Wakacje w Bieszczadach

Bieszczady. W latach siedemdziesiątych miejsce pielgrzymek turystycznych młodzieży. Odwiedziłem je ze trzy razy, ale zawsze były to głównie oglądy poprzez szybę autobusu. W tym roku miało być inaczej. I było. Trasa ze Wschowy w Bieszczady liczy dobre 700 km. Nie miałem ochoty pokonywać jej  w tempie alarmowym. Cenię sobie możliwość swobodnej jazdy z postojem w miejscu, które z racji szerszego opisu w przewodniku turystycznym lub, dlatego że kusi ciekawskie oko, warte jest obejrzenia. Tak, więc już po kilku godzinach jazdy docieramy w piękne okolice Świdnicy Śląskiej. Kolega ze szkolnej ławy, Marian Samek, uprzedzony o przyjeździe gości, z radością na twarzy wita nas już w progu.

Marian Samek.

Wieczór wspomnień przeciąga się dobrze poza północ. Nazajutrz wyjazd w dalszą trasę. Pobieżny ogląd Świdnicy pozwala wyrobić pozytywny obraz miasta, innego już bez dominującej przed laty wszechobecności żołnierzy radzieckich. Wracamy do samochodów, a tu nagle bije w oczy znajome logo. Tak rzeczywiście, w tym sklepie sprzedają wyroby „Dobrosławy” (GS w Sławie). Miło spotkać w trasie coś bliskiego. Zmierzamy dalej ku Bieszczadom jadąc przez Ziębice, skąd żabi skok do Henrykowa. Korzystam z okazji, żeby pokazać dzieciom zabytek klasy zero. Usadowiony we wspaniałym parku, gdzie potężne drzewa sprawiają, że czuje się oddech historii, piękny zespół poklasztorny Cystersów przyciąga uwagę zwiedzających.

Czuję się tu po trosze gospodarzem; oprowadzając po Henrykowie opowiadam, że przed laty spędziłem tu dwa szkolne lata wypełnione częstymi wypadami w pobliskie Sudety. Wspominam szkolne czasy i kolegów, których przy różnych okazjach odwiedzam gdzieś w głębi Polski. Cieszę się, że miejsce podoba się też moim współtowarzyszom podróży (jedziemy dwoma samochodami- dwa małżeństwa z dziećmi). Na dobre nastroje wpływ ma pewnie i dobra pogoda. W słońcu, odnawiany właśnie główny budynek dawnego klasztoru, wykorzystywanego teraz na siedzibę niższego seminarium duchownego, wygląda wyjątkowo atrakcyjnie: Fotka i odjazd.

Szybko trzeba rozstać się ze wspomnieniami i miejscowością. Po kilku minutach jazdy znów jesteśmy w Ziębicach, które dorosłym kojarzą się z cukrownią i Zakładem Przetwórstwa Owocowo- Warzywnego, a młodzieży… z miejscem urodzenia Edyty Górniak. Obchód rynku, kilkuminutowa wizyta w kościele i ponownienazwa.pl jesteśmy w drodze. Namierzamy na mapie miejsce na nocleg. Z wykazu uzyskanego z komputerowej bazy danych o polach namiotowych i kempingach wyszukujemy miejscowość Otmuchów. Docieramy tam przed wieczorem, na tyle wcześnie, żeby się zainstalować i rozejrzeć przed zmrokiem. Rozbijamy namioty, a po kolacji próbujemy zasnąć. Nie wszystkim to się udaje, bo tuż obok do rana trwa dyskoteka.

Następnego dnia oglądamy zbiornik retencyjny na Nysie Kłodzkiej, po czym docieramy do miasta Nysa. Parkujemy samochody w pobliżu widocznej z daleka starej wieży, która staje się obiektem naszego pierwszego zainteresowania. Wysłuchujemy opowieści o historii miasta, sprawniejsi fizycznie gramolą się na wierzchołek wieży, skąd wspaniała panorama miasta wynagradza wysiłek. Słychać orkiestry dęte- to policjanci hucznie obchodzą swoje święto. Dalej drogi nasze wiodą na wschód. Zatrzymujemy się w Głogówku, gdzie zwiedzamy centrum historycznego miasteczka i mieszczące się w renesansowym pałacu, muzeum. Mimo południowej pory jesteśmy w tym dniu pierwszą grupą zainteresowaną muzeum. Nieco dłużej zatrzymujemy się w sali poświęconej Beethovenowi, który bywał tu w gościnie u niemieckiej rodziny właścicieli pałacu. Jedziemy dalej podziwiając piękne krajobrazy z dominującymi na horyzoncie górami Beskidu Śląskiego. Pod wieczór docieramy do Wadowic. Zwiedzamy miejsca związane z naszym Papieżem, szukamy też osławionych papieskich kremówek. Z racji na późną porę nie jest to takie łatwe. W najbardziej widocznej cukierni wbrew reklamie na szyldach, kremówek już nie ma, w kolejnej.– dwie ostatnie porcje. Dopiero restauracja na piętrze zaspokaja nasze potrzeby. Gdzieś z zaplecza w ciągu kilku minut donoszą nam żądaną ilość. Niespokojni o nocleg, bo już późno, dopytujemy się o kemping. Na szczęście najbliższy znajduje się o kilka kilometrów za Wadowicami. Są wolne miejsca, więc zadowoleni z takiego obrotu sprawy rozbijamy namioty.

Wkrótce okazuje się, że wśród gości dominują przybysze z Holandii. Okoliczności te wyjaśnia wycięty z gazety artykuł, który znajdujemy w kronice wczasowiska. Kilka lat temu kwaterowała tu rodzina holenderska, która zachwycona urokliwością miejsca i standardem proponowanych warunków sanitarnych opisała je w tamtejszej gazecie. Od tamtego czasu Holendrzy bywają tu stale. Z jedną z rodzin miałem okazje porozmawiać dłużej przy ognisku. Mieszkają na stałe na południu Holandii, nieopodal partnerskiej dla Wschowy gminy Oirschot. Jednak nie przywiązują się zbytnio do tego miejsca, gdyż mają za sobą kilkanaście zmian adresu, w tym kilka w Australii. Tutaj na wakacjach, o dziwo, są bardziej osiadli; kiedy my po śniadaniu odjeżdżamy, oni jeszcze zostają.

Nad Soliną.

Zachęceni korzystnymi prognozami kierujemy się ku Bieszczadom. Szybko mijamy kolejne miasta na trasie i wreszcie, czwartego dnia po wyjeździe z domu, dojeżdżamy do Bieszczadów. Szukamy miejsca na rozbicie namiotów. Wybór panda na pole namiotowe „Na cyplu” w Polańczyku. Tam spędzamy kolejnych kilka dni, traktując to miejsce jako bazę wypadową na wycieczki po Bieszczadach. Ambitnie podchodzimy do wyzwań turystyki górskiej- postanawiamy z marszu zdobyć najwyższy szczyt tych gór- Tarnicę sięgającą wysokości 1346 metrów n.p.m. Udaje się to jedynie w części, gdyż nie wszyscy członkowie naszej wyprawy są jednakowo sprawni fizycznie. Dwoje zawraca z drogi. Pozostali; w tym najmłodszy z nas, Karol, po kilku godzinachwspinaczki osiągają nagi szczyt- Tarnicę.

TARNICA zdobyta!

Robimy kilka zdjęć i szybko schodzimy w dół. Wygania nas burza; biją pioruny, pada deszcz. Schowani pod przeciwdeszczowymi płaszczami docieramy do wsi Wołosate, skąd mikrobusem wracamy do punktu wyjścia, do Ustrzyk Górnych. Deszcz leje tęgo, a kiedy przejeżdżany przez Cisną, przypomina się piosenka Krystyny Prońko- „Deszcz w Cisnej”. Ale- jak to często w górach, kawałek dalej jest już sucho i pogodnie.

Na polu namiotowym kwitnie życie towarzyskie; gramy trochę w siatkówkę, rozmawiamy „o starych Polakach”, tańczymy przy muzyce proponowanej przez miejscową grupę, dzieci grają w szachy. Kusi też Jezioro Solińskie, którego stromy brzeg mamy kilkaset metrów za namiotami. Na jego drugim brzegu, tuż przy tamie kilka dni trwały rozgrywki tzw. piłki kąpanej- gry lansowanej przez radio RMF FM. Naszą młodzież trudno powstrzymać- muszą wziąć w nich udział! Przez dwa kolejne dni, mimo stosunkowo chłodnej pogody, pluskają się w wodzie walcząc o palmę pierwszeństwa. Po ciężkich bojach młodsi w swojej grupie zdobywają I miejsce, starsi II, ale wszyscy są jednakowo rozczarowani nagrodami; okazuje się, że walczyli o kilka gadżetów z logiem radia RMF FM.

Polańczyk. Finał rozgrywek w „piłkę wodną kopaną”.

Wakacje w Bieszczadach miały być programowo z dala od wielkich miast i wielkich spraw, na luzie. Niespodziewanie jednak kilka razy dotknęliśmy polityki. Pierwszy raz, kiedy zdecydowaliśmy się odwiedzić Arłamowo znane nie tylko jako miejsce internowania w 1981 roku Lecha Wałęsy, ale jako wieś rodzinna matki kolegi spod Świdnicy, u którego spędziliśmy pierwszą noc naszych wakacji.

Wraz z dojeżdżaniem do Arłamowa emocje rosną. Robią na nas wrażenie napisy o strefie nadgranicznej i wreszcie patrol Wojsk Ochrony Pogranicza, który jako pierwszy zagląda w nasze dokumenty. Kilka kilometrów dalej wjeżdżamy na teren luksusowego ośrodka wypoczynkowego.

W Arłamowie.

W kawiarence zamawiamy coś do picia i nagle z wiadomości lokalnych w telewizji dowiadujemy się, że jeszcze dziś miejsce swego odosobnienia w czasie stanu wojennego, w Arłamowie odwiedzi… były prezydent Lech Wałęsa. Jesteśmy w kropce; czekać na prezydenta ryzykując kłopoty z noclegiem (dosyć późna pora), czy jechać dalej? Kiedy słyszymy od kogoś, że dopiero za pół godziny mają pojawić się „dryblasy” z BOR- u (Biura Ochrony Rządu), rezygnujemy z czekania. Docieramy do wsi Huwniki, która – według opracowania Biura Heraldycznego z Białegostoku- w XV wieku była w posiadaniu rodu Buchowskich. Jest to nazwisko rodowe mojej mamy, stąd zaciekawienie wsią i ewentualnymi śladami po Buchowskich. Niestety we wsi nazwisko jest nieznane, nie ma też takich na miejscowym cmentarzu. Rozczarowanie mija trochę, kiedy uwagę naszą przykuwa sygnał syreny. Wkrótce okazuje się, że to konwój policyjny. W trzecim samochodzie siedzi Lech Wałęsa, który przyjaźnie macha do nas ręką.

Kolejny element polityki dosięga nas w Łańcucie, dokąd dotarliśmy po nocy spędzonej na kempingu w Przeworsku.  W centrum miasta trwa mityng wyborczy Jarosława Kalinowskiego, którego koledzy rozdają przechodniom róże. Nie mamy jednak chęci, ani czasu na politykę, decydujemy się na zwiedzanie pałacu i muzeum powozów w Łańcucie. I znów  związki z polityką dostrzegamy w Krakowie. W centrum miasta przedstawiciele komitetów wyborczych kandydatów na prezydenta; Andrzeja Olechowskiego i Mariana Krzaklewskiego, zbierają podpisy poparcia.

Bardziej interesuje nas jednak atmosfera krakowskiej starówki; sklepy z pamiątkami, księgarnia na Brackiej, muzeum Jana Matejki oraz grupy muzyków, koncertujące w różnych miejscach rynku. Kraków to ostatni mocny akcent naszych wakacji. Wyjeżdżamy pełni wrażeń i w przekonaniu, że „…piękna nasza Polska cała”. Kolejne jej skrawki będziemy chcieli odwiedzać za rok, dwa, trzy…

Andrzej Szczudło, rok 2000.

WESPRZYJ NASZĄ STRONĘ!

https://zrzutka.pl/mp77s4

Rajd Bialski

Wspominałem już w poprzednich tekstach, że w roku opuszczenia szkoły spotkała mnie miła sytuacja. Na znany tylko kilku osobom z Henrykowa mój leszczyński adres przyszło zaproszenie na Rajd Bialski. Po dwóch latach w PSNR wiedziałem, że jest to oprócz Wiosny Sudeckiej najważniejszy rajd w regionie. Czułem się zaszczycony tym, że o mnie pamiętają. Była satysfakcja, zostały mgliste wspomnienia i zdjęcia.

A.Szczudło

Janusz i Jola

Byli z nami na kilku spotkaniach Henrykusów. Mam ich na zdjęciach ze Srebrnej Góry. Bawiliśmy się razem, przeglądaliśmy stare zdjęcia, wspominaliśmy minione henrykowskie czasy, ciesząc się z wzajemnej obecności.

Jola i Janusz Żurkowie.

I nagle zmiana! Kolejny raz do Srebrnej Góry na zjazd Jola przyjechała sama. Pytana o tę zmianę, z bólem opowiadała o nagłej śmierci męża Janusza Żurka.

Jola wśród Henrykusów, już bez Janusza.

Janusz Żurek urodził się w Krapkowicach 9 grudnia 1954 roku, w jednostce wojskowej, dlatego, że jego ojciec był wtedy zawodowym wojskowym. Kiedy miał 6 lat, razem z rodzicami przeprowadził się na Śląsk – do Raciborza. I to właśnie tutaj ukończył szkołę oraz… należał do chóru. Po liceum przez 2 lata studiował w sławnym Henrykowie, a następnie w filii Akademii Rolniczej w Rzeszowie ukończył Ekonomikę i Mechanizację Rolnictwa. Przyroda i dbanie o rośliny zawsze było jego największą pasją. Do czasu. Aż poznał swoją żonę – Jolę. I wtedy rodzina stała się dla niego najważniejsza! A, że Jola również uwielbiała naturę, wspólnie rozwijali swoje zainteresowania, uprawiając pomidory (i nie tylko) w ogrodzie przy domu w Brzeziu (dzielnica Raciborza) – skąd pochodziła Jola.

Po studiach Janusz pracował w PGR Racibórz, niestety po zmianie ustroju musiał się przebranżowić i w 1991 rozpoczął pracę w bankowości.  

Wspólnie z Jolą doczekali się trójki wspaniałych dzieci; Karoliny, Miłosza i najmłodszej Hani. Całą rodziną nieraz zwiedzali Polskę, poznając nowe miejsca, w tym również Henryków, do którego Janusz zawsze miał ogromny sentyment.

Janusz na postumencie w Henrykowie.

Po śmierci Janusza, nie było łatwo, ale Joli, która jest bardzo zaradną ślązaczką udało się wykształcić wszystkie dzieci, które świetnie sobie radzą.

Z Jolą Żurek mam kontakt internetowy. Nie przyjeżdża już na kolejne zjazdy, ale stale potwierdza, że ma Henrykusów w dobrej pamięci, a ostatnio zaprasza nas na zjazd do siebie, do Raciborza.

Kto wie czy nie będzie to miejsce naszego spotkania w przyszłym roku?

Andrzej Szczudło

Na kajakach

Przez wszystkie lata zamieszkiwania w Wałdowie / Grądzieniu Jurek Bruski promował kajakarstwo. Co roku zapraszał swoich gości na Brdę, która bieg swój zaczynała w jego okolicach. Mimo moich usilnych starań nigdy nie dał się namówić na spływy na „moich” rzekach. Ubolewam nad tym, ale staram się go rozumieć i przez to nazywam go lokalnym patriotą.

Na tym zdjęciu jest tylko trzech absolwentów PSNR, reszta to sympatycy Henrykusów :).

Co roku Jolę i Jurka Bruskich odwiedzały Henrykusy, którzy z urzędu byli zapraszani na spływ Brdą. W roku 2012 skorzystali z tego Krzysiek Rek z psem Bobikiem i niżej podpisany z żonką Aldonką oraz synem Michałem, który na tę okoliczność zamówił specjalne koszulki w kolorze niebieskim. Oczywiście był także gospodarz miejsca i rzeki Brdy Jerzy Bruski ze swoim wnuczkiem Igorem, który mając odpowiednią czapkę czuł się kapitanem. Działo się wiele, o czym wiedzą uczestnicy, a szerokiej publiczności oferujemy dziś fotograficzne migawki z tego spływu. (Andrzej Szczudło)

Serce przebite strzałą

Ile takich serc można znaleźć w henrykowskim parku? Z pewnością niemało. Wpisy z datą na tym wiekowym drzewie wskazują, że zakochane pary spotykały się pod nim w latach kiedy byliśmy w henrykowskiej szkole. Data u góry – rok 1974 to środkowy czas nauki mojego rocznika. Rok 1972 to może być wpis kogoś z rocznika Krystiana Talagi, który spędził z nami wspólny rok szkolny 1973/74. Czy rzeczywiście tak było, czy autor wpisu się ujawni? Za rany na drzewie będzie abolicja, za „skrwawnięte” serce, z pewnością nie. (ASz.).

Drzewo w henrykowskim parku pamięta. (Fot. Mariola Minta Hawel).

B i o g r a f i a

Z mych marzeń nie spełnionych, z mej dumy dziecięcej,

Z łez wylanych ukradkiem, o których nikt nie wie,

Ze wszystkiego, com kochał – zostanie nie więcej

Niż imię, scyzorykiem wyryte na drzewie.

Więc czegom nie powiedział – niech będzie ukryte,

Mych listów i pamiątek niech płonie stos cały!

I tylko jeszcze wytnę me serce przebite

I przy moim imieniu – twoje inicjały.

Jan Lechoń

Redakcja zaprasza do wsparcia strony:  https://zrzutka.pl/mp77s4

Zjazd HENRYKUSY 2023

Uprzejmie informujemy, że znane są już detale zapowiadanego wcześniej Zjazdu Henrykusów.

Termin; 5- 6 czerwca 2023 r. (poniedziałek i wtorek) start w poniedziałek o godz. 15.00, zakończenie po śniadaniu we wtorek 6.06.2023 r.

Miejsce: Bystrzyca 7, 62-240 Trzemeszno, Centrum Konferencyjno- Wypoczynkowe

https://goo.gl/maps/2Bf5H656BDQcPa8u7

Koszt uczestnictwa:

Wyżywienie – 180 zł / osoba

Nocleg:

85 zł / osoba – nocleg w hotelu ze śniadaniem

95zł / osoba – nocleg w domku holenderskim ze śniadaniem

Łącznie: a) 265 zł / b) 275 zł / osoba

W ramach tej kwoty gwarantowany jest nocleg ze śniadaniem oraz posiłki w poniedziałek;

obiad – kawa i ciasto – kolacja

Osoby, które nie chcą korzystać z noclegu płacą tylko 180 zł.

Wpłaty z noclegiem przyjmowane są do dnia 1 marca 2023 r., pozostałe do dnia 15 maja 2023 r. na konto organizatora:

Krystian Talaga, ul. Długa 22, 62-240 Trzemeszno, tel. 600 441 916, [email protected]

Nr konta;  88 8185 0006 2004 0382 6313 0001

Uwaga!

Mile widziane są osoby towarzyszące Henrykusom, których udział jest na tych samych warunkach.

Ławki jeszcze puste. Sprawmy, aby zapełniły się do ostatniego miejsca.

Redakcja strony zaprasza do wsparcia; https://zrzutka.pl/mp77s4

Młodzież z technikum

W udostępnionych mi zasobach zdjęć z czasów szkolnych w Henrykowie mam fotki z kolekcji Marka Puczki z Kłodzka. Zdjęcia przedstawiają młodzież z technikum z lat 1975- 78. Niestety, poza dyrektorem Zdzisławem Wadowskim i kilkoma osobami spotykanymi na korytarzu szkoły nie jestem w stanie wymienić ich z nazwiska. Może ktoś zrobi to za mnie korzystając z opcji „komentarze”? Zachęcam! (ASz.)

Ula z Oleszyc

Jest naszą koleżanką z PSNR na wschodniej flance. Pochodzi z Oleszyc k. Lubaczowa i tam spędziła większą część swojego życia. Po maturze w lubaczowskim LO w roku 1973 planowała dalszą naukę na Akademii Rolniczej w Lublinie. Nie dostała się, co ją doraźnie podłamało i ten wątek jest wspólny dla wielu późniejszych Henrykusów.

Na pytanie „co dalej?” pomogła jej odpowiedzieć zatrudniona w Centrali Nasiennej sąsiadka. Powiedziała Urszuli o możliwości nauki w Policealnym Studium Nasiennictwa Rolniczego w Henrykowie. Tej pokaźnej odległości z Oleszyc do Henrykowa, ponad 600 km, Ula nie musiała od razu pokonywać. Wystarczyło złożyć podanie pisemnie, aby dostać się do tej szkoły.

Dwa lata w Henrykowie Urszula Horeczy, dawniej Kalmuk, wspomina bardzo dobrze. Zdobyła tam zawód i grono przyjaciół. Z koleżankami z pokoju, Jolą i Danką spotykała się po szkole, gorzej było z Halinką i Krysią, które zniknęły z horyzontu na dobre. Nie utrzymały kontaktów z nikim z grupy, nie pojawiły się też na żadnym ze zjazdów.

Ula była na Zjeździe w 2005 roku, który organizowany był w Białym Kościele, w agroturystycznym gospodarstwie Henrykuski Jadwigi Dubaniowskiej. To właśnie wtedy, po tym zjeździe, korzystając z tego, że już jest tak daleko od domu, na „zachodzie”, odwiedziła w Obornikach Śląskich swoją koleżankę z pokoju Jolę Rudzką.

Zjazd w Henrykowie i Białym Kościele (galeria).

Pytana o swoją drogę zawodową Urszula opowiada, że po szkole chciała wrócić do pierwotnego pomysłu ukończenia studiów wyższych. Chodziło jej po głowie aby w Poznaniu zabiegać o trzyletnie studia magisterskie. Jednak wiedząc, że nie ma na to wsparcia finansowego rodziców, musiała z tego zrezygnować i iść do pracy. Przypomniała wtedy o tym, że jeszcze przed szkołą obiecano jej pracę w Centrali Nasiennej w Oleszycach. Jednak to nie wyszło, wakatu już nie było. Znalazła go w Centrali Nasiennej w Przemyślu. Miejscem pracy była placówka graniczna Przemyśl- Medyka, obsługująca tranzyt materiałów nasiennych do Ukrainy. Z różnymi przygodami, opowiadanymi teraz przy kawie, przepracowała tam 7 miesięcy, mieszkając na stancji w Przemyślu. Urszula Horeczy ma też za sobą pracę terenową w CN. Dziś już ze śmiechem, bo to tylko wspomnienia, opowiada o wcale nie śmiesznej sytuacji, kiedy na cały dzień zostawała w siedmiokilometrowej wiosce. Kontraktowała tam motylkowe, trawy i ziemniaki. Było co robić!

Kolejnym miejscem pracy Uli była Centrala Nasienna w Jarosławiu, ale pracowała tam niedługo, gdyż zwolniło się miejsce w Oleszycach. Obsługiwała tam już inne niż poprzednio stanowiska, próbobiorcy materiału siewnego i laborantki. Karierę zawodową absolwentki PSNR „zaburzyło” życie rodzinne. Wyszła za mąż i rodziła kolejne dzieci. W przerwach pomiędzy pojawieniem się na świecie kolejnych z pięciorga dzieci była na kuroniówce, podejmowała pracę w urzędzie gminy i w przedszkolu. Po zmianach, przed emeryturą, gdy cała piątka dzieci była już odchowana, Urszula zdecydowała się wyjechać do Warszawy. Pracowała tam na sprzątaniu biur w firmie Bosh oraz w przedszkolu. Po sześciu latach w stolicy wróciła do rodzinnych Oleszyc, gdzie mieszka z córką i wnuczką.

Droga życiowa Urszuli Horeczy usiana była wieloma dramatami. Już w pierwszych latach małżeństwa, w wieku 30 lat zabił się na motorowerze jej pierwszy mąż. Została sama z trzema córkami. Drugi mąż dał jej kolejne dwoje, syna i córkę, ale nie bardzo ją wspierał w życiowych wyzwaniach. Alkohol przyczynił się w znacznym stopniu do tego, że teraz przebywa w domu opieki i wymaga stałego wsparcia medycznego. Przez narkotyki w wieku 28 lat odszedł ze świata żywych jej jedyny syn. Swój optymizm Ula buduje dziś na sukcesach życiowych swoich czterech córek, które mają dobre prace i przyniosły jej piątkę wnuków. Jakby w rekompensacie za jej córki w przewadze są teraz chłopcy i tylko jedna dziewczynka. Najstarszy w pokoleniu potomków jest wnuk, który ma już 18 lat… i 192 cm wzrostu.

Mimo tych strasznych przeżyć Urszula jest osobą pogodną, wesołą i zawsze chętną do rozmowy. Dzięki możliwościom smartfona i pomocy technicznej córek utrzymuje stały kontakt z grupą Henrykusów, zarówno na naszej stronie www.henrykusy.pl jak i na Facebooku lajkami daje znać o swojej aktywności i akceptacji dla  wspomnień. Lubi przeglądać swoje albumy ze starymi zdjęciami. Jeszcze nie wiążąco, ale obiecuje postarać się być na zjeździe Henrykusów w roku następnym, kiedy większość kolegów z klasy będzie obchodzić swoje 70. urodziny. 

Fot. obok; Urszula z córką.

Wysłuchał i opisał: Andrzej Szczudło

Remanent!

Drodzy Henrykuski i Henrykusy!

Po prawie trzech latach od uruchomienia strony www.henrykusy.pl , po opublikowaniu prawie  200 wpisów, po przekroczeniu 30 000 wizyt na naszej stronie uznałem, że jest to dobry moment do zasygnalizowania potrzeby finansowego wsparcia redakcji.

Uruchomiłem zrzutkę, dzięki której będę mógł odzyskać już dotąd poniesione koszty na utworzenie i prowadzenie strony. Przy założeniu, że dalsze jej prowadzenie wymaga głównie entuzjazmu i czynu społecznego redaktora, a także współpracy WSZYSTKICH absolwentów i byłych pracowników szkół w Henrykowie, coroczny koszt sentymentalnej inicjatywy Henrykusów jest stosunkowo niewielki. Liczę na zrozumienie i wsparcie potrzeb redakcji. 

Jeśli możesz, proszę wesprzyj moją inicjatywę wpłatą lub udostępnij!

Aby dokonać wpłaty skopiuj i wklej ten link do wyszukiwarki: https://zrzutka.pl/mp77s4

Z góry bardzo Ci dziękuję. Pozdrawiam serdecznie!

Andrzej Szczudło – administrator i redaktor www.henrykusy.pl

Wałdowo drugie

Nie przesadzę jeśli powiem, że po Henrykowie Wałdowo jest drugą miejscowością, również wsią jak i Henryków, gdzie Henrykusy spotykały się najczęściej. Pytany o to Jurek Bruski, gospodarz tego przesiąkniętego henrykowskimi klimatami miejsca twierdzi, że nie jest w stanie podać liczby osób, jakie tam dotarły. Niestety nie prowadził stałej kroniki dla nas, a jedynie dla swoich agroturystów, do której tylko czasem również i Henrykusy się wpisywały. W lipcu roku 2008 spotkały się tam cztery pary; Jola i Jurek Bruscy, Mirka i Krzysiek Rekowie, Wanda i Krystian Talagowie oraz Aldona i Andrzej Szczudłowie. Pozostały po tym miłe wspomnienia i zdjęcia, którymi dzielimy się z innymi.

Foto i tekst: Andrzej Szczudło