśmy się na tygodniową izolację. Mieliśmy ponad standardową wymianę pościeli i obsługę gastronomiczną pod drzwi. Trochę nas to bawiło, trochę cieszyło. Kwarantanna była skuteczna. Świerzb nas nie pogrążył, nie przyniósł złych skutków dla naszych przyszłych rodzin. Dwóch z nas dochowało się po dwóch synów, a „sprawca” trzech czy czterech córek, ale to chyba nie przez świerzb.
Andrzej Szczudło