Jestem absolwentem PSNR z roku 1975. Pracowałem w branży do 2019 r., kiedy to przeszedłem na emeryturę. Pochodzę z Sejn (Podlaskie), mieszkam we Wschowie (Lubuskie). Mam duży sentyment do Henrykowa i ludzi z nim związanych.
Również pamiętam te łąki i studzienki, o których pisał Andrzej. Pracę dyplomową pisaliśmy w kilkuosobowej grupie. Nie pamiętam jej składu ani liczebności, coś mi się tam kołacze w pamięci, ale żadnych konkretów. Nasza ekipa nie badała poziomu wód, ale określaliśmy profile glebowe. Używaliśmy czegoś w rodzaju sondy – świdra. Chyba był to patent samego Pana Trawińskiego. Sonda ta miała na końcu ostro zakończony, kilkudziesięciocentymetrowy cylinder – pojemnik. Wbijało się „toto” w studzienkę, nawet do głębokości kilku metrów (były specjalne przedłużki) i gdy obracało się w odpowiednią stronę, pojemnik „wykrawał” na poziomie, na którym go umieszczono, próbkę. Po przekręceniu w przeciwnym kierunku, pojemnik zamykał się. Po wydobyciu go ze studzienki i otwarciu, w pojemniku mieliśmy piękny przekrój wszystkich warstw na badanym poziomie.
Grafika autorstwa Krzysztofa Reka (PSNR 1973-75).
Pan Trawiński wszystko to ewidencjonował. Określał i opisywał te wszystkie poziomy i warstwy: eluwialne, iluwialne, glejowe. Te wszystkie iły, gliny, piaski, warstwy organiczne i nieorganiczne, i wszystko inne, co jeszcze tam wyciągnęliśmy. Nie pamiętam, czego konkretnie dotyczyła nasza praca (minęło już prawie pół wieku), ale z pewnością była związana z opisanymi działaniami. Zresztą stroną merytoryczną zajmowały się głównie dziewczyny. My, chłopcy byliśmy przede wszystkim siłą fizyczną. Ktoś musiał to całe żelastwo po „błoniach” (jak to ładnie określił Andrzej) taszczyć. Oprócz tego „wbicie” sondy na kilkumetrową głębokość i wyciągnięcie jej… lekko nie było. Ja przydawałem się jeszcze z jednego powodu. Może nie jako jedyny, ale dosyć biegle w tamtym czasie pisałem na maszynie. Tylko w taki sposób wówczas pisało się między innymi prace dyplomowe. Myślę, że większość dzisiejszej, nieco młodszej od nas młodzieży, nie wiedziałaby, jak się do tego zabrać. Dla pełnej jasności, maszyna do pisania niczego nie „ustawiała” sama, nie zmieniała stron, nie poprawiała również błędów. Ale jak już wspomniałem, od tamtej pory minęło prawie pół wieku… i jak to mawiają Czesi nevrati se to, no i bardzo dobrze. Pozdrawiam
Dziesięć lat temu wnuk Jurka Bruskiego, Igor był jeszcze chłopcem. Dziś to mężczyzna. Mimochodem Jurek także stał się poważniejszy. Kilka dni temu 25 stycznia zaokrąglił mu się… nie, nie, nie brzuch, ale wiek. Jurek świętował swoje siedemdziesięciolecie. Patrząc na niego, wielu w to nie wierzy. Wątpliwości nie miało rodzeństwo Jerzego, które w komplecie stawiło się w Wałdowie na uroczystości.
Rodzeństwo Bruskich w komplecie, 27.01.2024 r.Prawie każdy kto był u Jerzego, musiał zaliczyć spływ kajakowy Brdą. Kajak stał się dla niego znakiem firmowym.
Redakcja strony henrykusy.pl przyłącza się do licznych życzeniodawców Jurka Bruskiego i hojnie obdziela go szczerymi życzeniami dobrego zdrowia i wielu jeszcze ciekawych przeżyć na turystycznych szlakach. Ahoj przygodo!
SHL-ka nie była pierwszym moim kontaktem z motoryzacją. To co pamiętam, był to rok 1960, może 1961, Wujek Heniek, brat mojej Mamy, z Tomaszowa Mazowieckiego miał SOKOŁA. Nie był to egzemplarz z powojennej produkcji, ale CWS M111, z lat 1936-38, w wojskowym ciemnozielonym matowym kolorze, z podłużną blachą rejestracyjną na przednim błotniku. Ta blacha szczególnie mnie cieszyła, działała mi na wyobraźnię. Wyobrażałem ją sobie, nie wiem czemu, jako część skrzydeł husarskich czy indiański pióropusz.
www.pinterest.com
Historia jego posiadania też jest godna wspomnienia. Tato mojej Mamy i wujka Heńka, a mój Dziadek, był młynarzem, miał młyn pod Końskimi, to koniec mazowieckiego, a początek Gór Świętokrzyskich. W czasie wojny do młyna zjeżdżali wszyscy, tak słynny „Ponury” ze swoimi partyzantami, jak i Wermacht z gefreiterami. Przyjeżdżali po wszystko; po mąkę, chleb, mięso i bimber. Niemcy płacili tym, co komu zarekwirowali, czym mieli. Jedną z zapłat był właśnie zarekwirowany komuś motocykl SOKÓŁ. Dużo dobra za niego wzięli. Wujek bardzo o niego dbał, podobno nikt oprócz niego nim nie jeździł. U drugiej Mamy siostry też był ukryty motor, oryginalny BMW, z koszem, ale do niego dostępu nie miałem, schowany był w piwnicy. Zawsze się zastanawiałem jak oni go tam znieśli, jednak nikt mi tego nie powiedział, a motor po prostu zniknął. I już.
www.motovoyager.net
Często SOKOŁA oglądałem, dosiadałem w szopie na wujka działce. Gdy mieszkaliśmy w Tomaszowie, rodzina spotykała się często, bo prawie wszyscy mieszkali na jednej ulicy i większość w jednym budynku, który dziadek młynarz okazyjnie kupił przed wojną od Żyda. Oni popijali, wspominali i śpiewali różnie, czasem „Rozkwitały pąki białych róż”, „Przybyli ułani pod okienko”, bardziej bojowe jak „My bandyci Jędrusia”, „Ponury nas uczył brawury”, czy pełne nostalgii i wiary:
„O, Panie, któryś jest na niebie,
Wyciągnij sprawiedliwą dłoń!
Wołamy z cudzych stron do Ciebie,
O polski dach i polską broń”.
Oni bawili się po swojemu, a ja szalałem w szopie. Dosiadałem SOKOŁA w różnych konfiguracjach, oczywiście bez uruchamiania, chociaż usilnie próbowałem, nie dawał się uruchomić bo wujek przezornie rozłączał akumulator. Chyba wiedział o moich z motorem zabawach. Tata został kierownikiem PKS w Rawie Mazowieckiej, dostaliśmy mieszkanie służbowe, duże, po starej komendzie milicji, która przejęła budynek z czasów wojny po gestapo. Budynek zasiedlony rodzinami milicjantów, ponury, z kazamatami w piwnicach, i celą śmierci. Pomieszczenia te przyznano mieszkańcom jako piwnice. Miały swój upiorny klimat. Ściany były pełne różnych napisów. Podwórko więzienne ogrodzone wysokim murem z kolczastym wieńcem na obrzeżach, po rogach budki dla wartowników. Już puste. Miejsce idealne na dorastanie. Do Tomaszowa było około 30 kilometrów. Imprezy przeniosły się do nas, goście dojeżdżali różnie, najczęściej okazjami, oprócz wujka Heńka. Figura – dojeżdżał SOKOŁEM, czasem kogoś zabierał na „tylne siodło” – jak mówił. Stawiał go na podwórku, wszyscy go podziwiali i mi zazdrościli, a że miałem smykałkę do interesów to za cukierki, lizaki lub inne dobra, typu proca lub kulki do niej, zamiast kamyków, koledzy z podwórka czasami siadali na „tylnym siodle”, za miejsce na przednim było drożej. Wujek zjechał we wtorek, bez zapowiedzi, wiadomo wtorek dzień targowy. W dzień targowy zaglądał do nas inny wujek młynarz, wozem konnym. Wóz konny, motor na podwórku, wujki w domu. Widziałem nieraz jak go uruchamia, jak biegi wrzuca. Taką wajchą z prawej strony zbiornika paliwa. Na krótko przyjechał. Nie odłączył akumulatora. Kluczyki jakoś zdobyłem. Po krótkich dyskusjach z kolegami – kop, raz, drugi, za trzecim razem zagulgotał. Podwórko miało ze 120 metrów długości i 30 szerokości. Raz dojechałem do końca, zawróciłem, nie zaczepiłem o wóz, chociaż koń był nerwowy. Szło mi coraz lepiej, kilka kółek zaliczyłem, ale niestety, usłyszeli warkot motocykla w domu. Wujek Heniek wypadł na podwórko, zobaczył mnie, że jadę i coś krzyknął, obejrzałem się i starczyło. Jest takie powiedzenie „patrz gdzie jedziesz, bo pojedziesz tam gdzie patrzysz”. No i pojechałem, prosto w zaprzężony wóz wujka młynarza. Walnąłem, koń się spłoszył i pognał z wozem po podwórku, ja w mur i fik na ziemię. Mama mnie zbierała, ale Wujka Heńka SOKÓŁ bardziej interesował. Drugi wujek konia po podwórku ganiał. Efekt z ujeżdżania sokoła i mojej nauki jazdy był taki, że tata za remont płacił, wujek Heniek się obraził, ja parę dni się leczyłem, goście z Tomaszowa przestali przyjeżdżać
Miłość do motoryzacji została mi jednak na dłużej i ewoluowała z jej postępem.
Temat pracy dyplomowej w PSNR to nowy wątek. Nikt dotąd o tym nie pisał, nie mówił na spotkaniach, mimo że napisanie pracy dyplomowej było obowiązkiem każdego słuchacza.
Fot. www.stockphoto.com
W moim przypadku wyglądało to tak. Razem z kilkoma kolegami (Marian Samek, Jurek Urban…) zostałem włączony do kilkuosobowego zespołu, który realizował wycinkowe zadania dla pracy magisterskiej inżyniera Czesława Trawińskiego. Kilku kolegów w wyznaczonych przez promotora miejscach na łąkach nawiercili w glebie otwory- studzienki. Co jakiś czas odwiedzali je, mierząc poziom wody. Następnie dane te przenoszono na linię czasu. Obrazowało to sytuację wilgotnościową podglebia w poszczególnych dniach, tygodniach, miesiącach.
Moje zadanie polegało na nanoszeniu danych na duży arkusz bristolu. Zajmowało to sporo czasu i było dosyć męczące. Profesor Trawiński wybrał mnie do tej pracy sugerując się moim wysokim wzrostem. Przy Zenku Kowalczyku czy Andrzeju Konarskim nie czułem się wysoki, ale nie śmiałem protestować. Swoje zadanie wykonałem i miałem zaliczoną pracę dyplomową. Wspominając to po latach uśmiecham się mając świadomość, że dzisiaj takie wykresy robi się migiem w programie komputerowym Excel.
Szczegóły tej akcji ledwie pamiętam, ale ożywił wspomnienia wgląd do kroniki. Grafika powyższa wykonana przez Krzysia Reka i zachowana w kronice rocznika przypomina właśnie o pracach dyplomowych grupy „specjalnej”.
Półtora roku temu pisał o wagonach Harnaś. Teraz ten sam wątek, ale z późniejszej o pięć lat perspektywy lat 1974- 76, porusza Frenk. Zapraszamy do lektury.
Jak wszyscy wiemy, podczas „pobierania nauk” w Henrykowie mieszkaliśmy w internacie. Dziewczęta w żeńskim, w pałacu, chłopcy w męskim, w oficynie. Wyżywienie, całkiem niezłe, zapewniała nam stołówka. Co miesiąc należało uiścić opłatę, nie pamiętam, czy była to opłata za internat, czy za wyżywienie, czy za jedno i drugie, nie pamiętam również, ile ta opłata wynosiła, pamiętam, że była. Bardzo dobrze pamiętam, że była. Za chwilę wyjaśnię, dlaczego tak dobrze pamiętam.
Pieniądze na opłacenie tego, co trzeba było opłacić, plus jakieś tam kieszonkowe dostawałem od rodziców. No i, przy racjonalnym gospodarowaniu groszem, powinno wystarczyć na wszystko. Jak na razie wszystko się zgadza, poza terminem racjonalne gospodarowanie. Miałem wówczas lat około dwudziestu (tak, tak, kiedyś tyle miałem) i potrzeby wielokrotnie przewyższające zasoby, a przymiotnik „racjonalny”?…, chyba w ogóle go wówczas nie znałem.
Konieczność opłacenia różnorodnych rozrywek, potrzeba zaspokojenia „pragnienia”, itp. powodowały, że, „zapominało się” o wniesieniu wymaganych opłat, schodziły one na plan dalszy. W moim przypadku czasami całkiem odległy. Niestety, mimo braku komputerów, księgowość nie zapominała i nie miała żadnej wyrozumiałości dla naszych potrzeb. W końcu „lądowało się” na znajdującej się obok sekretariatu tablicy dłużników. Piszę „naszych potrzeb”, ponieważ nie byłem jedynym „wiszącym” na tej tablicy.
Cóż było robić, wyciągnięcie dodatkowej kasy od rodziców odpadało, więc trzeba było poszukać możliwości zarobienia pieniędzy i uregulowania długów. Możliwości zarobku było nie za wiele, ale były, np. przy rozładunku wagonów.
Do SHR-u towary masowe typu koks, węgiel, nawozy, docierały przede wszystkim koleją. Docierało ich sporo, więc była możliwość załapania się do roboty przy rozładunku wagonów. Głównie nocą, w niedziele lub święta, gdy nie starczało rąk do pracy ludzi zatrudnionych na stałe w eshaerze.
Nie było to wymarzone zajęcie, ale robota była prosta, typowo fizyczna, coś tam płacili, nie pamiętam, jakie to były stawki, ale jaki wybór miał „skazaniec” z tablicy obok sekretariatu?
Było dobrze jeśli rozładowywało się węgiel lub koks. Robota brudna, ale wagony były odkryte i większość „towaru” z wagonu wybierały ładowacze, należało tylko zręcznie łopatologicznie wygarnąć resztki z kątów i opróżnić wagon „do czysta”.
Było również dobrze, gdy „przychodził” nawóz workowany, fizycznie było ciężej, bo trzeba było wszystkie worki zręcznie ręcznie przenieść z wagonów na przyczepy, ale robota w miarę czysta i stosunkowo szybka.
Było niedobrze, kiedy trafiło się na nawozy luzem, tym bardziej, że było to głównie wapno nawozowe. Zaś tragicznie było wówczas, gdy było to wapno magnezowe. Wapno miało formę sypką, a właściwie pylistą. Kto choć raz widział w polu rozsiewacz z tym nawozem, ten wie, jak to się kurzy. Obecnie stosuje się głównie granulaty, ale w połowie lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, w przypadku wapna, nic takiego nie miało miejsca. Nikomu z Henrykusów nie trzeba tu niczego tłumaczyć.
Na dodatek przywozili tego sporo, czasami kilka wagonów jednocześnie, wiadomo, wapna „idzie” dużo na hektar, i do tego w krytych wagonach, żeby deszcz nie wypłukał. Poza tym, jest to substancja żrąca, nawet producenci wapna podają tę informację.
www.pixabay.com
No i „żarło”, szczególnie to magnezowe. A trzeba było wszystko wyrzucić z wagonu na przyczepy łopatami. W powietrzu unosiły się tumany wapiennego pyłu, gardło piekło, oczy łzawiły, z nosa ciekło, itd. Ten pył dostawał się wszędzie, nawet do majtek. Na nic zdawały się jakieś maski, głównie dlatego, że w nich nie dało się oddychać, a człowiek jednak, przynajmniej raz na jakiś czas, oddech wziąć musi. Okulary ochronne również nie zdawały egzaminu, w nich nie było nic widać. Na nadgarstkach i na szyi, w miejscach, gdzie przylegały mankiety i kołnierz, powstawały krwawe otarcia. Po stróżce potu na czole lub policzku pozostawał „wyżarty” ślad. Nałykał i nawdychał się człowiek tego wapna tyle, że gdy w końcu opuszczało ono organizm, różnymi drogami, to …. też „żarło”.
Teraz staje się jasne, dlaczego tak dobrze zapamiętałem opłatę za internat czy stołówkę. Pieniądze, które musiałem zarobić na spłatę długu, to były naprawdę bardzo ciężko zarobione pieniądze. No ale jak to mówią: chcącemu nie dzieje się krzywda. Jak się chciało pieniądze przehulać, to trzeba było odpokutować.
Od tamtej pory, nawet gdy jadę autem i zobaczę w polu „kurzący” rozsiewacz, to czuję pieczenie w…. gardle.
Pozdrawiam, i aby wapno i żadne długi już nigdy, nikomu z nas, nie były straszne.
W 1961 r. tata, z racji bycia szefem PKS-u w Rawie Mazowieckiej, po znajomości, od kolegi z partyzantki, otrzymał talon na motor. Nie była to jakaś WFM-ka czy WSK-a, ale SHL-ka 150-tka! Na tamte czasy był to „potwór”, w Polsce szczyt motoryzacji. Podwójna kanapa, śliczne malowanie, sztywny widelec, no cudo jednym słowem. Jedyny w całej okolicy, a być może i w województwie. Tata puszył się nim jak złotym cielcem. Mieszkaliśmy na parterze, więc miejsce pod oknem całe dnie było dla motoru parkingiem. Natomiast na noc, „żeby nie ukradli”, wstawiany był do pokoju. Mieliśmy pokoje po obydwu stronach korytarza i w jednym tato trzymał „motur”. Wtedy „motur” się mówiło, nie motocykl. Trochę przeciekał, benzyną i olejem podłoga śmierdziała w całym pokoju.
Motocykl SHL 150 M06-U – foto www.echodnia.eu
Oczywiście dosiadałem bez uprawnień tego „potwora”, za i bez wiedzy taty. Jeśli za wiedzą, to miałem przykazane, żeby powoli. Czasami zabierałem ze sobą na przejażdżki sympatię, Ewę, jeździłem wtedy bez limitu. Po kolejnej eskapadzie wróciłem do domu, z rozwianym włosem, a tu tato, wcześniej wrócił z pracy i przypał na gorąco. Zap……łeś, a mówiłem itd… Ja w zaparte, że wolno, tata swoje, ja swoje, że szybko bo mi włosy stały na głowie. Stanęło na tym, że sprawdzimy. Musiałem usiąść za tatą na tylnym siedzeniu, a on w czasie jazdy co chwilę kontrolował czy z włosami nie kombinuję. Na moje szczęście przy którymś obrocie głowy, tacie w oko wpadła mucha i już się nie dało dalej prowadzić kontroli. Tym to sposobem mucha w oku wybroniła mnie przed zakazem używania „motoru”. W tamtym czasie byłem w wieku około 14 lat, za dużej wiedzy na temat motoryzacji nie miałem, ale wszędzie ręce pchałem, po prostu lubiłem zapaszek smaru i benzyny. Kiedy trzeba było podciągnąć tylny hamulec, wystarczyło podkręcić nakrętkę na cięgle, ale nie mnie, ja musiałem cały tył rozebrać, sprawdzić bęben, tarcze. Bęben był śliczny, gładziutki, ale tarcze szorstkie niemiłe w dotyku, to nasmarowałem towotem. Wygłaskałem, zmontowałem wszystko i postawiłem pod oknem. Jazda taty po regulacji hamulca nie trwała długo, do hamowania przed pierwszym zakrętem. Potem trochę narzekał na ból w nodze, a mechanik nadziwić się nie mógł skąd smar znalazł się na okładzinie. Niestety nasz „motur” skończył słabo. Tato zostawił go bez oleju i korka od spustu, miał później nalać. Niestety nie wiedziałem o tym, więc kiedy wsiadłem na niego, daleko nie pojeździłem. Zatarło się wszystko, silnik i skrzynia biegów. Tato już go nie remontował, długo walał się gdzieś po szopie i piwnicy, aż pamięć o nim zaginęła. Miłość do motoryzacji mi została do dziś. Sławoj Misiewicz „Harnaś”
Do napisania tych kilku zdań zainspirował mnie tekst Andrzeja na tematy motoryzacyjne. Kiedy rozpoczynałem swoją przygodę z Henrykowem (1974), posiadałem już prawo jazdy samochodowe i motocyklowe. Zrobiłem je jeszcze w liceum, gdy tylko pozwoliły na to przepisy. Potrzebna była chyba nawet zgoda rodziców, dokładnie już nie pamiętam, w każdym razie już w roku 1973 zdarzało mi się „docierać” auto ojca.
Zresztą już wcześniej, nie posiadając jeszcze uprawnień, ujeżdżaliśmy z grupą kolegów, miłośników sportów ekstremalnych, motocykle. Były to kupowane za grosze WFM-ki lub WSK-i. Nie posiadały one ubezpieczenia (chyba nie było wówczas takiego obowiązku, a nawet gdyby był to i tak… nic z tego), nie były nawet zarejestrowane, zresztą nie wyjeżdżały na drogi, ich przeznaczenie było zgoła inne. „Przerabialiśmy” je w miarę możliwości i umiejętności na motocykle… hmm powiedzmy crossowe, chociaż pojazdy te kompletnie się do tego nie nadawały, ale inne maszyny nie były dostępne. No to skoro nie ma się tego, co się lubi, to się lubi, co się ma. Nie było wówczas żadnych specjalistycznych warsztatów motoryzacyjnych. Ale w mieście było kilka dużych zakładów przemysłowych i zawsze w rodzinie lub wśród znajomych znalazł się jakiś tokarz, frezer lub ślusarz, który przeszlifował głowicę (zwiększenie kompresji silnika), rozwiercił kanał dolotowy i wylotowy i przerobił „wydech” (silnik lepiej „pił” i „oddychał”), dorobił zębatkę (zmiana przełożenia skrzyni biegów), zwiększył skok amortyzatorów, itp. W następnym kroku, bardzo szybko, na miejscowych bezdrożach i w miejscowych lasach, poddawaliśmy te pojazdy kolejnej „przeróbce”, tym razem ostatecznej, na kupę bezużytecznego złomu. Nie był to powód do wielkiego zmartwienia, ponieważ w okolicznych szopach i innych stodołach „walało” się trochę tego sprzętu. Dla właścicieli był już bezużyteczny, często „nie na chodzie”, bez rejestracji, więc dosyć chętnie, za niewielkie pieniądze się go pozbywali. W każdym razie zawsze mieliśmy „na ruchu” co najmniej dwie lub trzy maszyny.
Nasze „wyczyny” niosły ze sobą pewne ryzyko. Było sporo stłuczeń i otarć, często głębokich i rozległych, zdarzały się wybicia i zwichnięcia stawów, sporadycznie trafiało się jakieś drobne złamanie, ale wszyscy przeżyli, zresztą w tym wieku człowiek jest nieśmiertelny. Kaski? Jakie kaski? Nie były obowiązkowe, poza tym skąd mielibyśmy je wziąć. W tamtych czasach używano najwyżej pilotek, ale to raczej zimą i to było dla mięczaków, a nie takich twardzieli jak my. Pilotka i tak przed niczym nie chroniła, może przed wiatrem, ale to właśnie o ten wiatr we włosach chodziło. Kiedy dzisiaj sobie o tym pomyślę to dochodzę do wniosku, że coś lub ktoś musiał nad nami czuwać, bo to, że nie było ofiar śmiertelnych to wręcz zakrawa na cud.
Problemem nie było paliwo, było stosunkowo tanie, a znajomi kierowcy dostarczali go w każdej ilości za bezcen albo wręcz za darmo. Jednak mimo wszystko nie było to najtańsze hobby, ale często wpadał nam jakiś grosz. Dysponowaliśmy sporą ilością części zamiennych, nie były wówczas ogólnie dostępne, (dawcami tych części były te motory po „przeróbce”) i często naprawialiśmy cudze pojazdy. Byli też chętni do „podrasowania” swoich „rumaków”, no i interes się kręcił. Kiedy więc zjawiłem się w Henrykowie, miałem na swoim koncie już kilka wyżej wspomnianych ostatecznych „przeróbek”.
W Henrykowie do posiadanych uprawnień „dorobiłem” tylko kategorię „T”. była to w sumie formalność, nigdy nie miałem problemów z obsługą czegokolwiek, co posiada przynajmniej dwa koła.
Jeśli dobrze pamiętam, szkoła miała dwa ciągniki. Jednym z nich była tak zwana „czterdziestka”, czyli Ursus C-4011, drugi to „capek”, w tym przypadku był to Ursus C-328. Wszyscy doskonale znamy te ciągniki z własnego doświadczenia. Konstruktorom udało się stworzyć proste i niezawodne maszyny (wiele działa i pracuje do dzisiaj), ale na pewno nie byli przesadnie przejęci jakąkolwiek wygodą czy komfortem pracy traktorzysty. Prawdę mówiąc cała wygoda i komfort to było byle jak amortyzowane siedzenie, no bo nie można tego nazwać fotelem.
www.pixabay.com
Dobitnie o tym „komforcie” przekonałem się pewnej zimy. Któregoś dnia Pan Blicharczyk poprosił mnie, abym pojechał „capkiem” na przegląd. Niby nic takiego, ale mrozy były siarczyste, kabina „capka” to była szyba z przodu i płócienny dach na kilku rurkach, ogrzewanie… można było pobiegać dookoła i …to wszystko w temacie komfortu, a przejechać na przegląd trzeba było około 20 – 25 km, do POM-u w Ząbkowicach Śląskich (kto dzisiaj pamięta co to był POM?). Zawrotna prędkość „capka” pozwoliła pokonać tę trasę mniej więcej w godzinę i trzydzieści minut. Mimo że byłem odpowiednio odziany na tę drogę to już w Ząbkowicach byłem nieźle zamrożony, a po przeglądzie trzeba było jeszcze wrócić do Henrykowa, czyli kolejne 90 minut w „przewiewnej” kabinie „capka”, a mróz tężał. Po powrocie, przez kilka pierwszych minut miałem wrażenie, że trzeba będzie mnie wyjąć z „capka” w takiej pozycji, w jakiej siedziałem, z kierownicą w dłoniach. Na szczęście po pewnym czasie odtajałem. W każdym razie nigdzie, nigdy wcześniej, ani nigdy później (a zimy pamiętam srogie) nie zmarzłem tak, jak tego dnia, chociaż bywało, że w pracy całe dnie spędzałem na „świeżym powietrzu”.
Kiedy przyszedł czas na praktyki zawodowe, swoje kroki skierowałem do Stacji Hodowli Roślin w Polanowicach, która była sponsorem mojej nauki w Henrykowie. Kiedy się tam zjawiłem było akurat lato i w samej stacji hodowli buraka cukrowego nie było akurat nic atrakcyjnego do roboty. Poproszono mnie abym udał się do podległej stacji, która hodowała akurat zboża i nie tylko. Była to pora zbioru grochu. Dla mnie to było jeszcze bardziej wygodne, bo stacja ta leży przy samej Kruszwicy i mogłem dojeżdżać codziennie do pracy bez konieczności zamieszkania w odległej stacji Polanowice. Trochę byłem zniesmaczony tym, że to nie ma związku z hodowlą buraka, skoro oni byli moim sponsorami. Kiedy usłyszałem słowa „hodowla grochu”, miałem trochę mieszane uczucia- traumę z dzieciństwa.
Kiedy miałem może 9-10 lat pani w szkole przygotowywała razem z nami występy na szkolnej gwiazdce, tak do nas przychodził gwiazdor. Mnie przypadła rola zagrania bardzo sympatycznego zwierzątka jakim jest mały niedźwiadek. Kiedy następnego dnia miała się odbyć tzw. gwiazdka w naszej świetlicy, wieczorem zapytałem się mamy gdzie jest mój strój na jutrzejszy występ? No cóż, mama potrafiła improwizować, co w tamtych czasach było rzeczą bardzo normalną. Późnym wieczorem poszła do stodoły i przyniosła duży snopek. Nie była to zwykła słoma, ale tzw. grochowiny (słoma po omłocie grochu). Wzięła kłębek sznurka i zaczęła tworzyć dla mnie strój misia uszatka. Następnego dnia owinięty grochowinami a na głowie czapka mojego ojca (baranica) wywrócona na drugą stronę. Kiedy przyszła nasza pora występu pani rozglądała się i pyta a gdzie Stasiu. To ja proszę pani owinięty grochowinami i w baraniej czapce wywiniętej na lewo. Pani pochwaliła mamę za bardzo oryginalny strój tylko ja jakoś miałem chyba traumę bo inne dzieci miały jakieś inne kulowskie stroje, a ja wyglądałem jak „chochoł”.
Minęły lata a ja ponownie mam się zabrać za groch, i znów te grochowiny. Ale kiedy przepracowałem jeden dzień na pole przyjechał starszy pan jak gdyby kopia pana Szadurskiego, którego osobiście nigdy nie poznałem. Starszy pan przyjechał ‘’Bitką’’ przyszedł do mnie przywitał się i pyta się skąd jestem i co tutaj robię. Jestem z Henrykowa i mam odbyć tutaj praktykę. To najlepsze miejsce na jakie mogłeś trafić, odrzekł starszy pan i pojechał w pole.
Stacja Hodowli Roślin Polanowice to była kiedyś wiodąca stacja nie tylko w hodowli buraka cukrowego, ale jarych pszenic no i grochu. Starszy pan to już emeryt to ten co założył i kierował stacją mając duże uznanie wśród hodowców. Kiedy ja tam byłem to stację przejął i prowadził już jego syn. Kiedy popatrzyłem na miny ludzi którzy byli razem na polu i pytam się kto to był. Jak to nie wiesz –to nasz były szef ( Pan hrabia) jeśli go nie znacz to dlaczego przyjechał do Ciebie na pole. Bo jestem z Henrykowa taka była moja odpowiedź. Ten starszy pan to były przedwojenny dziedzic tego majątku. Czy był hrabią tego nie wiem, ale był zakochany w hodowli roślin. Sylwetka jego świadczyła o tym, że całe życie grał w tenisa. To tylko taki żart, całe życie spędził chodząc po polach jedynie na starość –jeździł ‘’Bitką’’. Ze względu na moje znajomości z panem hrabią następnego dnia objąłem kierownicze stanowisko (żart) kierowałem kosiarką, którą ścinaliśmy poletka grochu. Na końcu mego pobytu uzbierałem sobie mały woreczek nasion grochu, które upadły na ziemię.
Były one przeróżnych kształtów kolorów i wielkości. Nigdy wcześniej nie miałem pojęcia, że może być tyle różnych rodzajów nasion grochu. Pomyślałem sobie, że pracując w hodowli można dożyć spokojnej starości jeżdżąc po polach na koniu i mieć sylwetkę tenisisty. To był dla mnie miesiąc terapii i odstresowania po traumie z dzieciństwa jaką była rola misia w grochowinach.
W Henrykowie, rocznik 69/71 miał obowiązek posiadania prawa jazdy- na auto, traktor i motocykl, dodatkowo można było zdobyć uprawnienia na kombajn zbożowy VISTULA oraz na ciągnik gąsiennicowy DT-54, czyli „dlinnyj traktor” 54. Z czego oczywiście skorzystałem chociaż uprawnień niestety nie otrzymałem, oblałem z orki pięcioskibowym pługiem, za późno na uwrociu podniosłem pług, przez co zaorałem uwrocie i następni kursanci nie mogli w tym dniu i na tym polu zdawać egzaminu, ale praktykę miałem i często w późniejszej pracy mi pomagała.
Ciągnik DT-54 nie miał kierownicy, tylko cięgła, które blokowały gąsienicę kiedy trzeba było skręcać. System ten był żywcem wzięty z kierowania czołgiem. Z tego powodu ci, co chcieli zdobyć uprawnienia z „ruska” okrzyknięci byli „tankistami”, co na czasy przyjaźni polsko-radzieckiej było niewątpliwie wielkim „wyróżnieniem”. Egzamin na VISTULĘ też oblałem, bo się heder na polu nie chciał podnieść. Niby nie moja wina, bo hydraulika puściła, ale uprawnień nie dali. Kurs prowadził na wykładach mechanizator rolnictwa mgr Jan Wysocki.
www.pixabay.com
Teorii i jazdy uczyliśmy się na „ciapku”, czyli jak każdy Henrykus wie, na traktorze marki Ursus C-330, ale my dosiadaliśmy jeszcze starszego modelu C-328. Warunek posiadania prawa jazdy był tak gorliwie w Henrykowie przestrzegany, że jeden z kolegów absolwentów miał wstrzymane wydanie dyplomu do czasu zdania egzaminu na prawo jazdy.
Wszystkie uprawnienia zdobyte w Henrykowie mam do dzisiaj.