Nie, to nie jest ten gaj, w którym ptaszki śpiewają. Nie jest to gaj ze znanej piosenki biesiadnej. Mam na myśli miejscowość na Mazurach w pobliżu Mikołajek. Wieś Zielony Gaj niektórym Henrykusom, a na pewno mi i moim dwóm kolegom kojarzy się z praktyką wakacyjną. Byłem tam latem 1974 roku razem z Jurkiem Urbanem i Krzyśkiem Rekiem. Wtedy było to miejsce w miarę bliskie tylko mi, bo Jurek miał do rodzimego Wałbrzycha prawie tyle co Krzysiek do swoich Wilamowic, do moich Sejn było najbliżej. Trafiliśmy tam dosyć przypadkowo, nikt nas o miejsce praktyki nie pytał.
Do SHR Woźnice, naszego wakacyjnego pracodawcy zgłosiliśmy się terminowo. Zainstalowano nas w budynku specjalnie przeznaczonym dla robotników sezonowych i praktykantów we wsi Zielony Gaj odległej kilka kilometrów od siedziby stacji. Kiedy my tam trafiliśmy, mieszkało tam już dwóch chłopaków z technikum rolniczego w Lubelskiem. Razem z nimi ruszyliśmy do pracy już następnego dnia po zainstalowaniu się. Po krótkim instruktarzu stanowiskowym przydzielono nas to selekcji ziemniaków, bo właśnie ziemniak był główną uprawą tej stacji. Nasze zadanie polegało na wykrywaniu łodyg porażonych chorobami i usuwaniu ich. Po kilku dniach nabraliśmy wprawy i robota szła sprawnie.
Przy okazji mogliśmy się trochę przyglądać pracy działu hodowli SHR i laboratorium. Pamiętam, że oglądałem tam stanowisko do wycinania oczek ziemniaków, które potem wysadzano do skrzynek i umieszczano w szklarniach. Po wykiełkowaniu i puszczeniu liści można było ocenić które oczka, reprezentujące określone partie i odmiany, były porażone chorobami.
Po jakimś okresie czasu do naszej wakacyjnej kwatery w Zielonym Gaju przywieziono dużą grupę młodzieży. Okazało się, że byli to studenci roku zerowego z Akademii Rolniczo- Technicznej w Olsztynie. Oni także zostali przeznaczeni do pracy na plantacjach ziemniaczanych, ale my już trochę otrzaskani, nadzorowaliśmy ich. Po pracy już tej zależności nie było i razem ze studentami chodziliśmy po piwo do odległego sklepu. Nie znając wcześniej środowiska pegeerowskiego pierwszy raz w życiu doświadczałem takiego „piwkowania” pod sklepem. Widziałem miejscowych, którzy od razu kupowali skrzynkę piwa, którą podsuwali pod ławkę i sącząc pienisty napój nie opuszczali miejsca przez kilka godzin. Ja tak nie umiałem, kończyłem imprezę po dwóch piwach i tak jest do dziś.
W trakcie naszego pobytu na Mazurach próbowaliśmy się integrować z miejscową młodzieżą. Taką formą był mecz w piłkę nożną rozegrany na pegeerowskiej łące. Kto go wygrał nie pamiętam, ale to nie dlatego, że wspólnie konsumowaliśmy nagrodę- skrzynkę piwa.
Wspominając naszą praktykę, mój kolega Krzysztof opowiadał, że przeżył tam przykrą przygodę, która wstrząsnęła nim do głębi. W trakcie jakiejś balangi w pokoju nieostrożny koleś rzucił za siebie niedopałek papierosa. Pet niezauważenie tlił się jakiś czas na dżinsowej kurtce Krzysia. Kiedy to zauważono, było już „po ptakach”. Uszkodzenia były tak istotne, że trzeba było kultową katanę sprowadzić do formy kamizelki. Poszkodowany do dziś nie może tego zapomnieć, bo aby tę katanę kupić pracował ciężko na budowie drogi pod Henrykowem.
Będąc w krainie tysiąca jezior trudno było ominąć atrakcje z nimi związane. Pływaliśmy na łódkach, żaglówkach, łowiliśmy ryby. Działo się! Jest co po latach wspominać.
ASz.