Henrykusy na weselu

W burzliwym roku 1980, nie bacząc na polityczne okoliczności, zdecydowałem się na ożenek. Była wolna i silna wola, była partnerka i patrząc na pesel, był stosowny czas. Zamieszkując z dala od rodzinnego gniazda, 650 km od Sejn, przy tworzeniu listy gości musiałem uwzględnić smutny fakt, że niewielu zdecyduje się na daleką podróż. Dlatego swoje zaproszenia skierowałem między innymi do Henrykusów, mieszkających znacznie bliżej niż moja najbliższa rodzina. 7 czerwca 1980 roku w lokalu pod nazwą „Klub Olimpijczyka” przy Stadionie im. Alfreda Smoczyka w Lesznie faktycznie zjawiły się dwie pary, Marian z Urszulą i Krzysztof z Mirką.

Grupa weselników na widowni Stadionu im. Alfreda Smoczyka w Lesznie. 7 czerwca 1980 r. Para młoda- Aldona Kaczmarek i Andrzej Szczudło.

W trakcie imprezy ktoś wywołał młodą parę do drzwi. Wychodząc zobaczyliśmy na korytarzu sporą grupę roześmianej młodzieży a na ich czele posiadacza szerokiego uśmiechu- Czesława Trawińskiego. Pan profesor wyściskał nas serdecznie życząc wszystkiego najlepszego (raczej się domyślam niż pamiętam). Nie obyło się bez podrzucania do góry, zwyczaju wprowadzonego i z zapałem kultywowanego przez pana profesora w Henrykowie. Kiedy odebraliśmy życzenia i prezent od całej grupy, zasiedliśmy z panem Czesławem do stołu. W rozmowie wyszło, że niespodziewana wizyta tak licznej grupy Henrykusów na naszym weselu była możliwa przy okazji wyjazdu na wycieczkę do Poznania. Wszystko zaplanował i skoordynował z weselnym planem mój wychowawca Czesław Trawiński, który w nagrodę dostał taniec z panną młodą. Na wysokości zadania nie stanął tylko fotograf, który racząc się golonką nie uwiecznił tak ważnego momentu jak wizyta Henrykusów.

Po latach nie kojarzę nikogo z tej grupy moich niespodziewanych gości weselnych, ale miło byłoby gdyby ktoś się odezwał i zaświadczył, że wszystko co napisałem jest prawdą i tylko prawdą, o którą w dzisiejszych czasach tak trudno.

Andrzej Szczudło

Dojazd do siedziby USC w Lesznie wymagał wtedy specjalnego zezwolenia.
Niewiarygodne, ale udało się odnaleźć oryginalną umowę na muzyczną oprawę naszego wesela.

Wspaniali ludzie

Pod takim tytułem wrocławskie pismo „Słowo” w nr 41 z 23- 29 października 2002 roku zamieściło wywiad z dr inż. Władysławem Szklarzem, pierwszym burmistrzem Wiązowa. Dla nas ten sam Władysław Szklarz znany był jako dyrektor szkół w Henrykowie, następca dyrektora Jana Szadurskiego. Autor wywiadu red. Andrzej Kaczmarek skupił się na działalności samorządowej dyrektora Szklarza, co z pewnością zaciekawi też Henrykusów. Poniżej cytujemy obszerne fragmenty tego wywiadu.

Władysław Szklarz

– Jak Pan po tych kilku latach wspomina okres, w którym pełnił Pan w Wiązowie funkcję burmistrza?

– Były to cztery lata pierwszej próby samorządności. Wielu rzeczy trzeba się było uczyć od nowa. Ale sądzę, że szybko nauczyliśmy się pracować w nowej samorządowej rzeczywistości. Ta samorządność była wówczas nie nastawiona na grabienie majątku na własne potrzeby; była to rada bardziej społeczna. Ówcześni radni nie nabyli jeszcze złych nawyków. Dlatego praca ta była przyjemna. Pracowało mi się bardzo dobrze, zarówno z Radą jak i Zarządem. Nie było sytuacji konfliktowych, poza jedną obywatelką, która zawsze miała jakieś pretensje.

– Właśnie, osoby które pamiętają pracę Rady pierwszej kadencji, mówią, że była to grupa ludzi, z jednej strony społeczników, z drugiej strony „przedwojennych polityków”, wśród których wielu zabierało głos, wielu miało własne zdanie i prawie wszyscy próbowali się przyczynić do rozwoju gminy…

– Zgadza się. Nie powstały wówczas grupy mające swoje własne interesy. Coś takiego stworzyło się w następnej kadencji, a skutki tego znamy. Było to groźne dla samorządności. Niemniej jednak postęp w gminie jest. Powstała oczyszczalnia ścieków, wysypisko śmieci. Budowana jest kanalizacja.

– Widać, że wie Pan co się w gminie dzieje…

– Odwiedzam Wiązów praktycznie co miesiąc i cieszę się, że przyjeżdżając tu spotykam wielu życzliwych ludzi. Wiele osób do dziś mnie pamięta. Czas pracy w Wiązowie wspominam bardzo dobrze.

– A ja wyglądały Pana relacje z pracownikami Urzędu?

– Z pracownikami moje stosunki były bardzo dobre. Miałem pewne zasady, których przestrzegałem. Pierwsza to taka, że pracownik powinien dobrze zarabiać, ale trzeba też od niego wymagać. Jak się zapłaci to można wymagać. Druga zasada to taka, że na danym stanowisku osoba nie powinna dłużej pracować jak sześć do ośmiu lat. W innym przypadku człowiek nabiera pewnej rutyny. Nowy pracownik przychodząc, widzi pewne rzeczy inaczej i to powoduje dalszy rozwój. Oczywiście nie zawsze można pracowników zmieniać.

– Wspomniał Pan o jednej ważnej dla Pana zasadzie, że osoba nie powinna zbyt długo pozostawać na tym samym stanowisku. Jak Pan uważa, czy wójtowie i burmistrzowie powinni przez wiele kadencji pełnić swoje funkcje? Na przykład, Prezydent Polski może pełnić tylko dwie kadencje…

– Uważam, że powinna być tylko dwukadencyjność, i szkoda, że Sejm nie wprowadził tego projektu, chyba dlatego, że komuś na tym zależało. Tak jest w USA, we Francji, że po dwóch kadencjach osoba sprawująca podobny urząd musi odejść, choć po przerwie może wrócić jeśli jest wystarczająco dobra. W naszym przypadku jest to złe, gdyż zawiązują się pewne układy, których burmistrz czy wójt, choćby chciał uniknąć, to nie uniknie. Zdrowiej dla demokracji byłoby gdyby burmistrz czy wójt po dwóch kadencjach odchodził, a mógł ewentualnie powrócić po przerwie.

– Wiązowianie zetknęli się po raz pierwszy z Panem jako z dyrektorem SHRO Siecieborowice. Następnie został Pan burmistrzem Wiązowa. Która praca była trudniejsza?

– Nie są to porównywalne ze sobą stanowiska. Tam był zakład produkcyjny i praca w zakładzie rolnym była trudniejsza. Choć jak wiadomo radziliśmy sobie wówczas bardzo dobrze. Miałem też trzecią dewizę- nie zaciągania kredytów, czego nauczyłem się jeszcze od mojego ojca. Teraz wiem, że w dzisiejszych czasach kredyty są niezbędne by lepiej funkcjonować i pewne sprawy skuteczniej załatwić. Siecieborowice nawet w najtrudniejszym okresie nie miały żadnych długów, a to była rzecz ważna. Wówczas potrafiliśmy inwestować i prowadzić budowy. Gdybym nadal był dyrektorem tego zakładu, to kto wie, czy nie ukończylibyśmy budowy pozostałych bloków na ul. Biskupiej.

– Za Pana kadencji o gminie Wiązów pozytywnie mówiono w całym regionie. Z czego to wynikało?

– Działo się to dzięki współpracy z Radą i pracownikami Urzędu. Jako jedni z pierwszych w Polsce i pierwsi w województwie zwodociągowaliśmy całą gminę. Był to duży wysiłek i przez to nie zrobiło się wielu innych rzeczy. Ale było to słuszne, gdyż od wielu lat ludzie na wsiach mają wodę.

(…)

– Jest Pan częstym gościem w Wiązowie. Jak mieszkańcy gminy Pana przyjmują gdy się spotykacie?

– Powitania czasami są tak serdeczne, że zdarzają się nawet pocałunki, choć ja do pocałunków to nie jestem aż tak skory. Przykładowo dzisiaj, jeden z mieszkańców powitał mnie takimi słowami: „O, Pan burmistrz do nas przyjechał”, a ja nie jestem przecież burmistrzem. Takie przywitania są dla mnie bardzo miłe. Myślę, że jako burmistrz starałem się załatwiać sprawy najlepiej jak umiałem.

– Czym się Pan się dzisiaj zajmuje na co dzień?  

– Lubię pracować i teraz realizuję duże zadanie jakim jest stworzenie biografii i życiorysów ludzi, którzy pochodzą z moich rodzinnych stron- Buczacza. Jest to ciekawa i pracochłonna pasja. Wspólnie, wraz z infułatem z moich rodzinnych stron, próbujemy odbudowywać cmentarze oraz kościoły na wschodzie. Towarzystwo Miłośników Lwowa organizuje co miesiąc spotkania, na których wiele rzeczy się omawia. Czas spędzam czynnie i pracowicie.

(…)

Henrykowskie wspomnienia

Po ukończeniu szkoły podstawowej w Henrykowie zastanawiałam się gdzie mam kontynuować edukację. Był rok 1965, w środowisku krążyła wieść, że w zamku będzie otwarta szkoła średnia i dwuletnia szkoła pomaturalna. Widać było prace remontowe w bardzo zaniedbanym budynku po wojnie należącym do PGR. Wreszcie dotarła oficjalna wiadomość, że można składać podania o przyjęcie do Technikum Hodowli Roślin i Nasiennictwa. W czerwcu odbył się egzamin, a przystąpiło do niego ponad czterystu kandydatów. Utworzono dwie pierwsze klasy: jedną stanowili uczniowie powiatu ząbkowickiego a drugą przyjezdni z innych regionów Polski. Ze względu na trwające jeszcze prace wykończeniowe, rok szkolny rozpoczął się 15. września 1965 r. Pamiętam dokładnie moment uroczystego otwarcia szkoły, było to na tarasie od strony ogrodów.
Dla czternastoletniej panienki było to wielkie wydarzenie, dużo gości z różnych stron, nowi nauczyciele, rodzice i uczniowie klas I A i B oraz dwa roczniki kolegów po maturze.

Dzień Nauczyciela- dyrektor Jan Szadurski z mgr Jadwigą Polkowską

Wszystko odbyło się z wielką pompą, pod przewodnictwem dyrektora Jana Szadurskiego, pomysłodawcy utworzenia Zespołu Szkół w pocysterskim zabytkowym obiekcie. Pierwsze wejście do budynku oczarowało wszystkich. Piękne sale: marmurowa, dębowa i purpurowa, z kominkami, obrazami na ścianach, piękną podłogą. Długie korytarze wyłożone czerwonymi dywanami a we wnękach piękne rośliny, stoliki i krzesła czekające na zmęczonych uczniów. Ach! Prawdziwy pałac! Brakowało tylko elewacji.

Ja, mieszkanka Skalic, wiedziałam w jakim stanie był, nazywany tak przez nas potocznie, zamek. A teraz taka metamorfoza! Był to prawdziwy rozkwit Henrykowa, można powiedzieć „Złoty Wiek”.

Pochód pierwszomajowy 1969 r.

Przez 5 lat mojego pobytu w szkole bardzo dużo się działo, przyjeżdżało wielu sławnych ludzi: artystów, muzyków, pisarzy, filmowców, naukowców. Korzystaliśmy z tego podczas spotkań organizowanych dla uczniów. Zawdzięczaliśmy to wszystko Dyrektorowi Janowi Szadurskiemu. Był to człowiek niezwykle pracowity, przedsiębiorczy, szanujący wartości, z poczuciem humoru i z wizją nowoczesnego nasiennictwa w Polsce.

Zaczęły się zajęcia lekcyjne. W klasach czyściutko, pachniało świeżymi meblami. Gabinety ćwiczeniowe były dobrze wyposażone w nowoczesne pomoce dydaktyczne. Ćwiczenia z podziałem na grupy mieliśmy z fizyki, biologii, chemii. Wychowawcą klasy IB został Alojzy Pawicki. W dzienniku o rozmiarach 45 x 30 cm zapisanych było 50. uczniów. Lekcje historii często odbywały się w sali purpurowej, o bogatym wystroju, z kominkiem marmurowym, w rogu której stał nowiutki czarny, błyszczący fortepian Steinway. Na język polski profesor Wadowski zabierał nas do sali dębowej (dawna biblioteka cystersów), w której boazerie i ściany wykonane były z drewna dębowego. W pierwszej klasie mieliśmy tylko przedmioty ogólnokształcące i trzy godziny zajęć praktycznych. Uczyli nas wspaniali nauczyciele:

Zdzisław Wadowski – język polski,

Wanda Mazur – matematyka, fizyka,

Stefan Kościelniak (Dyrektor Pedagogiczny) – historia,

Alojzy Pawicki – chemia,

Barbara Czarnoleska – botanika,

Wiesława Trawińska – zoologia, botanika,

Bogumiła Wadowska – język rosyjski,

Andrzej Lesisz – wychowanie fizyczne,

Barbara Pawicka – zajęcia praktyczne.

Można było też uczestniczyć w zajęciach dodatkowych, jak: koło fotograficzne, różne zajęcia sportowe, harcerstwo, gospodarstwo domowe czy LOP. Pomagaliśmy też przy porządkowaniu terenu wokół naszej szkoły, a pracy było dużo bo przez 20 lat obiekt nie miał dobrego gospodarza. Tradycją szkoły były, organizowane corocznie, bale przebierańców. Odbywały się w sali marmurowej a przygrywała Orkiestra Pana Prusko. Uczestniczyli w nich nauczyciele, uczniowie i słuchacze szkół pomaturalnych. Pomysłowość w strojach była ogromna, zabawy i tańce prowadził wodzirej. Orkiestra przygrywała do północy i wszyscy bawili się wspaniale. Tradycją też stały się koncerty w wykonaniu filharmoników wrocławskich oraz artystów z operetki i opery. Odbywały się w sali purpurowej gdzie stał fortepian a wnętrze stwarzało podniosły nastrój. Przeżycia niezapomniane do dzisiaj!

Obóz DYBOWO, 1966 r. Przed namiotem w białej chustce Basia Czarnoleska

Bardzo lubiłam lekcje botaniki i zoologii z profesor Trawińską. Drzemał we mnie duch przyrodnika i do dzisiaj mnie nie opuszcza. Szkoła miała nieograniczone możliwości zakupu pomocy naukowych. Gabinet biologii był wyposażony
w mikroskopy, szkielety zwierząt, preparaty suche i mokre, tablice poglądowe, przeźrocza, albumy a nawet sprzęt filmowy. Na zajęciach terenowych
w pobliskim parku, na łąkach i polach poznawaliśmy przyrodę „na żywo” prowadząc obserwacje i posługując się kluczami do oznaczania roślin i zwierząt. Profesor Trawińska zachęcała nas do zbierania ciekawych okazów roślin i zwierząt. Znosiliśmy do gabinetu różności, powstawały z tego piękne kolekcje. Działało też bardzo aktywnie Koło Ochrony Przyrody, w ramach zajęć wychodziliśmy w teren i jeździliśmy do Ogrodu Botanicznego we Wrocławiu.

Obóz harcerski DYBOWO, 1966 r. Dyżur w kuchni.

HarcerstwoCzuj, czuj – czuwaj!

Zapisałam się do harcerstwa, które prowadziła druhna Barbara Czarnoleska. Była dla nas osobą niezwykle życzliwą i ciepłą. Poświęcała harcerstwu bardzo dużo swojego czasu. Zaczęliśmy od tworzenia zastępów i przygotowań do złożenia przyrzeczenia. W czasie zbiórek często wędrowaliśmy do Skalic, Witostowic czy Muszkowic. Jesień była ciepła i słoneczna. W listopadowe popołudnie w ruinach starego grodziska w okolicach Witostowic złożyliśmy pierwsze przyrzeczenie harcerskie, otrzymaliśmy krzyże harcerskie, płonęło ognisko, śpiewaliśmy aż do późnych godzin nocnych.

Obóz DYBOWO, 1966 r. Zastęp „Mikołajki”.

Zaczęła się wielka przygoda, która trwała przez wiele lat. W harcerstwie też, jako instruktorzy działali starsi koledzy ze Studium Pomaturalnego. Druhna Basia porywała nas swoją pasją do wędrówek górskich. Przedeptaliśmy wiele szlaków w Sudetach, Tatrach, Beskidach. W okresie wakacji organizowane były obozy. Pierwszy duży obóz mieliśmy nad jeziorem w Dybowie w pobliżu Mikołajek. Namioty – dziesiątki, w środku prycze, nocne warty, dyżury w kuchni, kąpiele w jeziorze, rejsy statkiem, wieczorne apele i ogniska – to było życie obozowe. Do sklepu było daleko. Z pobliskiego SHR-u otrzymaliśmy do pomocy konia i wóz, powoził Marek Bijoś dowożąc potrzebne produkty ze sklepu, a szefową kuchni była Pani Nikietynowa, która bardzo dbała o nasze podniebienia.

Obóz ZHP w Niesulicach, 1967 r. Pierwsza z lewej Jadwiga Szaro.

Kolejne obozy to: Niesulice (zielonogórskie), Małe Ciche, Stegna Gdańska. Bardzo ważne dla harcerzy były coroczne Rajdy Świętokrzyskie, na których spotykała się brać harcerska z całej Polski. Harcerze pomagali też sadzić las w Skalicach. Leśniczym był wtedy mój Tata, Andrzej Szaro. Przygotowywał sadzonki, narzędzia i uczył jak prawidłowo umieścić drzewko w glebie, żeby rosło. Chyba robiliśmy to dobrze bo po 50. latach urósł wspaniały las. Po pracy zawsze rozpalaliśmy ognisko pod skałką, piekliśmy kiełbaski, słuchaliśmy opowieści leśnika, śpiewaliśmy i bawiliśmy się. Natomiast w porze zimowej organizowaliśmy spotkania przy kominku. Wróżby andrzejkowe udawały się najlepiej. Tu prym wiodła nasza koleżanka Basia Przybyszewska a na gitarze przygrywał Włodek Kaczuba. Początkowo nosiliśmy szare mundury z zieloną chustą a po kilku latach awansowaliśmy na instruktorów i zmieniliśmy strój na seledynowe bluzy z kolorową krajką. Należą się wielkie słowa podziękowania dla druhny Barbary Czarnoleskiej (później harcmistrza) za towarzyszenie młodzieży i piękny program kształtujący wartości ludzkie i chrześcijańskie.
Pani Czarnoleska po wyjeździe z Henrykowa przez wiele lat pracowała w Szkole Rolniczej w Bojanowie a po przejściu na emeryturę wstąpiła do Zgromadzenia Małych Sióstr Jezusa.

Kostrzewa „Leo”

Oczkiem w głowie dyrektora Jana Szadurskiego były plantacje nasienne kostrzewy czerwonej „Leo”. Po pierwszej klasie odbywaliśmy praktyki wakacyjne na polach Stacji Hodowli Roślin w Henrykowie. Wyposażeni w sierpy ruszyliśmy na plantację kostrzewy ale nie mieliśmy pojęcia jak się zabrać za ścinanie. Nauczyciele praktyk, co prawda, pokazali „żółtodziobom” technikę ścinania ale po każdym cięciu następowała porażka. Dyrektor Szadurski przyglądał się z boku. W pewnym momencie nie wytrzymał, chwycił za sierp, zwołał towarzystwo i powiedział:

Okręć lewą ręką źdźbła trawy, chwyć mocno jak dziewczynę w tańcu a prawą ręką podcinaj nisko przy ziemi.

Jan Szadurski z rodziną.

Do dzisiaj pamiętam tę naukę, a dyrektor dla nas, młokosów, był wtedy prawdziwym „guru”. Potem trzeba było powiązać trawę w snopki i ustawić w kopki do suszenia.

Matura

Po pięciu latach nauki, w roku 1970 przystąpiliśmy do egzaminu maturalnego. Pisemne egzaminy z języka polskiego i matematyki pisaliśmy w sali purpurowej a klasa Va w dębowej. Z naszej pięćdziesiątki do matury dotrwało 28. uczniów.
Po uzyskaniu oceny bardzo dobrej i dobrej nie trzeba było uczestniczyć
w egzaminach ustnych. Dyrektor Pedagogiczny Stefan Kościelniak przeprowadzał egzamin z wiedzy o społeczeństwie a przedmioty zawodowe zdawało się ustnie przed komisją, losując pytania. Po ogłoszeniu wyników (zdali wszyscy) czekaliśmy na wręczenie świadectw maturalnych.

Studniówka 1970- klasa V b

Odbyło się to bardzo uroczyście, przed budynkiem szkoły przy tablicy pamiątkowej. Uwieńczeniem pobytu w szkole był bal maturalny, na którym tańcowaliśmy razem z nauczycielami do białego rana. O godzinie piątej rano, nie zważając na wczesną porę, poszliśmy na plebanię odwiedzić Księdza Proboszcza. Zaprosił nas na śniadanie i zostaliśmy na porannej Mszy Świętej o godzinie 7.30.

To tylko kilka wspomnień z pobytu w szkole. Był to wspaniały etap w moim życiu, Henrykowski.                                                                  

Jadwiga Szaro

Zbyszek w moich progach

Zbyszek Szczerbiński jest moim henrykowskim kolegą z grupy zielonogórskiej. W Henrykowie, z Piotrem i Tośkiem trzymali się razem, stanowiąc obsadę jednego z pokoi w internacie. Po szkole rozstaliśmy się, ale jakiś tam okazjonalny kontakt był. Kiedy dosyć przypadkowo, zamieszkując we Wschowie z „Białego Niedźwiedzia” stałem się Lubuszaninem, postanowiłem kontakt odnowić. Całą rodziną wybraliśmy się do Dychowa, gdzie Zbyszek mieszkał.

Zbyszek Szczerbiński przy płocie (jeszcze nie ukończonym) we Wschowie. 1993 r.

Było to zaraz po zmianie systemu politycznego w Polsce, początek lat 90., kiedy wiele zakładów pracy upadło, a przedsiębiorczy Polacy poszukiwali dla siebie nowych szans na pracę i życie. Bazując na różnicy cen w obu krajach, dosyć niespodziewanie w małej miejscowości Łęknica na granicy polsko- niemieckiej powstał potężny bazar, na którym sprzedawano wszystko czyli tzw. mydło, powidło. Krążyły legendy o tym, więc będąc blisko chcieliśmy to miejsce odwiedzić. Okazało się, że przewodnikiem może nam być żona Zbyszka, która ma tam swoje stanowisko handlowe. Wybraliśmy się tam i chociaż dziś już nie pamiętam co udało się kupić, wielkość bazaru i rozmaitość towarów robiły wrażenie.

Wrażeń z wyjazdu mieliśmy więcej, bo kolega zaprosił nas na grzyby, których w tym czasie i miejscu było multum. Lubię grzybobranie i co roku staram się zadość tej pasji uczynić, ale od tamtego czasu nie widziałem więcej niż wtedy.

W roku 1990 był w Henrykowie Zjazd Absolwentów na zakończenie działalności szkół henrykowskich. Zbyszka Szczerbińskiego też tam spotkałem. Była okazja do pogadania.

Zjazd w Henrykowie, 1990 r. Zbyszek Szczerbiński w swetrze z czerwonymi wzorami. Po jego prawej stronie nieżyjący już od lat Antoni Ślipko z Wężysk, po lewej Marian Samek z Witkowa. Z prawej strony zdjęcia Henryk Radomski, wychowanek dyrektora Szadurskiego.

W ramach rewizyty Zbyszek odwiedził nas we Wschowie w 1993 roku. Od dwóch lat z żoną i dwoma synami mieszkaliśmy już w nowym domu, chociaż wokół niego sporo było jeszcze do zrobienia. Zbyszek przyjechał z żoną Wiesią. Mile spędziliśmy czas na wspominkach i pogaduchach.

Potem było aż kilkanaście lat posuchy w kontaktach ze Zbyszkiem. Odwiedzałem kolegów i koleżanki z innych stron kraju. Ponownie go spotkałem, kiedy zdecydowałem się uczestniczyć w projekcie Polska Cyfrowa Równych Szans. Szkolenie dla grupy lubuskiej tzw. Latarników odbywało się w Dychowie w 2013 roku. W rozmowie telefonicznej okazało się, że mój kolega mieszka już w innym miejscu, we wsi Kosierz, 12 km od poprzedniego. Dotarłem tam bez problemu i… wysłuchałem serwisu informacyjnego. Byliśmy znowu na bieżąco.

Zbyszek z żoną Wiesią w czasie wizyty we Wschowie. 1993 rok.

Teraz na świecie króluje Facebook, źródło informacji i rozrywki. Zbyszek długo go unikał, aż w końcu uległ namowom córek (ma dwie) i zaistniał. Nic jednak z siebie tam nie daje, żadnych wpisów ani fotek. Musiałem ja 😊. Co niniejszym uczyniłem.

Andrzej Szczudło

Sentymentalizm aktywny

Nie szukajcie tego w słownikach, to neologizm. Sam przed chwilą wymyśliłem to określenie, które w mojej intencji miało znaczyć aktywność wywołaną wspomnieniami. We mnie tego typu uczucie funkcjonuje od dawna i sprawia, że co raz przypominając miłe zdarzenia sprzed lat ruszam w świat w poszukiwaniu osób, które mi tak miło się kojarzą.

Spotkanie w Krasieninie w 2018 r. A.Szczudło i P.Ruszkowski

W ten sposób w roku 1996, w dwie pary z małymi jeszcze dziećmi ruszyliśmy w poszukiwaniu Piotra Ruszkowskiego, kolegi z PSNR. W szkole, na pierwszym roku Piotrek był artystą, który stale nas rozbawiał. Śpiewał, recytował, opowiadał kawały, robił miny, pokazywał swoje niespotykane palce u rąk, które umiał wygiąć jak nikt inny. Na drugim roku już mu się odechciało, ale to chyba nie dlatego, że zamieszkał w pokoju razem ze mną i Mirkiem Brandtem? Lubiłem go i nie narzekałem na pokojowe sąsiedztwo. Czasami działał na mnie nawet inspirująco, między innymi kiedy wspólnie tworzyliśmy słynny potem tekst piosenki „My murzyni z Henrykowa” (poniżej w pełnej treści). Po szkole widzieliśmy się tylko raz, na zjeździe w Henrykowie, kończącym 25. letnią historię szkół rolniczych. Było to w roku 1990.

Wizyta na tzw. Weimarze, rok 1990. Od lewej: Grażyna Ruszkowska, Jola Bruska, Krzysztof Rek i Jurek Bruski.

Piotrek zaskoczył nas tym, że jako pierwszy złamał zasadę, że „drzewa do lasu się nie przywozi”. Po prostu przyjechał na zjazd szkolny ze swoją żoną. Jednak tak naprawdę nikt nie miał mu tego za złe, bo Grażynka okazała się sympatyczną miłośniczką Henrykusów. Kiedy więc parę lat później wakacyjnym szlakiem ruszyłem na wschód kraju, wiedziałem kogo spotkam w Krasieninie koło Lublina.

Pamiątkowa fotka na zrębach nowego domu. Trzy dziewczyny wokół mnie to córki Grażyny i Piotra Ruszkowskich.

Dotarliśmy tam pod wieczór, bez zapowiedzi, bo komórek wtedy nie było, a zresztą nie mieliśmy pewności czy na pewno Ruszkowskich odwiedzimy. Mimo dosyć późnej pory, zastaliśmy ich przy pracy. Uwijali się przy pomidorach uprawianych w tunelach foliowych. Był to czas zbiorów. Nie było czasu na sentymenty, wzięliśmy się do pracy przy sortowaniu, bo nad ranem następnego dnia, cała pula owoców miała trafić na giełdę. Przy sortowaniu udało się pogadać i pośpiewać. Okazało się, że duch artystyczny tu żyje, trzy córki umiały pięknie śpiewać. W gościnnym domu znalazło się miejsce na nocleg dla całej naszej ekipy liczącej osiem osób. I dobrze, bo nocą spadł tęgi deszcz, który zlałby nasze namioty niemiłosiernie.

Lublin, 1996 r. Piotrek w otoczeniu gości.

Następnego dnia, który dla Piotra zaczął się nad ranem, pozbieraliśmy się, i kiedy gospodarz wrócił z giełdy wybraliśmy się do Lublina. Już nie pamiętam co zwiedzaliśmy, ale utrwaliłem w sobie pogląd, że Lublin to fajne miasto, podobnie jak Puławy, skąd Piotrek pochodzi. Zresztą cała okolica pełna była ciekawych miejsc, które dobrze kojarzyły się z historią Polski.

Znacznie później, kiedy córki opuściły już rodzinny dom Ruszkowskich, odwiedziłem Krasienin ponownie. Tym razem było więcej czasu i miejsca na rozmowy. Piotr zarzucił już ogrodnictwo i pracował na posadzie w Lublinie, a przestronny domek (za duży na dwoje ludzi) był pięknie urządzony na dużej, pełnej zieleni działce. Ta zieleń to zasługa Grażyny, jak przyznał Piotr, i ja mu uwierzyłem.

Z żalem stwierdzam, że Piotrek, który zawsze był duszą towarzystwa, nie pojawia się na zjazdach absolwentów PSNR dosyć często organizowanych w Henrykowie i okolicach. Najpierw tłumaczył się odległością i brakiem czasu, teraz raczej względami zdrowotnymi. Chętnie jednak wita Henrykusów w swoich podlubelskich progach.

Andrzej Szczudło  

Poniżej zamieszczam tekst piosenki, która w bliskich mi rocznikach absolwentów jest uważana za hymn Henrykusów. Powstała w zaciszu męskiego internatu, po dosyć wyczerpującym czynie społecznym, zorganizowanym przez naszego wychowawcę Czesława Trawińskiego. Dziś nie ma już czynów społecznych, a i o murzynach mówi się i pisze jakoś inaczej.

My murzyni z Henrykowa

My murzyni z Henrykowa

Pracujemy w pocie czoła

od wieczora aż do rana

taka dola zakichana

taka dola nasza jest

Chociaż deszczyk z nieba kapie

Każdy za łopatę łapie

wymachuje w lewo, w prawo,

aż Władziuchna* bije brawo

a nasz Czesio cieszy się.

Gdy robotę odwalimy

to Piastowską odwiedzimy

po pół litra wypijemy i do domu pojedziemy

taki los murzyna jest.

tekst; Piotr Ruszkowski, Andrzej Szczudło

  • Władziuchna to nasz dyrektor Władysław Szklarz

Wszystko jest wspomnieniem

Wszystko jest wspomnieniem, z wyjątkiem chwili obecnej. (Tennesse Wiliams)

Skoro tak, to przywołuję rok 1970, kiedy to mury zabytkowego obiektu opuścił pierwszy rocznik Technikum Hodowli Roślin i Nasiennictwa w Henrykowie.

Pół wieku temu?! Czy to możliwe? Jak wtedy wyobrażaliśmy sobie nasz przyszły świat ze świadectwem maturalnym w garści? Jak potoczyły się losy tej grupy ciekawych życia i świata młodych ludzi?

Na te egzystencjalne pytania mieliśmy sobie odpowiedzieć podczas spotkania okolicznościowego w czerwcu 2020 roku. Czas nas jednak zaskoczył. Pandemia. Co zostało z planów? Pozostał albo nawiązał się kontakt telefoniczny z towarzystwem klasowym. W rozmowach zwykle wracamy do „początku”, który nas sprowadził do Henrykowa, do czasu spędzonego tamże, do przygód, doświadczeń, które zebraliśmy, a które stanowiły nasz bagaż na nowe życie. Wszak życie to nie problem do rozwiązania, to przygoda do przeżycia, jak twierdził J.Eldredge.

Do Henrykowa trafiliśmy w 1965 roku po rekrutacji, po egzaminach do „Nowej Szkoły”. Zjechaliśmy do niej z całej Polski. Ci z dalszych okolic stanowili jedną klasę i zamieszkali w internacie. Uczniowie z powiatu ząbkowickiego tworzyli drugą z klas.

Ruszyliśmy z nauką od połowy września. Przez dwa tygodnie pracowaliśmy na terenie obiektu, sposobiąc jego wizerunek zgodnie z potrzebami. A było co robić!

To, co zastaliśmy w środku, po dziś dzień jest obiektem doznań turystów, którym zdarzy się podziwiać sale: Purpurową, Dębową, dawniej Marmurową, dziś Refektarz. Myśmy tam bywali codziennie. Nasze klasy, zwane „gabinetami”, które odremontowano, zachowały dawny wystrój, wyposażone były w nowoczesny sprzęt. Zwykło się mówić, że wnętrze lśniło nowością. Nam dzieciakom stale uświadamiano jakiego zaszczytu dostąpiliśmy ucząc się tam, jak mamy się znaleźć w tym obiekcie i jaka jest jego wartość historyczna.

Nie da się ukryć, byliśmy dumni z „naszej szkoły”. Wszak znaliśmy inne i mogliśmy już porównać jak może być inaczej. Sprawcą tych zaistniałych zjawisk dla nas uczniów technikum, był groźny, tajemniczy starszy pan, z nieodzowną laseczką przechadzający się energicznym krokiem po długich korytarzach pocysterskiego klasztoru. Był to Dyrektor Jan Szadurski.

Wiedzieliśmy, że w kilka miesięcy tego roku zrujnowany obiekt doprowadził do stanu używalności, przywołując jego świetność architektoniczną, wyposażając go w sprzęty, pomoce dydaktyczne i naukowe. Ale szkoła to nie tylko wyposażenie w sprzęty, nawet najnowszej generacji, to przede wszystkim nauczyciele, którzy nas uczyli i wychowywali.

Z perspektywy lat widzę, że jak zawsze i wszędzie, postrzegaliśmy w Nich, w naszej kadrze, tych, którzy od nas ciągle wymagali, się „czepiali”.

Dziś wiem, że dali nam dużo. Zaszczepili, nauczyli, pokazali. Długo by wymieniać ich zasługi, ale pozostaje tylko powiedzieć; fajnie, że Was mieliśmy!

Henrykowska szkoła to nie tylko lekcje w obiekcie, to również zajęcia praktyczne, które miały nauczyć, przygotować do przyszłego zawodu.

Dla mnie to była ucieczka od lekcji, zwłaszcza tych mniej lubianych, to była przygoda, tam się działo… Zajęcia odbywały się w trzech grupach, w różnych miejscach, w każdej z innym nauczycielem. Kombinowaliśmy, co zrobić, aby czas miło i szybko upłynął!

Tym, co rozbudzało naszą ciekawość świata były liczne wycieczki dydaktyczne i krajoznawcze, to wakacyjne obozy wędrowne.

Uzupełnialiśmy nasze zainteresowania w różnych „kołach zainteresowań”, działały różne sekcje rozwijające umysł i ciało.

Odrębną i jakże urozmaiconą działalność prowadziła drużyna harcerska, pod wodzą niestrudzonej, skromnej i kochanej Pani Barbary Czarnoleskiej. Na jej zbiórkach miały miejsce wszelkie harcerskie igrce, rytuały i obowiązki statutowe.

To były przede wszystkim wyprawy turystyczne po Polsce, z czasem i dalej. Przez cały rok kalendarzowy odbywały się rajdy po górach. Latem wędrowaliśmy wybrzeżem Bałtyku. Dotarliśmy do przeróżnych zakątków kraju.

Dla wielu z nas te harcerskie wyprawy stały się w dorosłym życiu zwykłą potrzebą poznawania, sięgania dalej i po więcej. Przyczyniły się do zdobywania nie tylko punktów na szlakach turystycznych, ale również sięgania po miano przewodników turystycznych, pilotów wycieczek krajowych i zagranicznych. A wszystko zaczęło się od wyprawy do pobliskich Muszkowic, do Skalic…!

Minęło 5 wspaniałych, beztroskich lat w henrykowskich murach. Kończyła się przygoda henrykowska. W czerwcu 1970 roku otrzymaliśmy świadectwa maturalne. Ruszyliśmy na staże zawodowe, na studia. Zaczęło się dorosłe życie. W kraju i poza jego granicami.

Bywaliśmy na zjazdach szkolnych, klasowych. Widujemy się w małych grupach towarzyskich.

Marzyliśmy, aby spotkać się po 50 latach!!! Prawda, że brzmi to niesamowicie?

Skoro nie w 2020 to może w następnym? Wszak będzie to rok naszych […] urodzin i też dobrze. Tego się trzymajmy! Każda okazja jest dobra, aby się spotkać i zaśpiewać „Sto lat!”

Wywołuję do tablicy następnych. Mój ulubiony pisarz Carlos Ruiz Zafon powiedział: „Niewiele rzeczy tak oszukuje jak wspomnienia!” Ale tyle nam wolno, przywołajmy je!!!

Pozdrawiam, życzę Henrykusom spokojnych Świąt Bożego Narodzenia i zdrowia w Nowym Roku 2021! Będzie nam potrzebne, tyle toastów przed nami!!!

                                                                           Z koleżeńskim pozdrowieniem

                                                                               Barbara Przybyszewska

Siłacz ze Stolca

Andrzej Olewicz, z prawej, i Jurek Bruski w Chorwacji

Andrzeja Olewicza znam ze szkoły w Henrykowie. Był kolegą z młodszego rocznika PSNR. Po szkole spotkaliśmy się na Rajdzie Bialskim w 1975 roku, on jeszcze jako student, ja już jako absolwent. Potem długo, długo nic, aż doszło do fazy zintensyfikowania zjazdów absolwentów, na których nie tylko się pojawiał, ale i zapraszał do siebie. W czasie kiedy absolwenci byli już w Henrykowie mniej mile widziani przez nowych gospodarzy, poszukiwane było przyjazne miejsce spotkań poza naszą szkołą. Wybór padł na Zajazd „U Koniuszego” w Srebrnej Górze. Miejsce to utrwaliło się na dłużej jak i zwyczaj, że w drugim dniu spotkania, po noclegu z soboty na niedzielę, Olewicze zapraszają do siebie na grilla. I tak było. Przed niedzielnym południem towarzystwo zbierało się i wędrowało do pobliskiej miejscowości Budzów Kolonia, gdzie swoją siedzibę urządzili Andrzej i Ewa Olewiczowie. Przy rożnie i dobrym jedzonku więzi się zacieśniały. Efektem tego były kolejne spotkania, już nie tylko w kraju ale i za granicą. W ten sposób i ja z żoną oraz henrykowską parą Jurkiem i Jolą Bruskimi dołączyliśmy do Olewiczów jadących do Chorwacji. W atrakcyjny sposób, w poszerzonym jeszcze gronie spędziliśmy tam dwa tygodnie, w czasie których mogliśmy się także lepiej poznać. Z rozmowy Andrzeja z Andrzejem najbardziej zapamiętałem jego opowieści o Stolcu i konkursach rowerowych. Ten pierwszy barwny wątek dotyczył miejsca pochodzenia Andrzeja, ze Stolca. Usłyszałem wtedy, że w nowych czasach w tej wsi uruchomiono zakład wędliniarski, który produkował świetne kiełbasy. Lokalny patriota poczuwał się wtedy do promowania rodzimych wyrobów. Wszem i wobec głosił więc prawdę o przewagach smakowych kiełbasy ze Stolca. Odbiór był różny, często pojawiały się kolejne pytania, ale prawie zawsze- uśmiech na twarzy.

Drugi wątek związany z Andrzejem Olewiczem, o którym chciałbym opowiedzieć, dotyczy roweru. Pasja rowerowa towarzyszy Andrzejowi od zawsze. Kiedy przestał być kawalerem, dzieli ją z żoną Ewą. Sporo lat temu wdrożył się do grona uczestników festynów organizowanych corocznie przez Powiat Ząbkowicki. Na początku, przez kilka lat były to rajdy rowerowe z Ząbkowic Śląskich do Srebrnej Góry, potem inicjatywa ewaluowała do nowej opcji; co roku inna gmina z powiatu była organizatorem festynu. Stały był schemat; rajd rowerowy do wyznaczonego miejsca kończył się festynem, na którym odbywały się przeróżne imprezy. Andrzeja najbardziej kręciły te związane z rowerem; jazda żółwiem, slalom, jazda na jednym kole i wyciskanie roweru na leżąco. W tej ostatniej konkurencji nasz kolega doszedł do perfekcji i przez kilkanaście lat zawsze ten konkurs wygrywał. Jego wyniki mieściły się w przedziale 150- 420 razy. Czym tłumaczyć tak duży rozrzut? Pytany o to zawodnik szczerze wyznał, że kiedy startował jako pierwszy ze zgłoszonych, dawał z siebie wszystko, aby nikt go nie pobił. Kiedy był ostatnim na liście startujących, wystarczało mu wycisnąć 10 razy więcej niż najlepszy dotąd. Zawsze nagrodą był rower, więc po latach w rowerowni Olewiczów zrobiło się ciasno. Już myśleli o dobudówce garażowej kiedy problem sam się rozwiązał. Zniechęceni monotonią na liście corocznych zdobywców roweru, stale tym samym zawodnikiem na czele, od trzech lat organizatorzy zrezygnowali z tej konkurencji.

Andrzej jednak tym się nie zraził i nadal uczestniczy w różnych inicjatywach społecznych w swoim regionie. Daje z siebie co może, a może np. przygotować wspaniałą grochówkę dla 800 – 1000 osób, uczestników Festiwalu Kół Gospodyń Wiejskich organizowanego w Stolcu. Do grochówki wrzucana jest kiełbasa i nikt poczęstowany nie wątpi już teraz, że najlepsza kiełbasa jest ze Stolca.

Andrzej Szczudło

Sport w Henrykowie

Sport był w Henrykowie czymś bardzo istotnym, mimo że nie zawsze odpowiednio uwzględniony w rozkładzie zajęć szkół. Tak pisał o tym we wspomnieniach założyciel szkół dyrektor Jan Szadurski.
„W Henrykowie obowiązkowy WF miały tylko pierwsze klasy technikum. Dla reszty zajęć nie przewidziano. Tym niemniej słuchacze, nadobowiązkowo, brali udział w sekcjach sportowych działających w Ludowym Zespole Sportowym. W efekcie reprezentacja uczelni w lekkoatletyce, w latach 1966- 67 znalazła się w czołówce na terenie powiatu ząbkowickiego. W następnym roku młodzież, w ramach czynów społecznych, przy dużym zaangażowaniu dyrekcji uczelni, kierownika internatu i części grona nauczycielskiego, zbudowała dwa boiska do siatkówki, zmniejszone boisko do piłki nożnej, pełnowymiarową płytę do gry w koszykówkę, pięciotorową bieżnię o długości 120 metrów, uniwersalną skocznię lekkoatletyczną i rzutnię do pchnięcia kulą. Wybudowanie w czynie społecznym, w tak krótkim czasie, tak wielu obiektów, zostało wyróżnione piątą lokatą w ogólnopolskim konkursie „Boisko w każdej wsi”. Zespół henrykowskich sportowców przez następne lata zbierał zasłużone laury w różnych dyscyplinach, a zwłaszcza w lekkoatletyce.”

Sekcja jeździecka z Henrykowa dodawała uroku wielu paradom i imprezom.

Było tam miejsce dla zawodowców i amatorów. W kierunku profesjonalnego uprawiania sportu szli miłośnicy sportów konnych, przez pewien okres łucznicy. Inne dyscypliny były raczej na poziomie amatorskim, między innymi dlatego, że okres kształcenia w PSNR był krótki. Za moich czasów bytowania w Henrykowie czyli w latach 1973- 75 funkcjonowała sekcja łucznicza, bazująca na zawodnikach z technikum. Niektórzy z uczniów szkoły pomaturalnej angażowali się do gry w piłkę nożną w składzie klubu „Henrykowianka”.

Śnieg nie był przeszkodą w grze w piłkę nożną.

Masowo grano w piłkę nożną na boisku przyszkolnym. Mając w klasie przedstawicieli prawie wszystkich 49 województw robiliśmy rozgrywki dzieląc Polskę na dwie części. Jak na amerykańskiej wojnie, „Północ” walczyła z „Południem”. Zwykle „Północ” nie była w stanie pokonać zbyt silną ekipę „Południa”. W moim roczniku wyróżniali się Hieronim Matczak, Zbigniew Szczerbiński, Piotr Mazur, Zbigniew Caputa, Jerzy Urban, Adam Wiśniewski, Tadeusz Wolański. Ten pierwszy przez dwa lata w Henrykowie nie zdążył się sportem nacieszyć i mając w kieszeni dyplom technika nasiennictwa został nauczycielem wychowania fizycznego w szkole na Kujawach, skąd pochodził.
Z opowiadań Henryka Radomskiego, absolwenta PST z pierwszych lat szkoły, oraz Andrzeja Konarskiego z PSNR 1972- 74, wiem o sporych sukcesach w koszykówce.
Jurek Bruski w spotkaniach przy kawie lubi wspominać swoje przewagi w lekkoatletyce. W roku 1974 startował w Ziębicach w sztafecie 4 x 100 m i razem z kolegami zapracował na I miejsce.
Moje związki ze sportem, poza rajdami pieszymi w góry, były raczej sporadyczne. Trochę jeździłem na nartach, broniłem honoru drużyny „Północy” kiedy graliśmy w piłkę nożną, czasem w siatkówkę. Pamiętam, że kiedyś zostałem wytypowany do udziału w spartakiadzie (chyba LOK) w Ząbkowicach Śląskich. Motocyklem pokonywałem tor przeszkód. Trofeum z pewnością nie zdobyłem, bo inaczej lepiej bym to pamiętał.

Biegi na orientację. Od lewej Andrzej Szczudło i Jerzy Bruski.

Innym wyzwaniem był start w biegach na orientację. W eliminacjach wojewódzkich Olimpiady Turystyczno- Krajoznawczej Dolnego Śląska w maju 1975 roku, które odbywały się w tzw. Worku Turoszowskim (Niedów k. Zgorzelca), wystartowaliśmy jako oddzielna ekipa. W jej składzie poza mną był Jurek Bruski, Marian Samek i Maria Janiak. Zdobyliśmy niezłe miejsce i przez kilka sekund mogliśmy potem zobaczyć siebie w lokalnym serwisie TV. Zawody wypadły akurat w czasie naszej wycieczki w Tatry, opłaconej z pieniędzy za zbieranie ziemniaków. Aby chociaż częściowo z niej skorzystać, po zawodach już na własną rękę goniliśmy nasz rocznik przez pół Polski. Dopiero w Zakopanem dołączyliśmy do naszej grupy.

Zimowisko na Śnieżniku

Bliskość gór zachęcała także do uprawiania narciarstwa. Ze strony kadry prym wiódł dr Zbigniew Urbaniak, który do sezonu narciarskiego przygotowywał się już wczesną jesienią. Dbał o sprawność fizyczną biegając po henrykowskim parku, w czym sekundowali mu niektórzy uczniowie. Patrzyłem na nich z podziwem za determinację, chociaż śmiałem się kiedy jeden z wyćwiczonych w parku kolegów nie sprawdzał się w jeździe na nartach gdy byliśmy na Śnieżniku. Byłem świadkiem jak narty go prowadziły w krzaki, zdecydowanie nie tam dokąd chciał zmierzać.
O sporcie więcej mogłyby opowiedzieć osoby, które bardziej aktywnie w nim uczestniczyły. Czekamy na ich wspomnienia. Warto przypomnieć te niepowtarzalne chwile w Henrykowie i opowiedzieć innym jak wpłynęły na nasze życie.
Andrzej Szczudło

Szczudłowie z Henrykowa

Moi bliżsi znajomi wiedzą dobrze, że od lat jestem fanatykiem genealogii. Zainteresowanie tym sprowokowała moja śp. Mama Jadwiga z Buchowskich Szczudłowa (1929- 2018), która opowiadała różne historie, na które nie miała żadnych dowodów. Chciałem to zweryfikować, więc zacząłem szukać materiałów i ludzi o naszych nazwiskach. Możliwości były ograniczone, bo nie było jeszcze Internetu. Korzystać można było z bibliotek, archiwów i książek telefonicznych.

W roku 1986 z pomocą henrykowskiej przyjaciółki Brygidy (sic!) znalazłem się w Chicago i miałem sposobność zajrzeć i do amerykańskich książek telefonicznych. Znalazłem tam kilka numerów do osób o moim nazwisku. Dzwoniłem do nich i w ten sposób dowiedziałem się o kilku „gniazdach” Szczudłów poza moim pod Sejnami na Suwalszczyźnie. Dowiedziałem się o rodzinie Szczudłów z Raczek, która wtedy obca, ale po 30 latach i badaniu DNA okazała się trochę moja. Ponadto poznałem Michała Szczudło o rodowodzie z Drohobycza, który z grubsza opowiedział mi historię swojej rodziny.

Po powrocie do Polski, chyba w roku 1988, zabrałem swoją rodzinę do Henrykowa, aby pochwalić się swoją „Alma Mater”. Przy okazji chciałem zabrać z korytarza szkoły swój dyplom za wygranie jakiegoś konkursu. Aby go potajemnie nie porywać, wstąpiłem do sekretariatu i przedstawiłem się nieznanej mi pani. – Nazywam się Andrzej Szczudło i jestem absolwentem PSNR z roku 1975. Pani spojrzała na mnie z zainteresowaniem i ku mojemu zaskoczeniu, odpowiedziała, że nazywa się … Krystyna Szczudło i mieszka w Henrykowie. Po krótkiej rozmowie, widząc moje zainteresowanie jej pochodzeniem powiedziała mi, że więcej dowiem się od jej męża, Tadeusza Szczudło, który jest teraz w domu przy ul. Henryka Brodatego. I rzeczywiście, dawca nazwiska pani Krysi opowiedział mi, że tak jak mój znajomy Michał z Chicago, pochodzi spod Drohobycza, skąd większość rodziny po II wojnie ewakuowała się do wsi Dzierżążno Wielkie w gminie Wieleń k. Trzcianki. Z rozmowy przy kawie dowiedziałem się, że Tadeusz z Krystyną, jak moi rodzice, też mają syna Andrzeja Szczudło. W latach mojej nauki w PSNR Andrzejek był jeszcze mały ale już dostawał listy nawet zza granicy! Zazdrościł mu tego starszy brat Zbyszek. Wtedy zrozumiałem, że wysyłana do mnie korespondencja omyłkowo mogła trafiać do niego.

Od lewej: Zbigniew, Andrzej, Krystyna i Andrzej Szczudłowie. Z przodu najmłodszy z braci, Ryszard.

Sympatyczną rodzinkę Tadeusza i Krystynę Szczudłów odwiedziłem jeszcze kilka razy w Henrykowie, a później w Złotym Stoku, gdzie zamieszkali.  Poznałem ich trzech synów, stanąłem do pamiątkowego zdjęcia z imiennikiem. Kilka lat po poznaniu ich dotarłem do Dzierżążna Wielkiego, a w roku 2007 do wsi Gainy Wyżne pod Drohobyczem. Kiedy spytałem gdzie mieszkają Szczudłowie, usłyszałem; którzy? Był już wieczór, więc udało się nam odwiedzić tylko trzy domy, w których pozostali na Ukrainie Szczudłowie zamieszkiwali. Mam nadzieję, że uda mi się jeszcze raz tam dotrzeć i odwiedzić wszystkich „nazwiśników” (odpowiednik imiennika, osoba o tym samym nazwisku).

Po latach, w trakcie kolejnych zjazdów absolwentów dowiedziałem się, że mój starszy o rok kolega o wdzięcznej ksywce Badyl, jest chyba jedynym z Henrykusów, który zna i ma w swojej komórce numery telefonów dwóch Andrzejów Szczudłów; mnie i tego drugiego, syna Tadeusza.

Andrzej Szczudło