Jestem absolwentem PSNR z roku 1975. Pracowałem w branży do 2019 r., kiedy to przeszedłem na emeryturę. Pochodzę z Sejn (Podlaskie), mieszkam we Wschowie (Lubuskie). Mam duży sentyment do Henrykowa i ludzi z nim związanych.
W tym roku obchodzony będzie Jubileusz 50.lecia opuszczenia szkoły w Henrykowie przez jeden z bardziej aktywnych roczników PSNR. W roku 1974 obiekt cysterski klasy „0” pożegnali między innymi: Krystian Talaga, Urszula Korycka, Andrzej Konarski, Joanna Idziaszek, Józef Hajduk, Barbara Moczulska, Idzi Przybyłek, Krzysztof Rudzki. Z ich inicjatywy będzie organizowany zjazd, na który zapraszane są wszystkie Henrykusy, absolwenci szkół w Henrykowie. Oto szczegóły:
Termin : 3- 4 czerwiec 2024 r.
Miejsce: Starczówek 77A, 57-220 Ziębice, Zajazd Hotel „U George”a”
Zakwaterowanie: Hotel + 3 domki (11 miejsc), łącznie nocleg zapewniony dla 40 osób.
Zakwaterowanie 3.06.2024 r. od godz. 13.00.
Miejsce spotkania: sala bankietowa hotelu
Wyżywienie:
3.06. Obiad + uroczysta kolacja, atmosferę umila muzyk (akordeonista i didżej) Grzegorz Kąsek, znany uczestnikom zjazdu rocznika 1974- 76, który się odbył jesienią minionego roku.
4.06. Śniadanie
Po śniadaniu i opuszczeniu hotelu, około godz. 12:00 wyjazd do Henrykowa. Dla chętnych od 13:00 do 15:00 zwiedzanie klasztoru i kościoła w Henrykowie, złożenie kwiatów pod tablicą upamiętniającą dorobek szkół i dyrektora Jana Szadurskiego (w 38. rocznicę śmierci).
Dla chętnych, zdeklarowanych przy zgłoszeniu (dodatkowo 35 zł od osoby) obiad w Sali marmurowej klasztoru.
Standardowy koszt pełnego udziału w zjeździe wynosi 400 zł od osoby.
Za komuny KOBIETY czciło się 8 marca. Dzień Kobiet decyzją władz PRL miał status święta państwowego i był obowiązkowo obchodzony m.in. w szkołach i zakładach pracy. Do dzisiaj pamiętam te imprezy z okazji ICH Święta. Sprowadzało się to do jakiegoś prezentu, a męska część imprezy dopijała się w ICH blasku, w skrytości zastanawiając się skąd taka różnica w honorowaniu płci odmiennej? Mężczyźni swojego święta nie mieli. Może dlatego, że nie bardzo było wiadomo co by im sprezentować. Któryś z kabareciarzy z okazji MDK podał skrócony opis obchodów; rąsia, buźka, goździk, dla ambitnych jeszcze prezent. Jeśli wspomnieć prezent, to przeważnie były to pończochy lub rajstopy. Nie obywało się przy tym bez dosadnych dowcipów. Czasami na pytanie, jak mnie kochasz, padała odpowiedź, od stóp do raju. Pamiętam już z czasów pracy, jak z przewodniczącym Rady Zakładowej uganiałem się po mieście żeby gdzieś te prezenty kupić. Czasami udawało się dopiero po interwencji u Pierwszego w powiecie. ONI zawsze znaleźli jakąś pulę do wykorzystania na ten cel.
W Henrykowie ten dzień był również obchodzony wyjątkowo. Już od początku marca cała męska część szkoły po cichu „organizowała” jakoś te pończochy czy rajstopy. Co zasobniejsi zdobywali się na perfumy. W czasie mojej dwuletniej nauki w Henrykowie tylko raz MDK został uhonorowany uroczystą akademią z tej okazji. My na tą okoliczność ukuliśmy hasło z białych liter na jedynie słusznym czerwonym tle:
Niech każdy pamięta, KOBIETY kochamy na co dzień, nie tylko od święta.
No i kochaliśmy, ile kto mógł.
Nadeszła demokracja, Walentynki wyprzedziły MDK? Cwani faceci wymyślili dwie okazje do bezkarnego picia i balowania. Jednak powyższe hasło nadal jest aktualne, a dwa razy w roku powtarzane ma większą moc. Podobno największe kłamstwo często powtarzane zaczyna się traktować jak prawdę. Swoją drogą znowu Walentynki, a gdzie Walenty?
Jeśli na tapecie temat: prace dyplomowe, to wspomnę o swojej, pisanej pod okiem dyrektora Władysława Szklarza. Dyrektor prowadził wówczas z nami zajęcia z ekonomii rolnictwa lecz te lekcje były bardzo rzadko, bo dyrektor miał inne, pilniejsze zajęcia. Spodziewałam się, że będę pisać na jakiś zwięzły temat, coś o kosztach produkcji, opłacalności czy czymś pokrewnym. Nikt też nie chciał pisać dyplomówki u dyrektora, a nacisk z jego strony był spory. Wybór pracy dyplomowej u dyrektora Szklarza był z mojej strony aktem poświęcenia się dla grupy.
Dyrektor zaskoczył mnie tematem. Przydzielił mi temat wpływu warunków atmosferycznych na plony zbóż i kukurydzy w SHR Kobierzyce na przestrzeni (o ile dobrze pamiętam) 10 ostatnich lat. Nie takiego tematu się spodziewałam, nie wiedziałam nawet gdzie są te Kobierzyce. Później dowiedziałam się, że dyrektor, przed objęciem pracy w Henrykowie, tam właśnie pracował.
www.targeo.pl
Przydzielono mi samochód, którym zawieziono mnie do biura SHR-u , w Cieszycach/ k. Kobierzyc. Zostawiono mnie tam na pastwę długich wypisów z całorocznymi pomiarami temperatury, wielkości opadów, siły wiatru. I sprawozdań z wysokościami plonów wszystkich roślin uprawianych w stacji. Nie było, jak dziś, łatwego dostępu do urządzeń kserograficznych, aparatów cyfrowych do sfotografowania danych. Trzeba było notować. Z początku pisanie tej pracy wydawało się lekkie, łatwe i przyjemne przyjmując zasadę, że im lepsze warunki atmosferyczne dla wymagań danej rośliny w określonej fazie wzrostu, tym lepsze plony. Rysowałam wykresy zależności, analizowałam i … niestety, nie wszystko się zgadzało. Zaczęłam więc dociekać przyczyn niezgodności przyjmując, że jest to ostatecznie Stacja Hodowli Roślin, a nie spółdzielnia produkcyjna nastawiona wyłącznie na zysk z plonów. A skoro tak, więc w czymś innym tkwi przyczyna rozbieżności plonowania. Może testowano odmienne sposoby uprawy, np. różne poziomy nawożenia, płodozmiany, środki ochrony roślin, rodzaje gleby? I tu był „pies pogrzebany”, tylko nikt mnie nie poinformował o rodzajach prac badawczych prowadzonych w Stacji. Niestety, gdy inni kończyli już swoje, zwykle 30-40 stronnicowe prace dyplomowe, moja zbliżała się do setki stron i końca nie było widać. Zbierałam inne dane, jeździłam kilka razy do Cieszyc męcząc kadrę SHR-u pozyskiwaniem informacji. Śledcza harówka. Kiedy w końcu dałam pracę dyrektorowi do wglądu, ten powiedział, że pracę mam streścić, skrócić o połowę. Suche wnioski. Pracę dyplomową oczywiście zaliczyłam dobrze, ale z goryczą niedocenienia mojego wkładu. Na pocieszenie dyrektor powiedział mi tylko: studiuj rolnictwo, przyjmę cię do pracy. Ale wcale tym mnie nie ucieszył. Co za propozycja? Ja do pracy w rolnictwie? Słuchacz PSNR-u z przypadku. Przecież Henryków miał być w moim życiu tylko epizodem. Nigdy! Los tak jednak sprawił, że wylądowałam na Akademii Rolniczej we Wrocławiu. Tam dopiero doceniłam wiedzę zdobytą w PSNR-ze, zwłaszcza przy pisaniu tej nieszczęsnej pracy dyplomowej, gdyż nie miałam żadnych problemów czy niezdanych egzaminów.
Halina Kruszewska, 2023 r.
W rolnictwie pracowałam krótko. W zasadzie był to tylko półroczny staż po studiach, który odbyłam w Rolniczej Spółdzielni Produkcyjnej w Wilamowej i czteromiesięczna praca w laboratorium przy elewatorze zbożowym PZZ w Goświnowicach. Przez pewien okres związana też byłam z Ośrodkiem Doradztwa Rolniczego w Łosiowe, prowadząc kursy i wykłady (na umowę- zlecenie). Zawodowe „życie”, aż do emerytury, związałam jednak z zupełnie inną dziedziną, z kulturą, ale o tym szerzej może napiszę później.
Oprócz zajęć technicznych typu prawo jazdy, radiowęzeł czy inne, zdarzały się zajęcia bardziej domowe. Między innymi takim było uczczenie tłustego czwartku. Czym? – pączkami lub faworkami.
Pani mgr Maria Bielska podjęła pomysł technikum na uczczenie tłustego czwartku pieczeniem faworków. Wybrano faworki, bo łatwiej było je piec niż pączki. Pomysł się przyjął i oczywiście przez prywatne znajomości z „Techniczkami” dotarł do nas. Z powodu piastowanej przeze mnie funkcji przewodniczącego samorządu szkolnego zostałem obarczony organizacją tego przedsięwzięcia ze strony „PESTKI”.
„Pestka” to potoczna nazwa naszej uczelni. Wzięła się od nazwy Pomaturalne Studium Techniczne Techników Nasiennictwa i Laborantek. Słowo „pestka” było używane w różnych kontekstach, czasem pozytywnych, często pejoratywnych, w rodzaju– „pół litra na ryło to pestka”, czy innych, bardziej frywolnych, w zależności od sytuacji.
Sporo energii mnie kosztowało, żeby namówić którąś Wykładowczynię do uczestnictwa. Pani mgr Amelia Gembarzewska nie zdecydowała się z uwagi na dojazdy z Wrocławia.
Nie mogliśmy być gorsi. W końcu udało się, pod wodzą mgr Marii Wysockiej stanęliśmy do współzawodnictwa o palmę pierwszeństwa. Idea była prosta; kto zrobi lepsze faworki, Technikum czy „pestka”?
U nas nie było problemu z frekwencją, czemu trudno się dziwić. Przebywanie w towarzystwie dwóch super kobiet było dla dorastających jurnych młodzieńców super okazją. Po cichu większość z nas podkochiwała się w jednej z nich, a pozostali w drugiej.
Czas uciekał, tłusty czwartek był coraz bliżej, jak w piosence Seweryna Krajewskiego („…hej za rok matura”). U nas było – hej za tydzień się okaże! Krótki termin bardziej nas mobilizował.
Produkty, naczynia i pomoc kuchenną otrzymaliśmy od Pań Kucharek, które podchodziły do całego przedsięwzięcia z różnym entuzjazmem. Młodsze i w stanie wolnym entuzjazm miały większy.
Tamta młodzież od faworków.
Początkowo całe przedsięwzięcie miało mieć charakter małej imprezy technikum w Klubie AWENA. Po włączeniu się „PESTKI”, lokal klubu okazał się za mały. Po uzgodnieniach z Dyrekcją, otrzymaliśmy zgodę na imprezę na stołówce.
Pół wieku minęło, a umiejętności zostały.
Staraliśmy się aby wszystko dobrze wypadło. Co do faworków to nie mieliśmy żadnego doświadczenia kulinarnego. Nasza wiedza na ten temat sprowadzała się do tego, że w domu zajadaliśmy się faworkami pieczonymi przez Mamę, ale przy dużej pomocy Majki z Ziębic, Zosi z Warszawy, Anki z Mazur, Tereski, Joaśki i innych dziewczyn jakoś coś udało się upiec.
Oprawę muzyczną zapewnił na pianinie nasz „CZAR PEGEERU” czyli Czarek z Łowicza. Dopełnieniem programu artystycznego były występy wokalne i konkursy. Techniczki i technicy „hopsasa” organizowali we własnym zakresie.
W jury zasiadali wykładowcy. Główna ocena należała do Dyrektora Jana Szadurskiego, który w słowie wstępnym podał, że „faworki powinny być jak dziewczyna; zwiewne, lekkie i łamać się w połowie”. Ocenę zaczął od naszych faworków. Niestety żaden kryteriów nie przeszedł, nie złamał się w połowie. Współzawodnictwo wygrało technikum, każdy faworek, który wziął Dyrektor do ręki łamał się dokładnie w połowie zanim doniósł do ust.
Prawdy o nich nie znamy, ale chodziły plotki, że „Techniczki” ponacinały w połowie faworki, które podlegały ocenie Dyrektora. Żadna z nich nie puściła pary, a dowodów na to nie znaleziono. Później, już przy ogólnej konsumpcji, nam nie łamał się żaden.
Pozdrawiam Henrykusów życząc smacznych pączków i faworków!
Również pamiętam te łąki i studzienki, o których pisał Andrzej. Pracę dyplomową pisaliśmy w kilkuosobowej grupie. Nie pamiętam jej składu ani liczebności, coś mi się tam kołacze w pamięci, ale żadnych konkretów. Nasza ekipa nie badała poziomu wód, ale określaliśmy profile glebowe. Używaliśmy czegoś w rodzaju sondy – świdra. Chyba był to patent samego Pana Trawińskiego. Sonda ta miała na końcu ostro zakończony, kilkudziesięciocentymetrowy cylinder – pojemnik. Wbijało się „toto” w studzienkę, nawet do głębokości kilku metrów (były specjalne przedłużki) i gdy obracało się w odpowiednią stronę, pojemnik „wykrawał” na poziomie, na którym go umieszczono, próbkę. Po przekręceniu w przeciwnym kierunku, pojemnik zamykał się. Po wydobyciu go ze studzienki i otwarciu, w pojemniku mieliśmy piękny przekrój wszystkich warstw na badanym poziomie.
Grafika autorstwa Krzysztofa Reka (PSNR 1973-75).
Pan Trawiński wszystko to ewidencjonował. Określał i opisywał te wszystkie poziomy i warstwy: eluwialne, iluwialne, glejowe. Te wszystkie iły, gliny, piaski, warstwy organiczne i nieorganiczne, i wszystko inne, co jeszcze tam wyciągnęliśmy. Nie pamiętam, czego konkretnie dotyczyła nasza praca (minęło już prawie pół wieku), ale z pewnością była związana z opisanymi działaniami. Zresztą stroną merytoryczną zajmowały się głównie dziewczyny. My, chłopcy byliśmy przede wszystkim siłą fizyczną. Ktoś musiał to całe żelastwo po „błoniach” (jak to ładnie określił Andrzej) taszczyć. Oprócz tego „wbicie” sondy na kilkumetrową głębokość i wyciągnięcie jej… lekko nie było. Ja przydawałem się jeszcze z jednego powodu. Może nie jako jedyny, ale dosyć biegle w tamtym czasie pisałem na maszynie. Tylko w taki sposób wówczas pisało się między innymi prace dyplomowe. Myślę, że większość dzisiejszej, nieco młodszej od nas młodzieży, nie wiedziałaby, jak się do tego zabrać. Dla pełnej jasności, maszyna do pisania niczego nie „ustawiała” sama, nie zmieniała stron, nie poprawiała również błędów. Ale jak już wspomniałem, od tamtej pory minęło prawie pół wieku… i jak to mawiają Czesi nevrati se to, no i bardzo dobrze. Pozdrawiam
Dziesięć lat temu wnuk Jurka Bruskiego, Igor był jeszcze chłopcem. Dziś to mężczyzna. Mimochodem Jurek także stał się poważniejszy. Kilka dni temu 25 stycznia zaokrąglił mu się… nie, nie, nie brzuch, ale wiek. Jurek świętował swoje siedemdziesięciolecie. Patrząc na niego, wielu w to nie wierzy. Wątpliwości nie miało rodzeństwo Jerzego, które w komplecie stawiło się w Wałdowie na uroczystości.
Rodzeństwo Bruskich w komplecie, 27.01.2024 r.Prawie każdy kto był u Jerzego, musiał zaliczyć spływ kajakowy Brdą. Kajak stał się dla niego znakiem firmowym.
Redakcja strony henrykusy.pl przyłącza się do licznych życzeniodawców Jurka Bruskiego i hojnie obdziela go szczerymi życzeniami dobrego zdrowia i wielu jeszcze ciekawych przeżyć na turystycznych szlakach. Ahoj przygodo!
SHL-ka nie była pierwszym moim kontaktem z motoryzacją. To co pamiętam, był to rok 1960, może 1961, Wujek Heniek, brat mojej Mamy, z Tomaszowa Mazowieckiego miał SOKOŁA. Nie był to egzemplarz z powojennej produkcji, ale CWS M111, z lat 1936-38, w wojskowym ciemnozielonym matowym kolorze, z podłużną blachą rejestracyjną na przednim błotniku. Ta blacha szczególnie mnie cieszyła, działała mi na wyobraźnię. Wyobrażałem ją sobie, nie wiem czemu, jako część skrzydeł husarskich czy indiański pióropusz.
www.pinterest.com
Historia jego posiadania też jest godna wspomnienia. Tato mojej Mamy i wujka Heńka, a mój Dziadek, był młynarzem, miał młyn pod Końskimi, to koniec mazowieckiego, a początek Gór Świętokrzyskich. W czasie wojny do młyna zjeżdżali wszyscy, tak słynny „Ponury” ze swoimi partyzantami, jak i Wermacht z gefreiterami. Przyjeżdżali po wszystko; po mąkę, chleb, mięso i bimber. Niemcy płacili tym, co komu zarekwirowali, czym mieli. Jedną z zapłat był właśnie zarekwirowany komuś motocykl SOKÓŁ. Dużo dobra za niego wzięli. Wujek bardzo o niego dbał, podobno nikt oprócz niego nim nie jeździł. U drugiej Mamy siostry też był ukryty motor, oryginalny BMW, z koszem, ale do niego dostępu nie miałem, schowany był w piwnicy. Zawsze się zastanawiałem jak oni go tam znieśli, jednak nikt mi tego nie powiedział, a motor po prostu zniknął. I już.
www.motovoyager.net
Często SOKOŁA oglądałem, dosiadałem w szopie na wujka działce. Gdy mieszkaliśmy w Tomaszowie, rodzina spotykała się często, bo prawie wszyscy mieszkali na jednej ulicy i większość w jednym budynku, który dziadek młynarz okazyjnie kupił przed wojną od Żyda. Oni popijali, wspominali i śpiewali różnie, czasem „Rozkwitały pąki białych róż”, „Przybyli ułani pod okienko”, bardziej bojowe jak „My bandyci Jędrusia”, „Ponury nas uczył brawury”, czy pełne nostalgii i wiary:
„O, Panie, któryś jest na niebie,
Wyciągnij sprawiedliwą dłoń!
Wołamy z cudzych stron do Ciebie,
O polski dach i polską broń”.
Oni bawili się po swojemu, a ja szalałem w szopie. Dosiadałem SOKOŁA w różnych konfiguracjach, oczywiście bez uruchamiania, chociaż usilnie próbowałem, nie dawał się uruchomić bo wujek przezornie rozłączał akumulator. Chyba wiedział o moich z motorem zabawach. Tata został kierownikiem PKS w Rawie Mazowieckiej, dostaliśmy mieszkanie służbowe, duże, po starej komendzie milicji, która przejęła budynek z czasów wojny po gestapo. Budynek zasiedlony rodzinami milicjantów, ponury, z kazamatami w piwnicach, i celą śmierci. Pomieszczenia te przyznano mieszkańcom jako piwnice. Miały swój upiorny klimat. Ściany były pełne różnych napisów. Podwórko więzienne ogrodzone wysokim murem z kolczastym wieńcem na obrzeżach, po rogach budki dla wartowników. Już puste. Miejsce idealne na dorastanie. Do Tomaszowa było około 30 kilometrów. Imprezy przeniosły się do nas, goście dojeżdżali różnie, najczęściej okazjami, oprócz wujka Heńka. Figura – dojeżdżał SOKOŁEM, czasem kogoś zabierał na „tylne siodło” – jak mówił. Stawiał go na podwórku, wszyscy go podziwiali i mi zazdrościli, a że miałem smykałkę do interesów to za cukierki, lizaki lub inne dobra, typu proca lub kulki do niej, zamiast kamyków, koledzy z podwórka czasami siadali na „tylnym siodle”, za miejsce na przednim było drożej. Wujek zjechał we wtorek, bez zapowiedzi, wiadomo wtorek dzień targowy. W dzień targowy zaglądał do nas inny wujek młynarz, wozem konnym. Wóz konny, motor na podwórku, wujki w domu. Widziałem nieraz jak go uruchamia, jak biegi wrzuca. Taką wajchą z prawej strony zbiornika paliwa. Na krótko przyjechał. Nie odłączył akumulatora. Kluczyki jakoś zdobyłem. Po krótkich dyskusjach z kolegami – kop, raz, drugi, za trzecim razem zagulgotał. Podwórko miało ze 120 metrów długości i 30 szerokości. Raz dojechałem do końca, zawróciłem, nie zaczepiłem o wóz, chociaż koń był nerwowy. Szło mi coraz lepiej, kilka kółek zaliczyłem, ale niestety, usłyszeli warkot motocykla w domu. Wujek Heniek wypadł na podwórko, zobaczył mnie, że jadę i coś krzyknął, obejrzałem się i starczyło. Jest takie powiedzenie „patrz gdzie jedziesz, bo pojedziesz tam gdzie patrzysz”. No i pojechałem, prosto w zaprzężony wóz wujka młynarza. Walnąłem, koń się spłoszył i pognał z wozem po podwórku, ja w mur i fik na ziemię. Mama mnie zbierała, ale Wujka Heńka SOKÓŁ bardziej interesował. Drugi wujek konia po podwórku ganiał. Efekt z ujeżdżania sokoła i mojej nauki jazdy był taki, że tata za remont płacił, wujek Heniek się obraził, ja parę dni się leczyłem, goście z Tomaszowa przestali przyjeżdżać
Miłość do motoryzacji została mi jednak na dłużej i ewoluowała z jej postępem.
Temat pracy dyplomowej w PSNR to nowy wątek. Nikt dotąd o tym nie pisał, nie mówił na spotkaniach, mimo że napisanie pracy dyplomowej było obowiązkiem każdego słuchacza.
Fot. www.stockphoto.com
W moim przypadku wyglądało to tak. Razem z kilkoma kolegami (Marian Samek, Jurek Urban…) zostałem włączony do kilkuosobowego zespołu, który realizował wycinkowe zadania dla pracy magisterskiej inżyniera Czesława Trawińskiego. Kilku kolegów w wyznaczonych przez promotora miejscach na łąkach nawiercili w glebie otwory- studzienki. Co jakiś czas odwiedzali je, mierząc poziom wody. Następnie dane te przenoszono na linię czasu. Obrazowało to sytuację wilgotnościową podglebia w poszczególnych dniach, tygodniach, miesiącach.
Moje zadanie polegało na nanoszeniu danych na duży arkusz bristolu. Zajmowało to sporo czasu i było dosyć męczące. Profesor Trawiński wybrał mnie do tej pracy sugerując się moim wysokim wzrostem. Przy Zenku Kowalczyku czy Andrzeju Konarskim nie czułem się wysoki, ale nie śmiałem protestować. Swoje zadanie wykonałem i miałem zaliczoną pracę dyplomową. Wspominając to po latach uśmiecham się mając świadomość, że dzisiaj takie wykresy robi się migiem w programie komputerowym Excel.
Szczegóły tej akcji ledwie pamiętam, ale ożywił wspomnienia wgląd do kroniki. Grafika powyższa wykonana przez Krzysia Reka i zachowana w kronice rocznika przypomina właśnie o pracach dyplomowych grupy „specjalnej”.
Półtora roku temu pisał o wagonach Harnaś. Teraz ten sam wątek, ale z późniejszej o pięć lat perspektywy lat 1974- 76, porusza Frenk. Zapraszamy do lektury.
Jak wszyscy wiemy, podczas „pobierania nauk” w Henrykowie mieszkaliśmy w internacie. Dziewczęta w żeńskim, w pałacu, chłopcy w męskim, w oficynie. Wyżywienie, całkiem niezłe, zapewniała nam stołówka. Co miesiąc należało uiścić opłatę, nie pamiętam, czy była to opłata za internat, czy za wyżywienie, czy za jedno i drugie, nie pamiętam również, ile ta opłata wynosiła, pamiętam, że była. Bardzo dobrze pamiętam, że była. Za chwilę wyjaśnię, dlaczego tak dobrze pamiętam.
Pieniądze na opłacenie tego, co trzeba było opłacić, plus jakieś tam kieszonkowe dostawałem od rodziców. No i, przy racjonalnym gospodarowaniu groszem, powinno wystarczyć na wszystko. Jak na razie wszystko się zgadza, poza terminem racjonalne gospodarowanie. Miałem wówczas lat około dwudziestu (tak, tak, kiedyś tyle miałem) i potrzeby wielokrotnie przewyższające zasoby, a przymiotnik „racjonalny”?…, chyba w ogóle go wówczas nie znałem.
Konieczność opłacenia różnorodnych rozrywek, potrzeba zaspokojenia „pragnienia”, itp. powodowały, że, „zapominało się” o wniesieniu wymaganych opłat, schodziły one na plan dalszy. W moim przypadku czasami całkiem odległy. Niestety, mimo braku komputerów, księgowość nie zapominała i nie miała żadnej wyrozumiałości dla naszych potrzeb. W końcu „lądowało się” na znajdującej się obok sekretariatu tablicy dłużników. Piszę „naszych potrzeb”, ponieważ nie byłem jedynym „wiszącym” na tej tablicy.
Cóż było robić, wyciągnięcie dodatkowej kasy od rodziców odpadało, więc trzeba było poszukać możliwości zarobienia pieniędzy i uregulowania długów. Możliwości zarobku było nie za wiele, ale były, np. przy rozładunku wagonów.
Do SHR-u towary masowe typu koks, węgiel, nawozy, docierały przede wszystkim koleją. Docierało ich sporo, więc była możliwość załapania się do roboty przy rozładunku wagonów. Głównie nocą, w niedziele lub święta, gdy nie starczało rąk do pracy ludzi zatrudnionych na stałe w eshaerze.
Nie było to wymarzone zajęcie, ale robota była prosta, typowo fizyczna, coś tam płacili, nie pamiętam, jakie to były stawki, ale jaki wybór miał „skazaniec” z tablicy obok sekretariatu?
Było dobrze jeśli rozładowywało się węgiel lub koks. Robota brudna, ale wagony były odkryte i większość „towaru” z wagonu wybierały ładowacze, należało tylko zręcznie łopatologicznie wygarnąć resztki z kątów i opróżnić wagon „do czysta”.
Było również dobrze, gdy „przychodził” nawóz workowany, fizycznie było ciężej, bo trzeba było wszystkie worki zręcznie ręcznie przenieść z wagonów na przyczepy, ale robota w miarę czysta i stosunkowo szybka.
Było niedobrze, kiedy trafiło się na nawozy luzem, tym bardziej, że było to głównie wapno nawozowe. Zaś tragicznie było wówczas, gdy było to wapno magnezowe. Wapno miało formę sypką, a właściwie pylistą. Kto choć raz widział w polu rozsiewacz z tym nawozem, ten wie, jak to się kurzy. Obecnie stosuje się głównie granulaty, ale w połowie lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, w przypadku wapna, nic takiego nie miało miejsca. Nikomu z Henrykusów nie trzeba tu niczego tłumaczyć.
Na dodatek przywozili tego sporo, czasami kilka wagonów jednocześnie, wiadomo, wapna „idzie” dużo na hektar, i do tego w krytych wagonach, żeby deszcz nie wypłukał. Poza tym, jest to substancja żrąca, nawet producenci wapna podają tę informację.
www.pixabay.com
No i „żarło”, szczególnie to magnezowe. A trzeba było wszystko wyrzucić z wagonu na przyczepy łopatami. W powietrzu unosiły się tumany wapiennego pyłu, gardło piekło, oczy łzawiły, z nosa ciekło, itd. Ten pył dostawał się wszędzie, nawet do majtek. Na nic zdawały się jakieś maski, głównie dlatego, że w nich nie dało się oddychać, a człowiek jednak, przynajmniej raz na jakiś czas, oddech wziąć musi. Okulary ochronne również nie zdawały egzaminu, w nich nie było nic widać. Na nadgarstkach i na szyi, w miejscach, gdzie przylegały mankiety i kołnierz, powstawały krwawe otarcia. Po stróżce potu na czole lub policzku pozostawał „wyżarty” ślad. Nałykał i nawdychał się człowiek tego wapna tyle, że gdy w końcu opuszczało ono organizm, różnymi drogami, to …. też „żarło”.
Teraz staje się jasne, dlaczego tak dobrze zapamiętałem opłatę za internat czy stołówkę. Pieniądze, które musiałem zarobić na spłatę długu, to były naprawdę bardzo ciężko zarobione pieniądze. No ale jak to mówią: chcącemu nie dzieje się krzywda. Jak się chciało pieniądze przehulać, to trzeba było odpokutować.
Od tamtej pory, nawet gdy jadę autem i zobaczę w polu „kurzący” rozsiewacz, to czuję pieczenie w…. gardle.
Pozdrawiam, i aby wapno i żadne długi już nigdy, nikomu z nas, nie były straszne.