My Murzyni z Henrykowa…

Wspominam Henryków mile, zwłaszcza „ życie” w internacie żeńskim, gdzie dzieliłam pokój z fantastycznymi dziewczynami: Halinką Różycką (Kruszewską), Izą Maćkowiak, Marylą Siubielską. Maryla była z nami niestety tylko rok. Zaliczyła „wpadkę” u Trawińskiego i już nie było powrotu. Zostałyśmy w trójkę, ale nie było nudno. Zwłaszcza przy Halince, która miała (i nadal ma)„artystyczną duszę”, szalone pomysły i uwielbiała wówczas tzw. artystyczny nieład.

Ewa jesienią.

Był taki okres, że dyrektor szkoły Władysław Szklarz kontrolował porządek w pokojach dziewczyn, zaglądał nawet do szaf. Nas to oburzało, bo przecież byłyśmy już pełnoletnie. Podczas jednej z kontroli otworzył szafę, którą miałyśmy wspólną. A tam z półki w szafie, wręcz wyzywająco, zwisała Halinki pończocha zawieszona na żabce pasa. Nie wiem do dziś czy to Halinka zrobiła specjalnie, ale Szklarz tak szybko zamknął szafę jak ją otworzył. Później już nas omijał i kontrolował tylko dziewczyny z technikum.

Halinka to był prowodyr do wszelkich ucieczek, zwłaszcza z zajęć praktycznych. Ogławianie buraków w Muszkowicach kończyło się na jednym rządku. Dalej był las więc tam znikałyśmy. Wracałyśmy piechotą do Henrykowa, czasem uczepiałyśmy się jakiegoś ciągnika rolniczego, wcześniej nieźle bajerując traktorzystę.

Pamiętam jak Halinka, która już miała wcześniej prawo jazdy na samochód, zdawała egzamin na prawo jazdy ciągnikiem. W przyczepę trafiła idealnie, tylko z taką siłą, że popchnięta przyczepa wywaliła drzwi garażu za internatem męskim. Wszyscy byli przerażeni, egzaminator zaczął wrzeszczeć, a ona mu na to z uśmiechem – „no cóż traktorzystką nie będę, a rodzice zapłacą”.

Ewa i Halina Kruszewska z rodziną.

Każdego ranka budziła nas puszczana przez Andrzeja Kłaptocza, z lokalnego węzła radiowego, piosenka pt.„Jak dobrze wstać skoro świt”. Nie dało się tej skrzynki radiowej w pokoju wyłączyć. Oczywiście leciały w stronę radia różne przedmioty, przeważnie buty. Któregoś razu poleciało jednak coś cięższego, chyba to był Izy „drewniak”. Radio umilkło i zawisło na kablu. Potem Andrzej naprawił nam to radio i trochę zmniejszył głośność, tak że mogłyśmy dłużej pospać.

„Matkowały” nam dziewczyny z wyższego roku PSNR: Alina Grela i Grażyna Łyszkowska. Utraciłyśmy z nimi kontakt, ale zawsze je miło wspominamy. Alinkę – autorytet i Grażynkę, która cierpliwie farbowała naszej Halince włosy na przeróżne kolory.

Wzmiankowana powyżej Grażyna Łyszkowska w 2012 roku była jedyną kobietą naszego rocznika uczestniczącą w zjeździe w Srebrnej Górze. Od lewej: M.Samek, T.Wolański, A.Szczudło, J.Bruski, L.Puchalski i J.Pawlak.

Każdy dzień w Henrykowie z moimi przyjaciółkami z pokoju był inny, niepowtarzalny. Zawsze rozsądna Iza, której z Halinką, za karę, nosiłyśmy śniadanie do pokoju (Halinka miała tych kar znacznie więcej), wspólne „wywoływanie duchów”. To może śmieszne, ale były takie osoby na roku, które wierzyły, że my to potrafimy.

Przyjaciółkami zostałyśmy z Halinką na całe życie. Dzwonimy, piszemy, spotykamy się i czasem robimy sobie „wycieczkę” do Henrykowa. Tylko, że tam dzisiaj nikt nie chce pamiętać, że była tu szkoła, która w trudnych, komunistycznych czasach utrzymywała ten zabytkowy obiekt, parki i ogrody w sprawności i pięknie. Pomysłem nauczycieli i pracowników Stacji Hodowli Roślin, a także siłą rąk uczniów.

Kosiliśmy trawę, plewiliśmy ogródki, wyrywaliśmy ciągnikiem krzaczyska spomiędzy drzew, aż raz ciągnik z Leszkiem Modrzejewskim przewróciło na tylną oś. Cud, że nic się nie stało.

Sentymenty biorą się ze wspólnych przeżyć: dobrych i złych. Pamiętacie tekst hymnu PSNR? Zaczynał się „My Murzyni z Henrykowa…”

Ewa Nieradka (Plaszczyk) PSNR 1974- 76

Henryków i konie

Pamięci Jana Świerzyńskiego

Przygodę z Henrykowem zaczęliśmy we wrześniu 1972 r. Nasz rocznik Policealnego Studium Nasiennictwa Rolniczego, podobnie jak i następne, składał się ze słuchaczy pochodzących z różnych zakątków naszego kraju. Byli to ludzie o różnych zainteresowaniach jak i odmiennych temperamentach. Jedni interesowali się piłką nożną inni muzyką czy też jeszcze innymi rozrywkami.

Janek Świerzyński od samego początku wykazywał zainteresowanie końmi, co było widać i słychać na każdym kroku. Jego uwielbienie dla tych zwierząt było czymś wyjątkowym.

Dosyć szybko Janek zorientował się, że w gospodarstwie henrykowskim jest na stanie koń pociągowy używany do obsługi obory. Kierownik gospodarstwa, pan Zygmunt zaprzęgał klacz do bryczki i objeżdżał pola, dowoził też posiłki dla brygad pracujących w polu.

Od lewej: Jan Świerzyński i Idzi Przybyłek.

Chcąc zbliżyć się do koni, Jasiu wykombinował, że będzie pomagał kierownikowi gospodarstwa i zarazem uzyska do nich dostęp. Konkretnie do Baśki, bo tak miała na imię klacz. Zaczęło się od powożenia. Po jakimś czasie Janek zapytał czy może pojeździć wierzchem, na oklep, bo nie miał siodła? Zgoda była.

Do pewnego momentu nie było problemu, ale wiadomo, w miarę jedzenia apetyt rośnie i wożenie się już mu nie wystarczało, a pan Zygmunt na więcej nie pozwalał.

Janek dostał propozycję zwrócenia się do dyrektora Władysława Szklarza o zgodę na większy dostęp do konia. No i udało się, dyrektor się zgodził, a Janek zaproponował mi abym dołączył do niego.

Kiedy nas było już dwóch, Janek pomyślał o utworzeniu przy szkole rekreacyjnej sekcji jazdy konnej. Mając do dyspozycji, i to nie zawsze, tego jednego konia zaczęliśmy przygotowywać plac do nauki jazdy i pokonywania przeszkód terenowych. Zalążki „hipodromu” powstały na placu do nauki jazdy ciągnikiem.

Widząc determinację Janka, dyrektor Szklarz udostępnił mu siodło do jazdy turystycznej. To było coś, bo już nie obtłukiwaliśmy tyłków jeżdżąc na oklep.

Podczas zajęć praktycznych w gospodarstwie Muszkowice Janek wypatrzył dwa młode konie, o imionach Sarna i Gacek. Zaczęło się więc wiercenie dziury w brzuchu dyrektora, żeby te konie sprowadzić do Henrykowa. Dyrektor się zgodził, ale postawił nam warunki. Mieliśmy pomóc w przygotowaniu stajni dla koni. Wkrótce poznaliśmy plan dyrektora. Wyznaczone pomieszczenie było duże i bardzo zagracone. Wespół z pracownikami warsztatów, zabraliśmy się za prace porządkowe. Pod koniec listopada 1972 r. stajnia była gotowa na przyjęcie pierwszych koni, ale prace trwały dalej, tak żeby można było bezpiecznie trzymać około dziesięciu wierzchowców. Po przywiezieniu koni z Muszkowic zaczęło się rodeo z ich ujeżdżaniem. Dotąd zwierzęta te nigdy nie były na uwięzi ani nikt ich nie dosiadał. Mieliśmy poobijane tyłki, ale radości było co niemiara.

Po zimowych feriach w lutym 1973 r. dyrektor Szklarz zaprosił doktora Zbigniewa Urbaniaka, Janka Świerzyńskiego i mnie na narty do Spalonej. Na miejscu okazało się, że podstawowym powodem zaproszenia były konie. Efekt wyjazdu na narty był następujący:

1. dyrektor wyraził zgodę na zakup dodatkowych koni i sprzętu, ale my też mieliśmy podjąć starania o znalezienie używanych siodeł, kantarów, elementów przeszkód, tak aby warsztaty miały wzór do ich odbudowy i zrobienia nowych, –

2. konie miały być dostępne dla pracowników i ich rodzin.

I chociaż Jasiu podczas zjazdu złamał nartę, w ostatecznym rozliczeniu wynik wyjazdu i negocjacji był dodatni.

W marcu pojechaliśmy w Polskę na zakupy. Kupiliśmy cztery konie, a w Lesznie zamówiliśmy fraki, bryczesy oraz dwa siodła.

Wraz z wiosną rozpoczęła się nauka jazdy samochodem i traktorem, jako przedmiot nauki w PSNR, więc musieliśmy opuścić plac manewrowy. Nowe miejsce wyznaczono na terenie gospodarstwa, gdzie wcześniej były zabudowania gospodarcze. Przy wydatnej pomocy kolegów z roku i Mirka Trawińskiego udało się plac uprzątnąć.

Janek nawiązał kontakt z Klubem Jeździeckim przy Technikum Rolniczym w Ludowie, skąd dostaliśmy trochę używanego sprzętu. Kolejnym sponsorem była firma Tory Wyścigowe Partynice we Wrocławiu, która oprócz sprzętu, w lipcu 1973 r. przekazała nam konia (był ślepy na jedno oko).

Tak zaczęła się nasza przygoda na większą skalę. Początki to wożenie się po okolicy i rajdy na Gromnik. Za jazdę po parku przyległym do klasztoru podpadliśmy u leśniczego, który uważał że dewastujemy przyrodę. Otrzymaliśmy od niego zakaz jazdy konnej po tym terenie, ale w wyniku rozmów dał się udobruchać i wyznaczył nam miejsce do jazdy w pobliżu torów kolejowych i było już ok.

Na zdjęciu od lewej; Mirek Trawiński , Leszek Puchalski , Idzi Przybyłek

W ramach podnoszenia kwalifikacji jeździeckich skierowano nas na praktykę wakacyjną do Państwowego Stada Ogierów w Książu. Tam pod okiem Wojtka Dąbrowskiego, członka Kadry Narodowej w jeździectwie szlifowaliśmy nasze umiejętności. Od września 1973 r. Wojtek oficjalnie był zatrudniony w Henrykowie jako instruktor nauki jazdy konnej, a pracownik SHR pan Nowacki doglądał koni.

Z początkiem nowego roku szkolnego przybyło nowych chętnych do jazdy konnej.

Od lewej; Marian Samek, Mirek Trawiński , Leszek Puchalski , Idzi Przybyłek.

W dalszych planach było uruchomienie krytej ujeżdżalni. Wykorzystano do tego celu stodołę, znajdującą się na terenie gospodarstwa w Henrykowie. Oryginalna kryta ujeżdżalnia była wykorzystywana jako stodoła i dlatego nie pozwolono na przywrócenie poprzedniej funkcji obiektu.

Od września 1973 r. przygotowania były skierowane na publiczne zaprezentowanie sekcji jeździeckiej. Trenowaliśmy jazdę po czworoboku (ujeżdżenie) i skoki przez przeszkody. Nieocenionym nauczycielem był Wojtek Dąbrowski.

Wojciech Dąbrowski

Pierwszą publiczną prezentację mieliśmy 1974 r. w Ziębicach z okazji Święta Pierwszego Maja. Przejazd przez miasto wzbudził olbrzymie zainteresowanie. Wśród jeźdźców była amazonka, Ewa Będzińska, uczennica Technikum Rolniczego i córka pracownika miejscowego SHR.

Od lewej: Ewa Będzińska, Zbyszek Dąbrowski, Idzi Przybyłek, Jan Świerzyński, Leszek Puchalski.

W maju 1974 r. udaliśmy się na pierwsze zawody w skokach przez przeszkody i w konkursie ujeżdżania klasy L, które odbyły się w Strzegomiu. Na wyjazd udostępniono nam ciągnik C-4011 i przyczepę do przewozu zwierząt, która była stajnią i naszym hotelem. Funkcję kierowcy powierzono mojej osobie.

Wyniki naszego pierwszego występu były zachęcające do dalszej pracy. Jan Świerzyński ukończył konkurs skoków, a nie zaliczył ujeżdżenia, a ja odwrotnie zaliczyłem ujeżdżenie, a w konkursie skoków wydzwoniono mnie (przerwano przejazd, gdyż koń odmówił skakania).

Na tym występie nasza przygoda z końmi w Henrykowie dobiegła końca.

Janek Świerzyński kontynuował swoją pasję również po szkole, w różnych klubach krajowych i zagranicznych.

Idzi Przybyłek, PSNR 1972- 74

Karna kolonia Muszkowice

Być może ktoś, kto przeczyta ten nagłówek pomyśli sobie, że to jakiś fake news. Jednak historia, którą chciałbym opisać wydarzyła się naprawdę. Był to chyba już drugi rok mojego pobytu w Henrykowie czyli rok szkolny 1976/77. Pewnego dnia, wczesną wiosną, gdzieś około godziny 21:20, a więc późnym wieczorem wracałem z parku do internatu. Byłem już prawie na miejscu czyli na wysokości wieżyczki klasztoru, w której urzędował dyrektor Władysław Szklarz.

Tylko tym razem „Władek”, jak go potocznie nazywano, wyrósł jak spod ziemi. -Stój chłopcze, czy ty nie wiesz która to już godzina?– zapytał. No oczywiście, że wiedziałem. – Ale co ty tu robisz mimo tak późnej pory?- dodał. Mimo, że byłem po wojsku, miałem już chyba 23 lata to jednak w Henrykowie nie miałem taryfy ulgowej. Znaczyło to, że o godzinie 21:00 trzeba było już spać a nie łazić do parku. Na nic zdałoby się przekonywać Władka, że lubię wąchać kwiatki i nocą wsłuchiwać się w pohukiwania sów. Moje towarzyszki sówki, a raczej dziewczyny jak szare myszki po cichu zdążyły już czmychnąć do żeńskiego internatu. Niestety nasz dyrektor był bardziej praktyczny niż romantyczny.

Ponieważ była to już pora spania w internacie, więc na miejscu zapadł na mnie wyrok, oczywiście – skazujący! Byłem winny złamania regulaminu ucznia. Wyrok jaki zapadł na miejscu był krótki i bardzo zwięzły; – Jutro rano o godz. 7:00 stawisz się na placu apelowym w gospodarstwie do pracy. Czyli na ten dzień jesteś zawieszony jako uczeń. Inaczej mówiąc, musisz ponieść karę za bumelowanie po nocy. Mimo, że był to już XX wiek, przebywanie po godzinie 21:00 poza internatem było srogim złamaniem regulaminu szkolnego. Oczywiście następnego dnia o 7:00 rano byłem już na apelu porannym w gospodarstwie. Stanąłem w szeregu jak gdybym był tam stałym pracownikiem. – Ta grupa jedzie do Muszkowic siać bobik– kierownik dał znak.  – A ty także. Muszkowice. Wszystko wskazuje na to, że kierownik gospodarstwa był już wcześniej poinformowany, że dziś do pracy przyjdzie jeden „skazany” za łamanie regulaminu. Tyle co mogłem się wtedy zorientować to Muszkowice były jednym z gospodarstw Stacji Hodowli Roślin w Henrykowie.

Oczywiście, że nie miałem pojęcia co będę tam robił, ale byłem przekonany, że ta praca jest karą i ma dać mi w kość. Czułem, że zamiarem dyrektora było dać mi do zrozumienia jakie mam opcje wyboru. Wybrać naukę lub też jeśli nie skończę tej szkoły to będę całe życie jedynie pomocnikiem traktorzysty, może nawet w Muszkowicach. Aż tak strachliwy to ja nie byłem, ale to co miało być dla mnie karą okazało się dla mnie całkiem miłym przeżyciem.

Kiedy dojechaliśmy na pole, zobaczyłem szmat ziemi, może 20- 30 ha w jednym kawałku, który trzeba obsiać w jeden dzień. Jako że strach ma zawsze wielkie oczy, pomyślałem, że spędzę tutaj chyba cały tydzień, bo dyrektor nie określił jak długo ma trwać moja kara. Moja praca miała polegać tylko na tym, abym jeździł z tyłu na siewniku i kontrolował czy w zbiorniku jest dosyć nasion i czy wszytko gra. Kiedy około południa pojawiła się ekipa z obiadem, byłem także zaprowiantowany jako pracownik. W czasie przerwy mogłem wejść do kabiny „Ursusa” co było dla mnie wydarzeniem. Czułem się jakbym siedział za sterami stacji kosmicznej ISS. Traktor, który znałem z pracy u mojego ojca, Ursus C-325 nie miał kabiny. Była tam tylko dźwignia zmiany biegów i kierownica. Tutaj siedząc w kabinie „Ursusa 9011” (tak się chyba nazywał ten prawdziwy kolos), wyobrażałem sobie w jakim to luksusie pławi się ten traktorzysta. Nagle nadjechał sam dyrektor Szklarz i zamienił parę słów z kierownikiem. Spojrzał w moim kierunku, zaśmiał się pod nosem i tylko tyle. Jedynie co przekazał mi kierownik, jutro idę znów do szkoły. Sama kabina, jak na tamte czasy, mocno wypasionego „Ursusa” zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Jakieś kosmiczne przełączniki; jeden żółw, drugi zajączek. – Po co to całe zoo? – zapytałem pękającego z dumy kierowcę. Tłumaczył mi, że są to różne możliwości przenoszenia odbioru mocy. – Jak jest ciężko to w ruch idzie „żółwik”, a jak mam podgonić to uruchamiam „zajączka” i uzyskuję duży skok mocy. Aha, powiedziałem ze zrozumieniem i wróciłem do zajęć. Pracowaliśmy do zmroku, roboty ubywało, a mnie jako przyszłemu agronomowi zaczęła się ta praca podobać. Ogromne, jak na moją wyobraźnię, lekko pofałdowane pole z małymi zagajnikami, falująca fatamorgana i te żółwiki i zajączki kicające w kabinie kierowcy. Trudno być na to obojętnym. Kończąc pracę pomyślałem, że ten zamiar dyrektora Szklarza, ukarania niesfornego ucznia nie bardzo się udał. Nie czułem straty, uważałem, że skorzystałem na tym pobycie w karnej kolonii. Przekonałem się, że ukończenie szkoły daje mi szansę pracować jako agronom.

Stanisław Bednarski w USA.

Kiedy w 1992 roku podczas szkolenia agronomów w USA pokazano nam traktory i kombajny, które mogły poruszać się po polach bez udziału kierowcy, a jedynie  przy pomocy GPS, uznałem, że to chyba jakiś „joke” czyli kawał. Jednak jak życie pokazało, nie był to żaden kawał. Innowacje wchodziły powoli. Aby nie straszyć ludzi, dla zmyłki, w kabinach siedzieli prawdziwi statyści udając kombajnistów. Dziś czyli już w XXI wieku i po polskich polach brykają traktory firmy „John Deere”, i nie jest żadną nowością, że w kabinie takiej maszyny jest więcej elektroniki jak niegdyś w kabinie statku kosmicznego „Apollo11”, który dotarł na Księżyc.

Gdybym dzisiaj ponownie stanął przed dylematem wyboru drogi życiowej, to na pewno wybrałbym ponownie profesję „agronoma – kosmonauty”. Dziś, jak wieść niesie, ich wehikuły czyli kombajny i traktory prowadzone są przez nawigację satelitarną. Mimo wszystko każdy kto pracował na roli wie, że bajką są opowieści o tym, że chłop śpi, a żyto mu samo rośnie. Zdarza się czasem, że nie żyto, ale jęczmień wyrasta chłopu pod okiem, ale to już sprawa dla KRUS, a nie dla agronoma.

Ps. Nie byłem ani pierwszy ani ostatni, którym przypadło bywać w tzw.  kolonii karnej Muszkowice. Wiem, że wielu chłopaków zaliczyło to miejsce.

Nasi koledzy, Andzia czy Faja lubili czasem robić Szklarzowi jakieś jaja. Dzięki temu muszkowickie barany dobrze się miały, bo ich nasze chłopaki czasem dokarmiały. Miejsce odbywania kary zależało od pory roku, a w gospodarstwie zawsze było coś do roboty. Mnie kara dopadła wiosną, więc trafiłem na siew bobiku, inni w innej porze roku kierowani byli do pracy w owczarni, do obsługi baranów. Jednak chłopaki nie byli tacy rozmowni, żeby opowiadać co tam musieli robić. Wspominali, że tylko musieli je karmić. Ale czy to cała prawda?

Najlepiej gdyby każdy z nich sam opisał swój epizod pobytu w kolonii karnej w Muszkowicach. Gdy powstanie z tego dokumentacja na papierze, może za te  prace przymusowe uda się uzyskać jakieś odszkodowania? Zachęcam do dzielenia się wspomnieniami!

Stanisław Bednarski, Wiedeń

Wspaniali ludzie

Pod takim tytułem wrocławskie pismo „Słowo” w nr 41 z 23- 29 października 2002 roku zamieściło wywiad z dr inż. Władysławem Szklarzem, pierwszym burmistrzem Wiązowa. Dla nas ten sam Władysław Szklarz znany był jako dyrektor szkół w Henrykowie, następca dyrektora Jana Szadurskiego. Autor wywiadu red. Andrzej Kaczmarek skupił się na działalności samorządowej dyrektora Szklarza, co z pewnością zaciekawi też Henrykusów. Poniżej cytujemy obszerne fragmenty tego wywiadu.

Władysław Szklarz

– Jak Pan po tych kilku latach wspomina okres, w którym pełnił Pan w Wiązowie funkcję burmistrza?

– Były to cztery lata pierwszej próby samorządności. Wielu rzeczy trzeba się było uczyć od nowa. Ale sądzę, że szybko nauczyliśmy się pracować w nowej samorządowej rzeczywistości. Ta samorządność była wówczas nie nastawiona na grabienie majątku na własne potrzeby; była to rada bardziej społeczna. Ówcześni radni nie nabyli jeszcze złych nawyków. Dlatego praca ta była przyjemna. Pracowało mi się bardzo dobrze, zarówno z Radą jak i Zarządem. Nie było sytuacji konfliktowych, poza jedną obywatelką, która zawsze miała jakieś pretensje.

– Właśnie, osoby które pamiętają pracę Rady pierwszej kadencji, mówią, że była to grupa ludzi, z jednej strony społeczników, z drugiej strony „przedwojennych polityków”, wśród których wielu zabierało głos, wielu miało własne zdanie i prawie wszyscy próbowali się przyczynić do rozwoju gminy…

– Zgadza się. Nie powstały wówczas grupy mające swoje własne interesy. Coś takiego stworzyło się w następnej kadencji, a skutki tego znamy. Było to groźne dla samorządności. Niemniej jednak postęp w gminie jest. Powstała oczyszczalnia ścieków, wysypisko śmieci. Budowana jest kanalizacja.

– Widać, że wie Pan co się w gminie dzieje…

– Odwiedzam Wiązów praktycznie co miesiąc i cieszę się, że przyjeżdżając tu spotykam wielu życzliwych ludzi. Wiele osób do dziś mnie pamięta. Czas pracy w Wiązowie wspominam bardzo dobrze.

– A ja wyglądały Pana relacje z pracownikami Urzędu?

– Z pracownikami moje stosunki były bardzo dobre. Miałem pewne zasady, których przestrzegałem. Pierwsza to taka, że pracownik powinien dobrze zarabiać, ale trzeba też od niego wymagać. Jak się zapłaci to można wymagać. Druga zasada to taka, że na danym stanowisku osoba nie powinna dłużej pracować jak sześć do ośmiu lat. W innym przypadku człowiek nabiera pewnej rutyny. Nowy pracownik przychodząc, widzi pewne rzeczy inaczej i to powoduje dalszy rozwój. Oczywiście nie zawsze można pracowników zmieniać.

– Wspomniał Pan o jednej ważnej dla Pana zasadzie, że osoba nie powinna zbyt długo pozostawać na tym samym stanowisku. Jak Pan uważa, czy wójtowie i burmistrzowie powinni przez wiele kadencji pełnić swoje funkcje? Na przykład, Prezydent Polski może pełnić tylko dwie kadencje…

– Uważam, że powinna być tylko dwukadencyjność, i szkoda, że Sejm nie wprowadził tego projektu, chyba dlatego, że komuś na tym zależało. Tak jest w USA, we Francji, że po dwóch kadencjach osoba sprawująca podobny urząd musi odejść, choć po przerwie może wrócić jeśli jest wystarczająco dobra. W naszym przypadku jest to złe, gdyż zawiązują się pewne układy, których burmistrz czy wójt, choćby chciał uniknąć, to nie uniknie. Zdrowiej dla demokracji byłoby gdyby burmistrz czy wójt po dwóch kadencjach odchodził, a mógł ewentualnie powrócić po przerwie.

– Wiązowianie zetknęli się po raz pierwszy z Panem jako z dyrektorem SHRO Siecieborowice. Następnie został Pan burmistrzem Wiązowa. Która praca była trudniejsza?

– Nie są to porównywalne ze sobą stanowiska. Tam był zakład produkcyjny i praca w zakładzie rolnym była trudniejsza. Choć jak wiadomo radziliśmy sobie wówczas bardzo dobrze. Miałem też trzecią dewizę- nie zaciągania kredytów, czego nauczyłem się jeszcze od mojego ojca. Teraz wiem, że w dzisiejszych czasach kredyty są niezbędne by lepiej funkcjonować i pewne sprawy skuteczniej załatwić. Siecieborowice nawet w najtrudniejszym okresie nie miały żadnych długów, a to była rzecz ważna. Wówczas potrafiliśmy inwestować i prowadzić budowy. Gdybym nadal był dyrektorem tego zakładu, to kto wie, czy nie ukończylibyśmy budowy pozostałych bloków na ul. Biskupiej.

– Za Pana kadencji o gminie Wiązów pozytywnie mówiono w całym regionie. Z czego to wynikało?

– Działo się to dzięki współpracy z Radą i pracownikami Urzędu. Jako jedni z pierwszych w Polsce i pierwsi w województwie zwodociągowaliśmy całą gminę. Był to duży wysiłek i przez to nie zrobiło się wielu innych rzeczy. Ale było to słuszne, gdyż od wielu lat ludzie na wsiach mają wodę.

(…)

– Jest Pan częstym gościem w Wiązowie. Jak mieszkańcy gminy Pana przyjmują gdy się spotykacie?

– Powitania czasami są tak serdeczne, że zdarzają się nawet pocałunki, choć ja do pocałunków to nie jestem aż tak skory. Przykładowo dzisiaj, jeden z mieszkańców powitał mnie takimi słowami: „O, Pan burmistrz do nas przyjechał”, a ja nie jestem przecież burmistrzem. Takie przywitania są dla mnie bardzo miłe. Myślę, że jako burmistrz starałem się załatwiać sprawy najlepiej jak umiałem.

– Czym się Pan się dzisiaj zajmuje na co dzień?  

– Lubię pracować i teraz realizuję duże zadanie jakim jest stworzenie biografii i życiorysów ludzi, którzy pochodzą z moich rodzinnych stron- Buczacza. Jest to ciekawa i pracochłonna pasja. Wspólnie, wraz z infułatem z moich rodzinnych stron, próbujemy odbudowywać cmentarze oraz kościoły na wschodzie. Towarzystwo Miłośników Lwowa organizuje co miesiąc spotkania, na których wiele rzeczy się omawia. Czas spędzam czynnie i pracowicie.

(…)