Uwaga świerzb!

Już dobre dwa lata przeżywamy pandemię koronowirusa. Pojęcie kwarantanny bardzo się w świecie upowszechniło. Wiedzą o tym wszyscy, od małego do staruszka. Większość osób musiała doświadczyć kwarantanny na sobie.

Inaczej było przed laty. Kwarantannę znano głównie z książek. Ja jednak mogę czuć się prekursorem. Pierwszą w życiu kwarantannę przeżyłem w 1974 roku. W Henrykowie, żeby nie było wątpliwości.

Zaczęło się niewinnie. Kolega z pokoju w Internacie, bardzo oczytany, chętnie korzystający z literatury naukowej dopatrzył się w sobie szkodnika. Nie zauważył go przed lustrem, ale w mikroskopijnych porach skóry na dłoniach. Mając w pamięci jakąś lekturę na ten temat zaczął podejrzewać, że sprawcą swędzenia między palcami rąk może być roztocz zwany świerzbem. Nie pamiętam, czy opowiadając o tym dał nam, kolegom z pokoju, szansę obejrzenia wszystkich miejsc, które mogą wskazywać na tego pasożyta czyli miękkie fałdy skórne, pośladki, zewnętrzne okolice narządów płciowych i dłonie. Na pewno pokazał nam dłonie! Przekonany o słuszności swoich podejrzeń Franek wybrał się do doktora Gaci. Nie wiemy czy henrykowski doktor zajrzał mu do gaci, ale na pewno potwierdził jego podejrzenie. W moim przekonaniu, na wszelki wypadek.

Konsekwencją tego odkrycia było zalecenie kwarantanny dla wszystkich mieszkańców trzyosobowego pokoju. Stosując się do wskazówek kierownictwa internatu skazaliśmy się na tygodniową izolację. Mieliśmy ponad standardową wymianę pościeli i obsługę gastronomiczną pod drzwi. Trochę nas to bawiło, trochę cieszyło. Kwarantanna była skuteczna. Świerzb nas nie pogrążył, nie przyniósł złych skutków dla naszych przyszłych rodzin. Dwóch z nas dochowało się po dwóch synów, a „sprawca” trzech czy czterech córek, ale to chyba nie przez świerzb.

Andrzej Szczudło

Imię pacjenta doktora Gaci zmieniono.

Radiowęzeł

Z cyklu Opowieści Sławoja

Wiadomo, media trzecią władzą są, kto ma media ten ma władzę. Dotyczyło to i Szkoły w Henrykowie. Zacząłem naukę w 1969 roku, technikum trzy lata wcześniej. Uczniowie technikum zmieniali się co pięć, słuchacze studium co dwa lata. Siłą rzeczy ci z technikum byli bardziej zasiedzeni niż my. Stale toczyło się ciche współzawodnictwo- Technikum contra PST. Wbrew logice, do różnych rzeczy nie byliśmy dopuszczani, bo i tak będziemy tylko dwa lata. Tak było i z radiowęzłem szkolnym. Był opanowany przez technikum, był ich. I koniec.

Siedziba znajdowała się na pierwszym piętrze głównego budynku, drzwi po lewej stronie korytarza. Pokój był oznaczony i zamykany przed niepowołanymi osobami. Wyposażony nieźle jak na tamte czasy.

Radiola, podstawowe wyposażenie zawierało – radio, wzmacniacz i adapter, z możliwością podłączenia magnetofonu. 3/.

Były płyty i taśmy. „Radiowiec” prowadzący radiowęzeł to był „ktoś”, budził większe zainteresowanie dziewczyn. Krążyły opowieści o przypadkach, kiedy radiowęzeł był wykorzystywany do damsko- męskich relacji, ale to chyba zazdrośnicy rozsiewali te plotki… Ja o tym nic nie wiem. Robiłem podchody, żeby pozwolili mi współdziałać z nimi, ale żadne argumenty nie przekonywały grona decydentów. Nie ustępowałem i udało mi się swoim zaangażowaniem w życie szkoły przekonać do mojego pomysłu opiekuna, który kiedyś na imprezie andrzejkowej zarzucał mi pijaństwo. (Vide: Pan Kobra https://henrykusy.pl/pan-kobra/)

Pomysł był prosty: będziemy redagować ambitne programy. Uzyskałem dostęp do siedliska władzy, wbrew ogromnej niechęci dotychczasowej obsługi. Nie byłem dopuszczany do tajemnego życia radiowęzła, moja rola została sprowadzona do rannego jego uruchamiania. Myślę, że im po prostu nie chciało się rano wstawać. Ja natomiast podszedłem do tego poważnie i co dnia latałem około szóstej włączać pobudkę i „umilać” wszystkim życie. Umilać w cudzysłowie, bo to ranne budzenie przeważnie wszystkim przeszkadzało i z wieczora kołchoźniki wyłączali.

Wychodząc rano z pokoju, po kryjomu włączałem je, co było powodem do niezbyt miłych komentarzy. Tym bardziej, że wpadłem na pomysł, żeby pobudką była dynamiczna melodia z serialu „Bonanza”, ze stopniowanym natężaniem dźwięku. 

Cały internat rozsadzała ta melodia i nie udawało się kontynuować snu. Ze zrozumiałych względów muzyka nie tylko budziła, ale wyzwalała różne złe emocje u słuchających. Czasami oberwał i kołchoźnik, gdy rzut butem okazał się celny. Wśród nas „radiowców” często toczyliśmy dyskusje nad urozmaiceniem programu, ale że to były moje pomysły, to je odrzucano. Nie dali mi też większych kompetencji. Moja potrzeba dowodzenia spalała na panewce. Ale walkowerem się nie poddałem!!!

Bez porozumienia z innymi napisałem do Dyrekcji Szkoły zamówienie o uzupełnienie sprzętu.

Samozwańczo podpisałem Kierownik Szkolnego Radiowęzła.

Źle to przyjęto, współpraca trwała, ale podgryzanie też! Do czasu, kiedy przychodząc rano zaspany, puściłem „Etiudę Rewolucyjną” naszego geniusza fortepianu.

Przez mikrofon Tonsilu (fot. obok) ogłosiłem wszem i wobec, że jest wykonywana pod dyrekcją Fryderyka Chopina. Tego dla Pana Kobry było już za wiele. Posądził mnie, że od samego rana pijany wykonuję swoje obowiązki. To było pomówienie, bo ja tylko śnięty byłem. W Henrykowie nigdy nie byłem pijany, może czasem trochę „wypity”. W konsekwencji dostałem nakaz przekazania kluczy i zakaz wstępu do radiowęzła. Tak się skończyła po raz drugi moja kariera konferansjera w Henrykowie. To był definitywny koniec.

Znowu mogłem długo spać. Jak wszyscy.

Sławoj Misiewicz

Laborantki z tamtych lat

Od kiedy prowadzę stronę henrykusy.pl zdarza mi się być obdarowanym zdjęciami „na temat”. Spory pakiecik otrzymałem od Marka Puczki. Dziękuję pięknie!

Wśród wielu innych ciekawie wygląda fotografia henrykowskich laborantek z pierwszego naboru, lata nauki 1965- 67. Niestety nie znam nikogo z obrazka, ale mam nadzieję, że po publikacji ktoś się odezwie. (ASz.)

Laborantki z Henrykowa z lat 1965- 67.

Czas „panów”

W którymś momencie mojego bytowania w Henrykowie (1973- 75) nastała moda na „panowanie”. Znający się ze sobą od początku nauki koledzy nagle zaczęli zwracać się do siebie per „pan”, mając przy tym wiele zabawy. Nie pamiętam kto to zapoczątkował i w jakich okolicznościach, faktem jest, że zaczęliśmy mówić na siebie pan. Przeważnie nie wymieniano całego nazwiska lecz tylko jego pierwszą literę, np. „witam Cię panie Z„. Kiedy więc pan R spotykał pana C, i obaj witali się wymieniając tylko jedną literę nazwiska, uciechę miały obie strony. Być może nieświadomym inspiratorem tych zachowań był dyrektor Zdzisław Wadowski, który miał kilka swoich charakterystycznych odzywek. Zapamiętałem dosyć częste używanie przez niego określenia „patrz”. Na lekcjach mówił np. patrzTrybuna Ludu„, patrz Samek itp.

Na zdjęciu z rajdu, rok 1974, A.Szczudło, K.Piątkowski (prawa dłoń), W.Wowak, U.Kalmuk, A.Dominik, M.Janiak, D.Dolińska, H.Ograbek, D.Jeł, J.Jaroszewska, M.Samek (prawa dłoń), J.Bruski.

Innym specyfikiem społeczności henrykowskiej naszego czasu było charakterystyczne pozdrowienie wykonywane podniesioną dłonią otwartą do siebie. Towarzyszył temu sztuczny uśmiech. Działo się to w ograniczonym kręgu, więc być może nie było o tym powszechnej wiedzy. Faktem jest, że gest ów zachował się utrwalony na zdjęciach z rajdów.

Andrzej Szczudło

Migawki z remontu drogi w Henrykowie

Robota pali się w rękach wykonawców. Potężne maszyny, wzbijając tumany kurzu, kopią, wiercą, wydzierają ziemię potężnymi łyżkami, sycząc przy tym gniewnie sprężonym powietrzem. Pomagają układać instalacje.

Mnie zaś zainteresowały stojące na uboczu, palety z granitowymi krawężnikami. Nabrałem podejrzeń, że te zabytkowe krawężniki przygotowane są do wywózki. Aż nie mogąc znieść napięcia, zapytałem o nie stojącego nieopodal robotnika. Na szczęście dowiedziałem się, że nie, że wprost przeciwnie. Krawężniki przyjechały specjalnie na teren budowy. A niech to! Pewnie zniknęły z innego zabytkowego miejsca, bo wyglądają na archaiczne i uroczo prymitywne. No chyba że zostały tak współcześnie specjalnie spreparowane? Ale o to chodzi? Na drodze ma być odtworzona kostka i te właśnie krawężniki mają dać piorunujący efekt. Będzie „jesień średniowiecza”. Trochę żal, że nie zostały obrobione ręką średniowiecznego kamieniarza, w którego oczach odbijały się okoliczne wzgórza, pełne cysterskich winnic. Wcześniej kamień poświęcony i wydarty ze swej skalnej macierzy, pewnie w okolicach Strzelina, został załadowany na wozy ciągnięte przez woły, bo tylko te potężne i silne zwierzęta mogły podołać takiemu zadaniu.

Nie przypadkiem jest przecież takie powiedzenie „tyrać jak wół”. Ja, jako henrykowianin słyszałem niekiedy w domu bardziej poetycką wersję; „Módl się i pracuj, a garb sam ci wyrośnie”. Brutalne, ale coś w tym jest.

Piotr Skowroński (tekst, zdjęcie i film)

„Harnaś” dwa czyli SGGW, balety i inne zajęcia

z cyklu Opowieści Sławoja

W poprzedniej relacji opowiadałem o moim starcie do szkoły wojskowej. Prosto z Piły pojechałem na egzamin do Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie. Po egzaminach czekając na wynik siedziałem w domu jak na rozżarzonych węglach. Wreszcie dotarł komunikat; przyjęty! W domu – Mama z niedowierzaniem, ale i z nadzieją. Tato – „znowu na zbity pysk wywalą”. Ja już w myślach śpiewałem Gaudeamus igitur -„Radujmy się więc”. Akademik na Jelonkach. Zamiast nauki miałem życie według hasła– „pić, balować, nie żałować-  bida musi pofolgować”.              

Balety i radowanie się na Jelonkach w Klubie „Karuzela”…,

Klub KARUZELA

… na mieście w „Hybrydach” i „Stodole”. Znajomości z Jonaszem Koftą, Stefanem „Fryckiem”  Friedmanem, Ireną Karel, Władysławem Komarem, Januszem Gajosem i innymi.                                                                                                                                                                
W lutym po pierwszym semestrze wypad z uczelni. W domu horror. Mama milczy przez łzy. Tato macha ręką. W podtekście – „a nie mówiłem!”. Kilka miesięcy pracy jako telemonter, co sprowadzało się to do kopania rowów pod położenie kabli. Mogłem rządzić, na razie tylko szpadlem. Trafiłem na krótko do pracy w GS-ie, w skupie butelek. Mało ambitne zajęcie. Nosiłem skrzynki, puste lub z butelkami. Nie miejsce na  rządzenie.

Kiedy wywaliła się sterta skrzynek, miałem stratę na potłuczonych butelkach. Przenieśli mnie do PZGS-u, do biura. Do działu zaopatrzenia i księgowości. Same kobiety i ich problemy; mleczka, pieluszki, śpioszki, mąż na trzeźwo do rany przyłóż, a jak wypije cham i okrutnik. Takie tam były kobiece rozmowy. 
W Warszawie zostały znajomości, więc w sobotę po pracy na „hopsasa” 80 kilometrów waliłem okazją do stolicy. Wracałem też okazją w niedzielę późnym wieczorem. Trudno się dziwić, że w poniedziałek byłem śpiący w pracy. Nie podobało mi się w PZGS-ie, ruszyłem więc na Szczecin. Nowym miejscem pracy była Stocznia Remontowa Parnica, usytuowana naprzeciw Stoczni Warskiego. Widziałem stamtąd wodowania nowych statków, czasem boczne, czasem rufowe.

Stocznia Remontowa PARNICA.

Mieszkałem w hotelu pracowniczym na Żelechowie. Poznałem co to polski „dziki zachód”.  Picie, awantury z miejscowymi. Usiłowałem stać z boku, z różnym skutkiem, ale bez konsekwencji. Remontówka była na wyspie, na Odrze, dokąd z nabrzeża dowozili motorówką.

Motorówka

W transporcie zbiorowym stale robiły się przepychanki przy wsiadaniu. Pewnego razu jeden chciał się odegrać, wyciągnął nóż, ale jak trafił do wody to na nic mu się nie przydał. Tyle, że przewóz został opóźniony, bo trzeba go było wyciągnąć z Odry. Nikt nie widział kto go wrzucił.
W pracy robiłem postępy. Zapisałem się na kurs spawacza okrętowego. Przekonałem się, że spawarki wirnikowe kopały jak trzyletnie „prrr”. Mieliśmy robotę, której nie można było nieskończonej zostawić.

Wszyscy zeszli na śniadanie, my spawamy i grzejemy poszycie. Wzdłuż nabrzeża szły kanały, którymi w rurach rozprowadzano gazy do stanowisk pracy. Zdarzyło się raz, że gdzieś była nieszczelność i iskra z naszej roboty podpaliła gaz. Betonowe pokrywy kanałów latały w powietrzu. Do tego zapaliło się  paliwo na wodzie, które zawsze „jakoś” się wylewało z remontowanych statków, bo taniej było wylać do Odry, niż utylizować. Nie poniosłem żadnych konsekwencji tego zdarzenia, ale brygadzista tak.

Zrobiłem jeszcze drugi kurs, cieśli pokładowego. Tu mi się nic nie przytrafiło, mam wszystkie palce i kończyny. Może dlatego, że pracowałem przy tym krótko, bo byłem cieślą okrętowym tylko do świąt. Przeważnie myłem i szlifowałem ręcznie, na kolanach drewnianą część pokładu. 

<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<Na Wielkanoc wybrałem się do domu. Spotkałem koleżankę z liceum, bardzo się ucieszyła (jest na zdjęciu obok). Ja także, bo w tamtym czasie byłem sam.

Znaliśmy się, wiedziała o mnie wszystko, jak to w małym miasteczku. Kawa, wino, gadu- gadu, trochę się dąsała, bo pamiętała Ewę. W przerwach w nocy opowiedziała o Henrykowie, że bez egzaminów, że uczyła się za laborantkę, że w tym roku kończyła naukę i że już miała zapewnioną pracę w Centrali Nasiennej.

>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>

Przed powrotem do Szczecina pojechałem  do Henrykowa. Porozmawiałem, złożyłem papiery. „Zawieszkę” pominąłem. Zaproszenie na rozmowę kwalifikacyjną przyszło na adres w Rawie. Mama mnie poinformowała.  Pojechałem ze Szczecina. Zawiadomienie, że przyjęli też na ten adres przyszło. Oczywiście w domu brak wiary we mnie. Chyba zwątpili, że do czegoś w życiu dojdę. W czasie nauki w Henrykowie Mama wspierała mnie finansowo, mimo wszystko. Mentalnie rozstawałem się z przeszłością. Pozostały nabyte umiejętności; potrafię spawać i trochę poznałem się na drewnie. W lipcu pożegnałem  Stocznię Remontową Parnica. Plany Skorpiona musiały zostać skorygowane.

Poszedłem do rolniczej szkoły, żeby zostać dyrektorem PGR-u lub innego przedsiębiorstwa rolnego.
Z takim planem zacząłem naukę w Państwowym Studium Techników Nasiennictwa i Laborantek.  Już na koniec sierpnia przyjechałem do Henrykowa.  Wyboru sali w internacie nie mieliśmy. Ponieważ nie paliłem, wybrałem łóżko przy oknie w pierwszej sali, do której wszedłem. W końcu i tak nikogo nie znałem. Formalności w sekretariacie szybko przebiegły, zostawiłem fotografię, dane i za kilka dni dostałem legitymację. Swoje umiejętności i przezwisko skrzętnie ukrywałem, starając się trzymać z boku. Do czasu. Nie obyło się bez różnych  przypadków, które będę tu opisywał.

Sławoj Misiewicz
 

Z albumu Ewy

Ewa Plaszczyk (PSNR rocznik 1974- 76) to kolejna osoba, która swoimi zdjęciami z Henrykowa podzieliła się z Czytelnikami bloga. Dziękujemy Ewie a innych zachęcamy do pójścia w jej ślady.

Redakcja

Na rajdzie.
Przed meczem.
Gdzieś w plenerze.
Ewa Plaszczyk i Halina Różycka.
Iza Maćkowiak, Ewa Plaszczyk i Halina Różycka.
W środku wychowawca rocznika Franciszek Bijoś.
W środku Andrzej Kowaliński.
Ewa Plaszczyk, Boguś Rozpara i Halina Różycka.
PSNR rocznik 1974- 76 na zajęciach z profesorem Czesławem Trawińskim.
Od lewej: Ewa Plaszczyk, Roman Paździerski, Aniela Górak i Halina Różycka.

Moja historia

Do PSNR w Henrykowie, przynajmniej na mój rocznik, trafiały osoby z całej Polski, te którym nie udało się dostać na inne, wymarzone studia. Tak też było ze mną. Trzeba więc było zagospodarować czas do kolejnej rekrutacji.

Halina Kruszewska

Rolnictwo, a tym bardziej nasiennictwo nie było moim wyborem. Raczej to była zsyłka, która miała mi pokazać, że nie można mieć wszystkiego co się lubi i lepiej mieć konkretny zawód. Skierowanie do PSNR (a takie było wówczas wymagane) nie stanowiło problemu, bo moja mama pracowała w wojewódzkim laboratorium Centrali Nasiennej. Ja nie potrafiłam odróżnić czterech podstawowych zbóż, a co dopiero po nasionach. I trafiłam na wioskę, wprawdzie z pięknym pałacem, ale z zakonnymi celkami i diablicą strzegącą wrót wejściowych.

Pierwsze dni były najtrudniejsze, zwłaszcza chwila gdy rozdali nam „mundurki” do praktyk. Były łzy i gdyby nie ludzie, którzy dzielili ten sam los uciekłabym stamtąd. Raz zresztą, w czwartym lub piątym dniu pobytu próbowałam uciec przez park na stację kolejową. Pogubiłam się o zmierzchu w tym parku i nie zdążyłam na pociąg. Wtedy poddałam się losowi.

Już po miesiącu zdałam sobie sprawę, że jestem wśród fantastycznych ludzi, że mam nowe koleżanki, a ta zamknięta społeczność potrafi się nieźle bawić. Równie ciekawe były przedmioty, które wykładano i do dziś uważam, że nasi nauczyciele robili to znakomicie. Więcej wiedzy w niektórych dziedzinach rolnictwa zdobyłam w Henrykowie niż kilka lat później na Akademii Rolniczej we Wrocławiu. Przyłożyłam się do nauki. Gdy inni szli spać, zakuwałam w pralni teorię aby się nie skompromitować przed Trawińskim, Bielską, czy Polkowską.

Wpadki i tak były: potrafiłam wyliczyć jedną przyczepę obornika na 100 ha gruntu i to nie dlatego, że miałam kłopoty z matematyką. Taki areał był niewyobrażalny dla laika, a wtedy o zwątpienie i naciąganie obliczeń nie trudno.

Trawiński potrafił za takie błędy wywalić z roku, ale do mnie miał jakąś słabość. Zażartował tylko, że z lupą będę w polu gówna szukać i pozwolił mi poprawić obliczenia. Spodobało mi się też uwalanie „mundurka” smarem na warsztatach mechanicznych, czy pyłem w czyszczalni nasion. Wszyscy byliśmy brudni i to było fascynujące.

Najważniejsze były jednak przyjaciółki z pokoju: Ewa Plaszczyk (obecnie Nieradka) i Iza Maćkowiak. Dbałyśmy o siebie wzajemnie, a internat dał mi dobrą lekcję uspołecznienia.

Z Ewą do dziś jesteśmy w zażyłości co najmniej rodzinnej. Jest przyjaciółką jaką każdy chciałby mieć. Tylko raz nie wzięłam sobie do serca jej uwag i zauroczyłam się Krzyśkiem Wójcikowskim. I jeszcze wzięłam z nim ślub. To była pomyłka od samego początku, cóż, zadziałały hormony. Nie mnie jednej zresztą. Nasze małżeństwo rozpadło się po roku. Wzajemne żale szybko minęły, bo nie było czego żałować ani naprawiać. Nie było mi łatwo wychowywać samej córkę z tego związku, ale miałam duże wsparcie w rodzinie, w Agnieszce Graczyk (Nowak) i w Ewie. Z Agnieszką poznałyśmy się w Henrykowie. Później okazało się, że mieszkamy bardzo blisko siebie (2 km). Ja mieszkałam w Paczkowie, Aga w Pomianowie Dolnym- rzut kamieniem. Byłyśmy w bliskiej przyjaźni, dopóki Bóg pozwolił.

Po latach poznałam obecnego męża i urodziłam drugą córkę. Jesteśmy już 30 lat ze sobą.

Halina z mężem, córką i przyjaciółką Ewą.

Zaraz po rozwodzie podjęłam studia zaoczne na Akademii Rolniczej we Wrocławiu, na wydziale ogólnorolnym, a także pracę i to od razu jako dyrektor Biblioteki Publicznej w Paczkowie. Taki fart. Na tym stanowisku przepracowałam 40 lat, bijąc rekord w moim miasteczku, gdyż w międzyczasie moi bezpośredni zwierzchnicy (burmistrzowie, etc.) zmieniali się aż 9 razy.

Cały czas się uczyłam. Ukończyłam studia podyplomowe na Uniwersytecie Wrocławskim na wydziale bibliotekoznawstwa i informacji naukowej, a potem podyplomówkę na Politechnice Wrocławskiej na wydziale zarządzania; kierunek: zarządzanie i marketing.

Teraz na emeryturze zajmuję się działalnością społeczną, dużo czytam, a w wolnych chwilach gram na pianinie.

Obie moje córki skończyły studia i założyły własne rodziny.

W moim wieku takie „życiorysy” brzmią jak „podsumowanie” ale wiem, że jeszcze czeka mnie wiele pięknych chwil, bo życie jest piękne.

Henryków pomógł nam wszystkim dorosnąć, poznać smak własnych decyzji, nawet tych nietrafionych, poznać prawdziwe przyjaźnie i nauczył odwagi.

Halina Kruszewska (Różycka), Paczków, PSNR 1974- 76.

Dziki bez

     
Nie przepraszaj dziewczyno.

Wiem że nocą szłaś już ku mnie,

gdy nagle… zapach bzu cię pochwycił

i trzymał w swym wonnym uścisku.

Aż omal mdlejąc, marzyć poczęłaś o młodym kochanku,

by przybył i napełnił twe usta pocałunków słodyczą.

Potem sen głęboki cię wtulił w ramiona                                                                   

Piotr Skowroński (THRiN 1977-82)

„Harnaś” pierwszy raz- będę generałem!

Z cyklu: Opowieści Sławoja

Po maturze chciałem rządzić. Ponieważ często słyszałem hasło- „nie matura lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera”, to pomyślałem, że ja z maturą będę generałem. Ku zgrozie Taty, który powiedział; – „Jak to, mój syn do komunistycznego wojska? To za to ja krew przelewałem”? Na początku września, mimo wszystko, albo bardziej na złość Tatusiowi, pojechałem na egzaminy. Wybrałem się tam odpowiednio, „żebym wyglądał”, w pięknym garniturze z Kanady. Taty kolega z partyzantki był mądrzejszy, po wojnie tam uciekł i przysyłał nam paczki. Kanadyjski garnitur i koszula non iron! W takim wdzianku byłem gość – puszyłem się.

Kiedy pierwszy raz ten garnitur zakładałem, to w bocznej kieszeni znalazłem 50 dolarów kanadyjskich. Kupiłem za to całe ubranie z jeansu- kurtkę i spodnie.

Na zakupy specjalnie pojechaliśmy do Warszawy, do PEWEXU. Do tego miałem buty „cowboyki”, od znanego w Warszawie szewca Śliwki. Resztę gotówki od Kanadyjczyka siostry z Mamą zagospodarowały. Pamiętam, że Tacie jakiś alkohol kupiliśmy i Marlboro. Też w PEWEXIE. Alkohol Tacie myszami śmierdział, a papierosy, jakieś perfumowane, za słodkie były. Nasza „CCK” (Czysta Czerwona Kapslowana) i „Sporty” lepsze, tak mówił. Z tymi Wranglerami to też chryja była. Takie ładne i „amerykanske” miały być tylko na „lepsze” okazje. Na mieście nikt takich nie miał, więc często wbrew woli Rodziców wymykałem się w nich dla szpanu na miasto. Największy elegant w miasteczku byłem. Szał po prostu. Cała kawiarnia moja. Nie dawało się tych wyjść ukryć, bo kawiarnia była za ścianą naszego domu, co owocowało awanturami po powrocie. Miałem również unikatową metalową firmówkę Wranglera.

Razem ze mną do tej samej uczelni w Pile zgłosił się Krzysiek Krawczyk, kolega z klasy, który wiedział o moim wyroku w zawieszeniu. A w moim podaniu o tym cicho sza. Wyrok nie był jeszcze prawomocny.

Pojechałem do Oficerskiej Szkoły Samochodowej w Pile. Mieściła się w starych niemieckich koszarach i tam w wieloosobowej sali byliśmy zakwaterowani.

W tamtych czasach często bluzgałem. Nie podobało mi się to, więc chciałem się odchamić i po każdym przeklnięciu głośno wypowiadałem „…o ku… a miałem nie kląć”, co było przyjmowane z wesołym zrozumieniem, przez co zyskiwałem kolegów- równie oklętych. Z egzaminami szło mi dobrze. Gorzej z „falą” starszego rocznika. Stawiałem się! Z jednym sobie poradziłem, z dwoma też trochę, z kilkoma już nie. Nie żałowali mi razów, mieli ciężkie wojskowe buty. Parę dni musiałem się potem regenerować. Koledzy mnie doglądali. Mimo wszystko informacja o pobiciu jakoś doszła do dowództwa. Chcieli wiedzieć jak to było, przepytywali… Ja milczałem. Honor Skorpiona nie pozwalał zachować się inaczej. Nigdzie nie zgłosiłem. Po raz pierwszy zyskałem wtedy przezwisko – HARNAŚ. Ciekawe dlaczego?

W przerwach między docieraniem „sierściuchów” (młodych żołnierzy) i egzaminami było dogadywanie się ze starszym rocznikiem. Wóda i kartograjstwo.

Na zdjęciu siedzę w białej koszuli, pozostali to „repy” z drugiego rocznika.

Stopniowo entuzjazm do bycia generałem mi opadał. Takim wojskiem mam dowodzić? Szkoła na wojskowy sposób dbała o nas, zachęcała do pozostania. Mieli własny poligon w Pile, z torem i sprzętem motocrossowym. Pozwalali nam, mimo braku uprawnień, poszaleć na motocyklach.

Wozili chętnych skotami (obowiązywał zakaz fotografowania- tajemnica wojskowa) i czołgami.   Garnitur ucierpiał w bójce ze starszym rocznikiem, po jazdach skotami, czołgami i na motocyklu po poligonie. Mimo używania jakichś ubrań ochronnych, był tylko do wyrzucenia. Ku zgrozie Rodziców, bo przecież taki ładny był – „amerykansky”! Koszula też do śmieci. Głos Mamy – „niczego nie uszanuje”. Tatuś, między prawym a lewym, że „darmozjad” jestem. Nie do końca rozumiałem co miałem darmo zjeść, ale się nie dopytywałem, bo i tak mi już gwiazdy w oczach bardzo migały.

Piła, jest 12 wrzesień. Został mi jeden egzamin, ze sprawności fizycznej. Akurat wtedy odwiedza mnie kuzyn z informacją, że są dodatkowe egzaminy na SGGW. W pierwszym odruchu chciałem zabrać z uczelni swoje papiery, ale nie wydali, już byłem prawie „ich”. I wtedy kuzyn radzi; „- Oblej egzamin ze sprawności fizycznej!” Ale jak to, przecież trenowałem w Lechii? 16 wrzesień. Zdaję egzamin ze sprawności. Na drążku udaję słabego. Pomagają mi, podsadzają, żebym dziesięć podciągów zaliczył. Robiąc pompki też udawałem wykonując niefachowo „małżeńskie”. Jednak dziesięć wystarczyło. Zostało pływanie. Nie chciałem wejść do odkrytego basenu, bo woda zimna.

Wrzucili, udawałem topielca, nie wychodziło, bo pływać umiałem. Przeciągnęli przez basen bosakiem, kierowali nim koledzy ze starszego rocznika. „Łap się haka”– wołali. Jak złapałem to celowo mnie pod wodę zanurzali. Po tym egzaminie odbyła się rozmowa z dowództwem. Wiedzieli o moim wyroku w zawieszeniu. Chyba kolega z klasy, Krzysiu, ozór rozpuścił, ale pewności nie mam. Mimo wszystko nie chcieli puścić. Chyba pasował im na oficera mój twardy charakter. Prośby, groźby, że czeka mnie zwrot kosztów za zakwaterowanie i utrzymanie za czas egzaminów, że wezmą w kamasze do karnej jednostki w Orzyszu, gdzie mnie rozumu nauczą… W tej karnej jednostce podobno sierżant „Antenka” tylko czekał na takich co im Ludowe Wojsko Polskie się nie podobało. „Antenka”, bo stale chodził z kijem w ręku i używał go na nieszczęsnych zesłańcach. Od innych, bardziej zorientowanych krążyły mrożące krew w żyłach opowieści o jego okrucieństwach. Podobno, bo nigdy tam nie trafiłem.

W końcu wyrwałem swoje papiery z sekretariatu uczelni. Jak już je miałem w ręku, to razem z kuzynem odpłaciliśmy temu co najbardziej mnie kopał.

Zysk z egzaminu w OSS w Pile? Zostały doświadczenia, znajomości i koledzy, którzy dostali się do szkoły. Mogłem Wranglery na co dzień nosić, bo garnitur się do noszenia nie nadawał. Strata? Obita facjata z lekkimi przebarwieniami na skórze i bolące żebra.

Po powrocie do domu Mama – przytuliła.

Komentarz Taty; – „na zbity pysk wyrzucili”. Nie wiedziałem, miał żal, czy satysfakcję?

Ja zaś żyłem już czymś innym. W planie miałem egzaminy na SGGW i bycie dyrektorem, czegokolwiek byle rządzić. Nigdy nie byłem wzięty w kamasze, ani żadnym kosztem mnie nie obciążyli. Od razu do WKU zaniosłem dokumenty z SGGW.

Sławoj Misiewicz