Prawo jazdy

Pierwszy pojazd mechaniczny, motocykl, pojawił się w naszej rodzinie kiedy miałem kilka lat i mieszkałem w Olecku. W weekendy, które w latach 60. ograniczały się do niedzieli, tato pojedynczo zabierał nas do lasu. Frajdą dla kilkuletniego dziecka było szybkie przemieszczanie się z odczuciem wiatru świszczącego w uszach. Nie dziwiło więc niezadowolenie, a nawet obraza na ojca, kiedy zdecydował się ten motor sprzedać. Nie pocieszało mnie nawet to, że wuefemka trafiła w ręce mojego chrzestnego.

Autorstwa OtiS78 – Praca własna, CC BY-SA 4.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=42806325

Ponownie motor, tym razem marki WSK, pojawił się w naszym domu kiedy już mieszkaliśmy na wsi pod Sejnami. Nie pamiętam czy był u nas od nowości czy też kupiliśmy używany. Jeździł nim tato i brat Zdzisiek, w dalszej kolejności ja. Ćwiczyłem jazdę na wiejskich dróżkach i dopiero kiedy wiek pozwolił, 16 lat, wziąłem się za uzyskanie uprawnień. Nie pamiętam kursu, gdzie go prowadzono i jak przebiegał, zapamiętałem tylko egzamin. Odbywał się w Sejnach na ulicy Parkowej, gdzie jest teraz przystanek autobusowy. Zgromadzeni na skraju ulicy kursanci czekali aż po kolei wszyscy odbędą egzaminową przejażdżkę. Poinstruowano nas, że należy przejechać wskazany odcinek drogi, na której trzeba użyć wszystkich biegów. Mówiło się „na giełdzie”, że jak silnik zgaśnie to już koniec, egzamin oblany.

Kiedy przyszła kolej na mnie, odpaliłem „rakietę” i do przodu. Czułem się pewnie, bo przecież niezależnie od kursu, umiałem jeździć, zgrabnie śmigałem tatową wueską po leśnych ścieżkach. Jednak w pewnej chwili zorientowałem się, że jestem już bliski końca wyznaczonej trasy, a trójka jeszcze nie włączona. Przyhamowałem i wtedy silnik zgasł. Pierwsza myśl- panika, nie zdam! Jednak szybko kopnięciem odpaliłem maszynę i ruszyłem dalej. Z niepokojem czekałem na ogłoszenie wyników, ale zdałem. Tak zdobyte prawko nieczęsto mi się przydawało, bo własnego motoru nie miałem.

Kolejny etap wtajemniczenia w motoryzację miałem w studium pomaturalnym w Henrykowie. Okazało się, że nauka jazdy traktorem i samochodem jest tam w programie obowiązkowym. Teorię przerabialiśmy wspólnie na normalnych lekcjach, a potem zapisywaliśmy się na indywidualne lekcje jazdy. Prowadził je pan Henryk Dziesiński zwany Dychą. Nauka prowadzona była na samochodzie marki Warszawa. Po odbyciu określonej w przepisach liczby godzin jazdy szkoleniowej doszło do egzaminu. Mój egzamin przebiegał dosyć krótko. Przejechałem kawałek trasy na drodze z Henrykowa do Ziębic, wycofałem pod górkę na bocznej drodze i do bazy. Nie czułem się pewnie, głównie ze względu na biegi z trudem włączane dźwignią przy kierownicy. Bardzo mnie to stresowało, ale jakoś poszło. Prawko miałem w garści.

Autorstwa Marek Argent – Praca własna, CC BY-SA 4.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=43738408

Kiedy przyjechałem do rodziców na wakacje, patrzyli na mnie jak na zawodowego traktorzystę. W domu traktor już był więc mogłem się popisać. Nic ważnego jednak nie robiłem, a jedynie przydałem się do transportu. Nie robiłem, bo nie było wówczas takiej potrzeby, ale swoją drogą, nie umiałem. Do prac traktorem w Henrykowie wykorzystywano tych, którzy robili to najszybciej, czemu dziś się nie dziwię. Chodziło nie tylko o nauczenie słuchaczy, ale także o wykonanie realnych prac w przyklasztornych ogrodach. Dlatego mogłem tylko pooglądać jak zgrabnie za kierownicą radził sobie Janek Pawlak, kolega z roku, który traktor od dawna miał w domu.

Zdobyte w Henrykowie prawo jazdy na samochód przydało mi się dopiero po ośmiu latach, kiedy dostałem ofertę atrakcyjnej pracy w terenie. Bardzo chciałem pracować w Cukrowni Wschowa jako inspektor surowcowy, więc robiłem wszystko, aby sprostać wyzwaniu. Wysiłkiem rodziny, głównie ze strony żony, ale również pożyczając część kapitału od życzliwej sąsiadki, udało mi się zgromadzić kwotę wystarczającą do zakupu 11.letniej „Syrenki 105”. Przy transakcji asystował szwagier, posiadacz „Golfa” od kilku lat, którego zadaniem było wyprowadzenie mojego zakupu na rogatki Leszna, skąd już samodzielnie z henrykowskim „prawkiem” miałem pokonać 30.kilometrową trasę do Górczyny, gdzie wtedy mieszkałem. Dojechałem bez żadnych incydentów, ale emocji było co niemiara. Brakowało mi rąk, nóg, oczu do panowania nad pojazdem.

W kolejnych latach zmagałem się z moim nabytkiem poznając wielu mechaników w rejonie, który jako inspektor obsługiwałem. Gdy podjeżdżałem na warsztat cukrowni, mechanicy pytali mnie kiedy wreszcie kupię samochód? „Syreny” za taki nie uznawali.

Po trzech latach ujarzmiania mojego pojazdu wyjechałem do USA i tam zobaczyłem jak radzi sobie inna adeptka kursu u Pana Dziesińskiego. Brygida Wojcieszczyk, bo o niej tu mowa, była już w innym miejscu przygody z motoryzacją. Posiadała kolejny już samochód, Ford Mustang i mechanika samochodowego w domu. Nie mogłem podpowiedzieć jej niczego z moich dotychczasowych doświadczeń.

Po powrocie z USA kupiłem sobie nowego malucha i w poczuciu szczęścia i jego nieograniczonych możliwości ruszyłem do Rumunii. Co to była za przygoda; wyjazd z rodziną na ponad dwa tysiące kilometrową trasę! W kolejnych latach jeździłem z rodziną na wakacje, odwiedzając wielu Henrykusów.

U progu domu Lecha Pawłowskiego w Łęczycy.
Na trasie do Ćmielowa w poszukiwaniu Krzyśka Wójcikowskiego.

Przez przedłużony do roku pobyt w Stanach zmuszony byłem do zmiany opuszczonej we Wschowie pracy w cukrowni. Zatrudniłem się w Stacji Kwarantanny i Ochrony Roślin we Wschowie. I tu znów pojawił się warunek związany z samochodem. Już na wstępie angażując się na etat inspektora musiałem zdeklarować się do prowadzenia służbowej „Nysy”, dotąd obsługiwanej przez zawodowca. Dałem radę, ale nie obyło się bez przygód, z których najbardziej spektakularną było mylne podłączenie klem do akumulatora. Pożar szybko ugasiłem, unikając strat w sprzęcie, ale pozostało poczucie niefartu i wstydu.

Miałem też inną przygodę, gdy z tyłu moją „Nysę” uderzyła kobieta, która niedawno kupiła auto za pieniądze przeznaczone na węgiel. Kiedy podbiegłem aby ją ratować usłyszałem biadolenie, że nie kupiła węgla. Cieszyłem się, że nic jej się nie stało.

Najbardziej chwalebne chwile z „Nysą” przeżywałem podwożąc do Leszna posła Antoniego Żurawskiego i parę lat później z Leszna do Rokosowa działacza związkowego Władysława Serafina. Będąc prezesem Krajowego Związku Rolników, Kółek i Organizacji Rolniczych Serafin bardzo się zdziwił kiedy w drodze na spotkanie z leszczyńskimi rolnikami ówczesne kierownictwo PIORiN w Lesznie wysłało po niego na dworzec kolejowy sfatygowaną „Nyskę”.

Oprócz Brygidy Wojcieszczyk dane mi było obserwować jeszcze jednego kierowcę z prawem jazdy zdobytym w Henrykowie. Jurek Bruski, bo to jego mam na myśli, zachowywał się za kierownicą bezbłędnie i dlatego nie mam żadnej historii z nim do opowiedzenia. Wierzę jednak, że wśród Henrykusów są tacy, którzy pamiętają czasy walki o uzyskanie prawa jazdy i idąc za moim przykładem, zechcą się swoimi przeżyciami szczerze podzielić. Zapraszam na łamy!

Andrzej Szczudło

Była też praktyka

Podczas nauki w Henrykowie jeden dzień w tygodniu był poświęcony na tak zwaną praktykę. Praktyka ta polegała głównie na pracy w czyszczalni nasion u pana Bijosia (patrz foto poniżej). Każdy z nas zjadł tam swoją porcję kurzu, ale to temat na inną opowieść. Czasami wykonywaliśmy – jakby to ładnie i fachowo nazwać – proste prace agrotechniczne, na przykład ręcznie ogławialiśmy, wykopywaliśmy i zbieraliśmy buraki na poprzeczniakach, sorry uwrociach (fachowo to fachowo) i innych „klinach”, na których maszyny więcej by stratowały niż zebrały. Poza tym wszyscy musieliśmy po pierwszym roku PSNR-u odbyć praktykę wakacyjną. Trwała ona kilka tygodni i odbywała się w różnych miejscach naszego kraju, w różnych przedsiębiorstwach szeroko pojętego tak zwanego państwowego sektora rolniczego (ale fachowo!).

Czyszczalnia nasion, miejsce praktyk słuchaczy PSNR.

            Cała nasza ekipa z pokoju: Boguś, Sławek, Andrzej i ja trafiliśmy na praktykę do SHR-u Uszyce. Miejscowość znajduje się w województwie opolskim, około 30 kilometrów na północny wschód od Kluczborka.

Praktyki w polu z dyrektorem Janem Szadurskim.

Pierwszego dnia praktyki spotkał się z nami dyrektor firmy i zaproponował dwie opcje: albo będziemy „państwo praktykanci” no i coś tam będziemy sobie „praktykować”, albo dostajemy jakąś tam stawkę godzinową i od następnego dnia ruszamy do roboty jako „fizyczni”. Nie muszę nikomu tłumaczyć, dlaczego i jakie rozwiązanie wybraliśmy. Całe szczęście Sławek miał ze sobą swój radioodbiornik marki Chronos, zwaliśmy go „Chronocykl”. Miał on charakterystyczny „kartkowy” zegar i wbudowany budzik. To właśnie ten budzik stawiał nas o świcie na nogi. Właściwie to „stawiał” nas prawie w środku nocy, bo to było gdzieś około szóstej, brrrr.

No i było jak w tej piosence, w której są słowa „…omijajcie PGR-y, SHR-y, w nich roboty od cholery”. Roboty mieliśmy „po kokardki”. Czasy były „przedweekendowe”, więc pracowaliśmy we wszystkie dni tygodnia, czasami nawet w niedzielę. Wyjaśnienie dla młodzieży: sobota była wówczas dniem roboczym, my – starsza młodzież – znamy to z autopsji. Poza tym był to „gorący czas” żniw i rzadko kiedy kończyło się pracę po ośmiu godzinach, częściej po dziesięciu, dwunastu, bywało i więcej. Pracowaliśmy i w polu,  i w magazynach, wszędzie tam, gdzie trzeba było silnych i … młodych, ot jak to w żniwa w „eshaerze”. Rzadkie ośmiogodzinne dniówki, a co za tym idzie wolne popołudnia, zdarzały się wtedy, gdy padało.

Niestety jedyną rozrywką w okolicy była wiejska gospoda, no to…. się „rozrywaliśmy”. Lokal ten oferował kilka trunków, czyli piwo – jakiejś niezbyt znanej marki, wino marki „wino” i wódkę „ceceka”, czyli czysta (wiadomo), czerwona (etykieta), kapslowana (zamknięcie butelki). Wizytę w tym lokalu rozpoczynało się tak zwanym „zestawem startowym”. Była to „lorneta z meduzą”, czyli dwie setki „ceceka” i galareta. Kolejne zestawy „powtórzeniowe” to była już tylko lorneta, bez meduzy. Popić można było wspomnianymi wcześniej, piwem lub winem, co kto wolał. Do zjedzenia poza galaretą nie było chyba nic więcej. Zresztą tutaj nie przychodziło się po to, żeby jeść. Pani Magda Gessler nie miałaby tutaj nic do roboty. Tutaj nie było czego poprawiać. Tutaj wszystko było tak, jak być powinno.

www.pixabay.com

Wśród miejscowych dużą popularnością cieszył się drink o nazwie „u-bot”, czyli literatka ceceka „utopiona” w kuflu piwa. Smak raczej mało wyszukany, ale w tym przypadku nie o delektowanie się smakiem chodziło. Należało ostrożnie postępować z tym drinkiem. Widziałem „mocnych zawodników”, którzy po wprowadzeniu do organizmu trzech „u-botów” „odpadali od ściany” i to definitywnie i trwale. Dobrze, że tych deszczowych dni z wolnymi popołudniami nie było za wiele. Każdy ma tylko jedno zdrowie, a tubylcy byli bardzo gościnni.

Wystarczy tej „gastronomi”. Teraz coś o architekturze rolniczej. Duże wrażenie w tamtym czasie zrobiła na mnie ogromna polowa stodoła. Była długa, szeroka, a przede wszystkim bardzo wysoka. Stodoła była „przejazdowa”, miała kilka standardowych wrót na poziomie gruntu. Niespotykane dla mnie było to, że w środku, przez całą jej długość, na wysokości ok. 3 metrów biegł drewniany pomost – rampa. Na zewnątrz, w obu szczytach stodoły, znajdowały się ziemne rampy łączące się krótkimi pomostami (rampy nie przylegały do ścian stodoły) z wrotami w szczytowej ścianie (ok. 3 metrów nad poziomem gruntu). Przez te wrota wjeżdżało się np. z transportem sprasowanej słomy, na ten wewnętrzny pomost, przypomnę – działo się to na wysokości kilku metrów. Oczywiście i na tym poziomie stodoła była „przejazdowa”. Pomost nie miał jakichkolwiek balustrad czy innych zabezpieczeń. Dzisiaj nie do pomyślenia, ale byliśmy w połowie lat siedemdziesiątych dwudziestego wieku. Dopiero z tego wewnętrznego pomostu można było stodołę „doładować” do pełna.

www.pixabay.com

Trochę zawiły ten opis, ale, puśćcie wodze wyobraźni. W każdym razie ja nigdzie i nigdy więcej nie spotkałem się z taką konstrukcją, a z niejednego … gospodarstwa plony zbierałem.

Inna „przygoda” spotkała mnie pewnego wieczora, a właściwie pewnej nocy. Rozładowywałem zboże z przyczep do dmuchawy, która „dmuchała” je rurami do magazynu. Transportów na rozładunek oczekiwało jeszcze kilka, więc wiedziałem, że „zejdzie” prawie do poranka. Gdzieś tak w „okolicach” północy zjawił się koło przyczepy starszy mężczyzna z kobietą, mieli ze sobą jakąś metalową wanienkę lub coś na podobieństwo. Poprosili mnie żeby „sypnąć” im kilka łopat zboża do tej wanienki. Ciemna noc, traktorzysta gdzieś przepadł, nikogo innego w pobliżu – monitoring?, nic takiego wówczas nie istniało, no to im sypnąłem. Bezinteresownie. Może było tego z 50 kilogramów, może nawet nie. Czasami więcej szło na „rozkurz” bez jakiegokolwiek pożytku, a w tym przypadku przynajmniej jakieś kury, czy inne zwierzaki sobie pojadły. Nikt nie zbiedniał, ani nikt się nie wzbogacił, więc nie widziałem w tym nic szczególnie złego. Niemniej, co by nie mówić, była to kradzież.

Całe zajście nie warte byłoby wzmianki, gdyby nie ciąg dalszy. Nastąpił on następnego, a właściwie biorąc pod uwagę, że robotę skończyłem nad ranem, to tego samego dnia. Około południa poprosił mnie „na stronę” stary magazynier (stary i w sensie stażu i w sensie wieku, miał chyba koło pięćdziesiątki – staruszek). Nie miał żadnych pytań, wszystko wiedział. SKĄD?! Nie miał nawet pretensji!?  Na koniec rozmowy powiedział mi tylko: „Pamiętaj, na przyszłość, jak coś kradniesz i jest was nawet tylko dwóch, to jest was o jednego za dużo”. Przemawiały przez niego lata praktyki. Dałbym głowę, że w nocy oprócz mnie i tej dwójki z wanienką nie było nikogo, sam na siebie nie doniosłem, czyżby któreś z tej dwójki? Raczej nie. A może była jeszcze jakaś para oczu? Dziwne.

Od tamtej pory nigdy niczego nie ukradłem, ale w życiu tylko jedną rzecz wiadomo na pewno, mianowicie, że niczego nie wiadomo na pewno. Dlatego „naukę” magazyniera mam w pamięci, bo kto wie…?

Oby nam się dobrze działo.

Frenk  

Absolwent PSNR górnikiem

Do PSNR w Henrykowie zwykle trafiały osoby po maturze, najczęściej po nieudanym starcie na studia. Ale była też inna ścieżka, gdzie do szkolenia się z nasiennictwa kierowani byli pracownicy firm branży nasiennej, głównie central nasiennych i stacji hodowli roślin.

Eugeniusz Kulesza szedł tą drugą ścieżką. Po maturze w Gryficach chciał być lotnikiem, ale przed złożeniem dokumentów na odpowiednią uczelnię (w Dęblinie) sam uznał, że wysoki pułap to nie dla niego – miał lęk wysokości.

Zaczął rozglądać się za innymi szkołami pomaturalnymi, z geodezji, elektromechaniki. Życzliwa osoba  podpowiedziała, że może już podjąć pracę w stacji hodowli roślin i potem kontynuować naukę będąc skierowanym, na stypendium. Tak też się stało; poszedł do pracy 1 sierpnia 1974 roku i wkrótce po tym  został słuchaczem PSNR – u w Henrykowie.

Gienek Kulesza (pierwszy z prawej u dołu) w drużynie PSNR.

Po szkole, w roku 1976 Eugeniusz wrócił do swojej pracy w Stacji Hodowli Roślin Prusinowo. W październiku otrzymał wezwanie do wojska na dwa lata. Służył w wojskach zmechanizowanych, najpierw w szkole podoficerskiej w Stargardzie, jako kapral resztę służby odbywał w Szczecinie. W roku 1978, już po wojsku, podjął pracę w dotychczasowej firmie. Zgodnie z wykształceniem jako specjalista ds. nasiennictwa dbał o czystość kwalifikowanego materiału siewnego.

Na początku lat 80. zdecydował się studiować zaocznie w SGGW Warszawa z filią w Łodzi. Jak wiemy nie były to politycznie spokojne czasy; strajki, zamieszki, kartki na żywność, kolejki w sklepach. W tym czasie Eugeniusz zostaje ojcem córki Joanny. Częste wyjazdy na uczelnię nie były łatwe. W tym czasie pojawia się informacja, że uczelnia otwiera kolejną filię, właśnie w Szczecinie. Niestety, trudne czasy dla kraju nie pozwoliły na otwarcie tej placówki. W tej sytuacji, po zaliczonym pozytywnie pierwszym roku nauki Eugeniusz zrezygnował.

W SHR Prusinowo pracował do końca 1993 roku. Oprócz nasiennictwa zajmował się chemizacją i nawożeniem, potem transportem i melioracją. I tu przyszedł czas na weryfikację jego młodzieńczej fobii. Nadzorując opryski i nawożenie przy pomocy samolotów musiał latać jako nawigator na śmigłowcach, płatowcach, popularnych Antkach, wskazując pola do zabiegów. Dziś, mając za sobą kilkaset startów i lądowań, ze śmiechem opowiada, że przed laty przecenił swój lęk przestrzeni. W chwili próby pozbył się go po pierwszym locie i faktycznie mógł być pilotem.

Pracując w SHR Prusinowo Eugeniusz Kulesza doczekał lat przełomu 80/90. W polskiej gospodarce działo się wiele, rolnictwo państwowe upadało, trzeba było rozglądać się za nową pracą. Gienek też myślał o tym, przyglądał się sąsiadującej niemal za miedzą kopalni torfu, która we władaniu biznesu zachodniego była pierwszą firmą zachodnią w Zachodniopomorskiem. W roku 1994 zdecydował się w niej zatrudnić na stanowisku kierownika. Kopalnia torfu podlega dozorowi Okręgowego Urzędu Górniczego w Poznaniu.

Odpowiadając na wyzwania chwili, Eugeniusz cofnął się do poziomu szkoły średniej, podjął naukę w Technikum Górnictwa odkrywkowego we Wrocławiu. Nauka prowadzona była w trybie zaocznym, zajęcia odbywały się trzy razy w miesiącu od piątku do niedzieli, przez półtora roku. Była to szkoła powołana specjalnie dla właścicieli kopalin pospolitych, żwirowni, skał, wód podziemnych, kopalni glin, torfu, piasków spod dna jeziora. Szkoła była nietypowa, ponieważ uczyli się tam ludzie mający już różne zawody; lekarze, leśnicy, urzędnicy, którzy byli właścicielami kopalń. Uzyskany dyplom otwierał możliwość zdobywania, poprzez kolejne egzaminy w Urzędzie Górniczym, kwalifikacji Dozoru Górniczego. Eugeniusz Kulesza ocenia, że szkoła ta była bardzo poważna i bardzo poważnie traktowano słuchaczy. Wykładowcami byli profesorowie z Wrocławia, autorytety w branży górniczej. Po kilkunastu egzaminach i zaliczeniu pracy dyplomowej absolwenci uzyskiwali tytuł technika górnictwa odkrywkowego bez użycia materiałów wybuchowych.

Eugeniusz w gronie kolegów z branży.

Nasz kolega Henrykus ukończył tę szkołę w 2001 roku, kiedy miał już za sobą 6 lat pracy w kopalni. Awanse szły szybko, po kilku wnioskach składanych do Urzędu Górniczego w Poznaniu zdobył maksymalnie możliwy dla tego poziomu wykształcenia tytuł Kierownika Ruchu Zakładu Górniczego. Prawdopodobnie jest jedynym w województwie Zachodniopomorskim specjalistą z takimi  uprawnieniami. Pracował jednak tylko dla swojej kopalni. W roku 2020, po uzyskaniu wieku emerytalnego i 26 latach pracy w kopalni, przeszedł na emeryturę.

Po dwóch latach emerytalnego odpoczynku znów pracuje w kopalni, ale na zlecenie. Nadzoruje działania w różnych kopalniach na swoim terenie. Polega to na wdrażaniu nowych pracowników w arkana pracy w kopalni tego typu.

Nasz górnik pierwszy z lewej.

Pytany o osobiste zainteresowania, Eugeniusz opowiada, że jeszcze przed wyjazdem do PSNR w Henrykowie ścigał się na rowerze, był nawet czwartym zawodnikiem w Polsce w grupie juniorów. W Henrykowie powrót do pasji mu się nie udał. Pracując zawodowo w rolnictwie trenował piłkarzy z lokalnej drużyny, był  też prezesem klubu piłkarskiego „Orzeł” Prusinowo. Myśl o kolarstwie powróciła po 40 –ce kiedy znalazł się w wieku oldboja. Rozpoczął treningi i zaczęła się wesoła zabawa w kolarstwo; wyścigi tu i tam, emocje, adrenalina, ból, skurcze w nogach. Często bywał blisko podium i wtedy pojawiała się sportowa złość. Udało się stanąć na podium, ale nigdy na I miejscu. Ściganie zakończył w roku 2019, teraz sięga po rower tylko relaksowo. Podsumowując swoją dwukołową pasję, w czym pomocny jest mu stary zeszyt z zapiskami, twierdzi, że od 1972 roku przejechał 120 tys. km czyli okrążył kulę ziemską prawie trzykrotnie.

Mimo upływu lat, pamięć o czasie spędzonym w Henrykowie jest zawsze bliska jego wspomnień. Przy każdej okazji stara się odwiedzić to miejsce, spotkać kolegów. Jak opowiada, takim spektakularnym wydarzeniem sprzed lat było spotkanie z Basią i Leszkiem Puchalskimi. Latem na nadmorskiej plaży zauważył faceta z bujną czupryną, jak kropla wody Bałtyku podobnego do Leszka. Pierwsza myśl – skąd tutaj, na drugim końcu Polski gość z Białegostoku? Ale kiedy Barbara zawołała go po imieniu, wszystko było jasne. Niesamowite uczucie. Stefan Jakubowski, kolega z jednego pokoju mieszka blisko Gienka –jest okazja czasami porozmawiać. Kilka razy wpadł do Bruskich, bywając w Szklarskiej Porębie zawsze spotyka się ze Sławkiem Haberą, z kilkoma innymi kolegami i koleżankami ma kontakt telefoniczny lub mailowy. Niedawno było spotkanie ich rocznika, więc kontakty się ożywiły – jak mówi, niech trwają na zawsze.

Gienek na spotkaniu Henrykusów.

Na standardowe pytanie „wywiadowcy” o ulubionego profesora z Henrykowa Eugeniusz Kulesza wymienia doktora Zbigniewa Urbaniaka.

W Święto Górników 4 grudnia naszego Henrykusa- górnika z rolnika będzie można poznać po charakterystycznych młotkach – oznakach przypinanych do klapy marynarki.

Wysłuchał, wypytał, spisał: Andrzej Szczudło

Rydzyki

Działo się w roku 2011. Henrykus Jurek Bruski zauważył, że w podległych mu podmiasteckich lasach rydz się sypnął jak nigdy dotąd. Pierwsza myśl- wyzbieram. Chwila namysłu i przychodzi refleksja; sam nie dam rady! Trzecią myślą był pomysł, aby na zbieranie tak rzadkich w dzisiejszych czasach grzybów zaprosić Henrykusów. Przyjechało kilkanaście osób z trzech roczników PSNR, w większości z północnych stron Polski.

Było nas mendel plus Wandzia, która robiła zdjęcie.

Wiele uwagi gości agroturystycznego gospodarstwa przykuwały zwierzęta. Trudno było nie zauważyć, że u Bruskich nawet kot i pies jedzą z jednej miski.

Wykarmienie kilkunastu osób nie było zadaniem łatwym, ale kiedy angażowali się również goście, daliśmy radę.

Aldona z Jurkiem narobili bigosu

Wieczorne spotkanie przy stole ożywiło wspomnienia z lat szkolnych w Henrykowie. Brylował Krzysiek Rudzki, którego opowieści zostały utrwalone na kamerze. Najciekawsze wątki postaramy się udostępnić na naszej stronie.

W drugim dniu pobytu w Wałdowie (Grądzieniu) podziwialiśmy okolicę. Po raz kolejny przekonaliśmy się, że jest to kraina licznych jezior, rzek, lasów- idealne miejsce na odpoczynek.

Tekst i foto: A.Sz.

Tato na wywiadówce

„Odwiedziny” to słowo, które elektryzowało chorych w szpitalach, lokatorów DPS, żołnierzy służby zasadniczej czy wreszcie… osadzonych w więzieniu. Zdarzało się jednak czasem, że używał go dyżurny internatu w szkołach henrykowskich.

Osobiście odwiedziny w Henrykowie miałem tylko raz. Niespodziewanie, bo bez zapowiedzi (telefony  były wówczas rzadkością) odwiedził mnie Tato, Zygmunt Szczudło (foto obok). Jego pojawienie się w progach naszej szkoły było tym bardziej niespotykane, że mieszkał 700 km od Henrykowa.

Jak się potem okazało, Tato był w podróży służbowej do niedaleko odległego od Henrykowa Brzegu Dolnego. Pracując na stanowisku kierownika Składnicy Maszyn Rolniczych GS w Sejnach był zobowiązany zabiegać o zaopatrzenie. Wybrał się z kierowcą po towar, a przy okazji „wpadł” do syna. Nie muszę przekonywać jak mi było miło.

Na zdjęciu laborantki (1965- 67) z dr Zbigniewem Urbaniakiem.

Wśród henrykowskich wątków związanych z moim ojcem jest też inny. Podczas jednego z pobytów wakacyjnych pod Sejnami Tato opowiadał mi, że kiedyś zgłosił się do niego jakiś pan z prośbą o wsparcie w zakupie deficytowych maszyn rolniczych. W rozmowie towarzyszący rolnikowi starszy pan powoływał się na znajomość ze mną. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że był to nie kto inny, a dr Zbigniew Urbaniak. Prawdopodobnie miał w naszych stronach znajomych, u których spędzał czas urlopu.

Andrzej Szczudło

Była też palarnia…

Mówiąc o Henrykowie (mam na myśli wszystkie szkoły rolnicze)  nie można pominąć relacji damsko – męskich. Działo się to, o kurrr… cze, prawie pół wieku temu. Mieliśmy wówczas tyle lat, ile mieliśmy, byliśmy skoszarowani, czyli mieszkaliśmy w internacie, mieliśmy wspólną stołówkę, przebywaliśmy ze sobą 24 godziny na dobę, zarówno „w domu jak i w zagrodzie”, więc jest całkiem oczywiste, że zawiązywały się przyjaźnie, że były młodzieńcze uniesienia, zauroczenia i miłości. Niektóre przetrwały próbę czasu i henrykowskie małżeństwa trwają do dzisiaj.

… Przyjaźnie przetrwały do dziś. Autor tekstu i Ewa Plaszczyk (Nieradka) na zjeździe absolwentów.

Było również sprzyjające otoczenie. Do dziś wspominam wiosenne, wieczorne spacery w parku. Powietrze pachniało, księżyc świecił, słowiki nadwyrężały gardła, miła atmosfera, sympatyczna koleżanka,… ech czegóż chcieć więcej.

Niestety okoliczności meteorologiczne nie zawsze były sprzyjające, nadchodziły jesienne słoty, zimowe chłody, no i pozostawała palarnia, to ten zaułek na lewo od wejścia do stołówki, Henrykusy wiedzą, o które miejsce chodzi. Ileż to jesiennych i zimowych, wieczornych godzin spędziło się tam z miłą koleżanką na sympatycznych pogaduchach i „fajkach”. Gwoli ścisłości, nigdy nie było tam niczego na czym można by usiąść, i czas mijał na stojąco, zresztą tam wszystko robiło się na stojąco. Dziwne, że nie nabawiliśmy się żylaków.

Foto: Pixabay.com

Czasami palarnia była niestety wcześniej zajęta przez inną sympatyczną koleżankę z innym sympatycznym niewątpliwie kolegą. Nie był to wielki problem. Henrykowskie korytarze, klatki schodowe, sale, „Klub pod pająkiem”, dysponowały wieloma przytulnymi zakamarkami i niekrępującymi miejscówkami.

Zgoła inaczej sytuacja rozwijała się, kiedy podczas miłej rozmowy z przesympatyczną koleżanką zjawiał się nagle w palarni, równie przesympatyczny kolega ze starszego rocznika o imieniu Piotr, który aktualnie „katował” swój nowy nabytek, flet. Był to profesjonalny lub prawie profesjonalny flet prosty. Niestety umiejętność gry na flecie, przesympatycznego kolegi z rocznika wyższego, nieco od profesjonalizmu odbiegała. Dla niego nie miało to jednak żadnego znaczenia. Piotr miał akurat natchnienie i dopadła go wena twórcza i postanowił umilić swą grą czas parze, która akurat takiego umilania wcale nie oczekiwała. Delikatne sugestie, żeby już spierd…niczał nie na wiele się zdawały. Najgorsze było to, że Piotrek miał w swym repertuarze wiele wariacji na bliżej nikomu nieznane tematy oraz jeden utwór rozpoznawalny: „El Condor Pasa”. Tym kondorem byliśmy czasami bardziej skatowani niż ten jego flet. Całe szczęście dla muzyki, Piotr nie poszedł w tę stronę.

Fot: Pixabay.com (Engin_Akyurt)

Do dzisiaj, kiedy słyszę ten skądinąd całkiem przyjemny utwór, dostaję lekkich drgawek, a jeśli mi się przyśni to zrywam się z zimnym potem na czole.

Och gdyby ściany w palarni umiały mówić … może lepiej, że nie potrafią.

Duża buźka dla wszystkich przemiłych i przesympatycznych koleżanek. Dla kolegów zresztą też.

Frenk

Jerzy Tys i jego „Kropla Zdrowia”

O najbardziej utytułowanym Henrykusie, profesorze Jerzym Tysie pisaliśmy już wcześniej. Opisaliśmy jego drogę do Henrykowa. Od zawsze marzył, aby zostać żołnierzem. Kiedy ze względu na wojenną przeszłość ojca to mu się nie udało, trafił do Henrykowa. Po dwóch latach nauki, już przekonany do rolnictwa, podjął pracę w wyuczonym zawodzie inspektora plantacyjnego. Pracował przez rok w Centrali Nasiennej po czym zdecydował się podjąć studia na Akademii Rolniczej w Lublinie.

Na czwartym roku studiów dostał nakaz pracy (tak, wtedy tak było) i skierowanie do Instytutu Ziemniaka w Boninie. Było to logicznym następstwem uzyskanego wykształcenia na studiach, ale także i w Henrykowie. Mimo, że przydzielono mu stypendium naukowe w Boninie, zdecydował się na Agrofizykę. Przemówiła skłonność do przedmiotów ścisłych, fizyki i matematyki a także więzi z czasów studiów.

Wydarzenie z roku 2012 anonsowane w czasopiśmie PRESTIŻ- piśmie poświęconym reputacji polskiej gospodarki

Pracę magisterską Jerzy Tys pisał w Instytucie Agrofizyki pod kierunkiem profesora z Instytutu Hodowli Roślin, co było również nawiązaniem do kompetencji henrykowskich. Badania robił w tym samym Instytucie i tu dostał propozycję pracy po obronie pracy magisterskiej. Pod skrzydłami profesora Bogusława Szota zaczął pracować nad rzepakiem. Realizując duży projekt badawczy, robiąc mozolne obliczenia przekonywał się jak wielki wpływ na wielkość i jakość plonu rzepaku ma technika zbioru. W skrajnych przypadkach straty sięgały 15%. Biorąc pod uwagę areał rzepaku w naszym kraju wiadomo było, że nie możemy na nie pozwolić. Przekonani o ważności sprawy naukowcy z Instytutu Agrofizyki ruszyli w Polskę, aby pokazywać kombajnistom jak to zbierać rzepak, aby strat plonu nie było. Wiedzieli, że rozesłanie instrukcji do wszystkich producentów rzepaku nie będzie tak skuteczne jak ich osobiste zaangażowanie na polu, przy kombajnach. Zadanie dla dwóch specjalistów było nie lada wyzwaniem, trzeba było przeszkolić kilka tysięcy kombajnistów i adoptować ponad 2 700 kombajnów w PGR-ach i Kombinatach. Zmagając się z tym zastanawiali się nawet czy nie warto wynająć śmigłowca, aby sprawniej poruszać się po kraju. Realizując to zadanie tyrali od świtu do nocy, mając w zamian olbrzymią satysfakcję. Ich wysiłek został zauważony przez wiele placówek naukowych i instytucji. Odezwały się m.in. Zakłady Tłuszczowe w Kruszwicy prosząc o współpracę. Zlecały naukowcom  badania, finansowały je, licząc na to że oni potrafią rozwiązywać problemy dotyczące wartości technologicznej nasion decydujące o jakości końcowej oleju. I tak było. Pod kierunkiem Prof. dr hab. Jerzego Tysa powstał zespół naukowo-badawczy w składzie: Dr inż. Robert Rusinek; Dr inż. Grzegorz Paul; Dr Dariusz Wiącek; Dr Wacław Strobel; Mgr Grzegorz Chmielewski; Mgr Mariola Chmielewska. Realizowano projekty dotyczące właściwości agrofizycznych rzepaku oraz problemów związanych z jego zbiorem, suszeniem i przechowywaniem. Stwierdzono i przekazano (na wielu szkoleniach) służbom agrotechnicznym ZT jak bardzo ważny jest problem czystości mikrobiologicznej i chemicznej surowca, dotyczący obecności w nasionach WWA (wielopierścieniowych węglowodorów aromatycznych czyli substancji smołopochodnych rozpuszczalnych w cykloheksanie zawierających czynnik rakotwórczy dla ludzi) a szczególnie benzopirenu – silnie rakotwórczego związku. Ten ważny problem był i jest, niestety, ciągle lekceważony. Obecność WWA w nasionach wynika z niewłaściwego ich suszenia spalinami. Jak twierdzi prof. Tys: „Niestety nie dotyczy to tylko rzepaku. Wiem o tym dobrze, bo osobiście zajmuję się określaniem zawartości benzopirenu w materiałach roślinnych. Na przykład w roku 2011 badałem próbkę kukurydzy. Miała prawie 300 razy przekroczoną zawartość benzopirenu niż przewidują normy. I taka kukurydza trafia na rynek jako pasza dla zwierząt. Niewłaściwe suszenie i przechowywanie zboża, warzyw i innych nasion to również sprawa niesamowicie ważna, która ma wpływ na nasze zdrowie, a to za sprawą mykotoksyn wywołujących zatrucia, alergie itp. Mam więc co robić. Poza tym, różne firmy ubezpieczeniowe angażują mnie, jako eksperta. Oceniam dla nich straty, które powstają w wyniku spleśnienia ziarna – czy nadają się, czy nie do przerobu. Czasami wyniki takich analiz są porażające.”

Jurek z żoną na jesiennym spacerze

Pracując nad rzepakiem J.Tys stwierdził, że świadomość podstaw zdrowego żywienia jest w naszym społeczeństwie bardzo niska. Postanowił to zmienić. Opracował technologię uprawy, zbioru, suszenia i przechowywania specjalnej odmiany rzepaku, która uprawiana w ścisłym rygorze technologicznym z zachowaniem zasad ekologii, Dobrej Praktyki Rolniczej nadaje się do produkcji prozdrowotnego oleju. Pomysł opatentował w kraju i w Unii Europejskiej. Początkowo myślał o realizowaniu go we współpracy z Zakładami Tłuszczowymi w Kruszwicy, które tak dzielnie promowały swój „olej z pierwszego tłoczenia”. Jednak do współpracy nie doszło, gdyż zakłady nie były zainteresowane produktem niszowym i wymagającym. Specyfika zdrowego oleju wg Tysa zakładała bowiem aby olej z butelki był zużyty maksymalnie w ciągu 2 tygodni od otwarcia opakowania. Wolna przestrzeń w butelce jest bowiem wypełniona azotem (gazem zapobiegającym utlenianie związków bioaktywnych warunkujących jego właściwości prozdrowotne). Olej ten nie nadaje się do smażenia bo jest to typowy olej sałatkowy do spożywania na zimno.  

Zespół profesora Tysa się nie poddał. Przekonany o sensowności własnego pomysłu postarał się o dofinansowanie projektu pt.: Produkcja oleju rzepakowego o właściwościach prozdrowotnych.  Naukowcy otrzymali prawie 6 mln złotych dotacji do wykorzystania przez 5 lat. W ten sposób powstał olej Kropla Zdrowia®, który może śmiało konkurować z włoską oliwą. Charakteryzuje się dużą ilością kwasów Omega 3 i o odpowiednim stosunku tych kwasów do Omega 6, ponieważ kwasy Omega 6 mają właściwości kancerogenne i ich nadmierna ilość w oleju jest niepożądana. Tak więc olej Kropla Zdrowia (tylko do spożywania na zimno np. do sałatek) wpływa korzystnie na nasz układ krążeniowo-sercowy (to duża ilość kwasów Omega 3), na odporność przeciw chorobom nowotworowym (duża ilość antyoksydantów neutralizujących wolne rodniki) oraz obecność w oleju naturalnej luteiny i zeaksantyny poprawiającej procesy widzenia. Aby olej mógł charakteryzować się takim i cechami konieczna była odpowiednia odmiana rzepaku (wyhodowana w IHAR Poznań specjalnie do tego celu) oraz zachowanie założonych rygorów w czasie uprawy (bez pestycydów i desykantów), zbioru (bez uszkodzeń nasion i małej zawartości chlorofilu), suszenia (w temp. nie wyższej jak 40oC), przechowywania nasion (w temp. 7oC i w atmosferze azotu) oraz tłoczenia (płytkie tłoczenie w temp. do 40oC, bez dostępu światła i tlenu, w atmosferze azotu). Marzeniem twórców było aby ten olej zawitał na stoły konsumentów (podobnie jak to się dzieje w krajach śródziemnomorskich).

Ponad 10 lat temu projekt otrzymał rekomendację do Nagrody Prestiżu RENOMA ROKU 2012 w kategorii WYNALAZCA. Kapituła jednomyślnie wybrała i nominowała prof. dr hab. Jerzego Tysa z Zespołem, z Instytutu Agrofizyki PAN w Lublinie. Uznała bowiem, iż w swojej nowatorskiej pracy spełnia postawione tej kategorii warunki: opracował wynalazek, którego projekt zyskał w danym roku uznanie instytucji zajmujących się rejestrowaniem innowacyjnych projektów w dziedzinie produktu lub technologii; projekt wynalazku ze względu na swoje walory innowacyjne ma szanse zostać wdrożony do realizacji; wdrożenie projektu stwarza szanse by został produktem eksportowym; wdrożenie projektu może pozytywnie wpłynąć na budowanie pozycji firmy wdrażającej wynalazek wobec konkurencji na polskim i zagranicznych rynkach; wdrożenie projektu przyczyni się do ochrony środowiska; wdrożenie projektu przyczyni się do wykorzystania rodzimych odmian surowców (rzepaku), technologii i urządzeń.

Niestety próby aby „Kropla Zdrowia” trafiła na półki sklepów wykonana staraniami jego twórców się nie udała. Potrzebna była smykałka biznesowa. Licencję na patenty (a było ich w sumie 3 w tym jeden UE) na 10 lat wykupiło od Instytutu małe przedsiębiorstwo NESTORÓWKA k. Włodawy. Firma kupiła też komplet urządzeń ponieważ w ramach projektu powstała pilotażowa linia produkcyjna składająca się z 2 tłoczni, silosu na nasiona (utrzymującego temp 7oC i umożliwiającego przechowywanie nasion w atmosferze azotu), automatu do nalewania oleju (w dowolne butelki wypełnione azotem i zakręcane), agregatu produkującego azot, zbiorników na olej. Firma działa od 2 lat. Olej produkuje, ale w małych ilościach ponieważ ma problemy ze sprzedażą, co jest chyba typowe w obecnych czasach. Trzeba umieć nie tylko wyprodukować towar, ale przede wszystkim go sprzedać. Potrzebna jest reklama czyli duże pieniądze. Walczymy więc o projekt, ale czasy na pieniądze UE są jak wiadomo trudne.   

Jurek z żoną i wnuczką w czasie wypadu do Kazimierza

Prof. Tys uważa, że olej „Kropla Zdrowia” absolutnie zasługuje na to, aby być na każdym stole i twórcy tego oleju ciągle mają taką nadzieję.

Po latach można stwierdzić, że sprawdziło się stare porzekadło mówiące, że „nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło”. Jerzy Tys nie został żołnierzem. Nie trafił do pracy w wojsku i prochu tam nie wymyślał. Znalazł swoje miejsce w nauce i świetnie tam się sprawdził. Jako Henrykusy jesteśmy dumni, że mamy takiego kolegę w gronie absolwentów naszej szkoły. 

Jurek na motorze, o którym ciągle marzy

Swoją drogą, wojsko całkowicie Jerzego nie ominęło. Jako student musiał rok odsłużyć w Szkole Oficerów Rezerwy, a potem już jako porucznik wiele razy wzywany był na ćwiczenia. W sumie spędził w kamaszach 3 lata i doszedł do stopnia kapitana.

Andrzej Szczudło

Był też brydż

Skąd nazwa brydż? Jest to spolszczona nazwa angielskiego bridge (most). Przepraszam za to łopatologiczne tłumaczenie, jestem pewien, że Henrykusy świetnie to wszystko wiedzą, ale być może ten tekst przeczyta też ktoś spoza naszego środowiska.

Gra „brydż” wyewoluowała w Anglii z szesnastowiecznego wista w samej końcówce dziewiętnastego i na początku dwudziestego wieku. W grze biorą udział dwie pary zawodników. Partnerzy siedzą naprzeciw siebie (pewnie stąd ten most). Gra składa się z dwóch części, licytacji prowadzącej do kontraktu i rozgrywki, dochodzi odpowiednia punktacja, kary, itd..

Fot. Pixabay

Na tym koniec tego historyczno – teoretycznego wykładu. Zresztą na temat brydża są pewnie tysiące publikacji, więc zainteresowanych odsyłam tamże, na pewno znajdą coś dla siebie, bo jak to mówi Kazik P.: „u nas nie ma to tamto, i że coś”.

Wróćmy do naszej henrykowskiej rzeczywistości. Brydż to w Henrykowie nie była jakaś szczególnie popularna aktywność, ale było grupa nieźle brydżniętych gości. Miałem zaszczyt zaliczać się do tego grona.

Poza moją skromną osobą do tych najbardziej brydżniętych należeli Cezary M.,   Wacek F., Jurek S., pewnie kogoś pominąłem, gdyż byli jeszcze inni brydżnięci, bo zdarzało się, że graliśmy „na dwa stoliki”, ale …więcej grzechów nie pamiętam. Jeśli mnie pamięć nie zawodzi (co jest możliwe, cholerny PESEL), to niektórzy z wyżej wymienionych brali nawet udział w turniejach brydżowych.

W tym miejscu chciałbym przeprosić za takie „policyjne” używanie imion tylko z pierwszą literą nazwiska, ale nie wiem, czy wspomniane osoby życzyłyby sobie ujawnienia pełnych personaliów (RODO, czy cóś). Zresztą Henrykusy z naszej „fali” z pewnością wiedzą, o kogo chodzi, a innym taka wiedza do niczego nie jest potrzebna.

Henryków z lat 70. – fot. Andrzej Dominik

Wracając do meritum. Graliśmy. Graliśmy często i długo, czasami bardzo długo. Zasiadaliśmy do stolika po południu lub wieczorem i zdarzało się, że robiliśmy przerwę rano: stołówka, śniadanie, dokupienie papierosów (podobno karta lubi dym) i dalsza gra, bo przecież rober niedokończony. Nieobecnością na zajęciach jakoś szczególnie nie byliśmy zmartwieni. Zresztą wiedzieliśmy, że nie unikniemy tego co nieuniknione i Czesław czy Ciotka i inni i tak nas w końcu dopadną, nie ma się gdzie schować.

Żeby wszystko było jasne, nigdy w grę nie wchodziły jakiekolwiek pieniądze, chodziło o czystą przyjemność gry, te niebywałe licytacje, rozgrywki, kontry, rekontry, wpadki, kiedy wydawało się, że układ jest „nie do wyjęcia”. Bywały układy kart tak rzadkie, że pożyczaliśmy od technikum podręcznik do matematyki (w PSNRze nie mieliśmy tego przedmiotu), i korzystając ze wzorów rachunku prawdopodobieństwa wyliczaliśmy, jaka jest szansa na taki układ. Wychodziło nam, że trafienie szóstki w totka jest bardziej prawdopodobne.

Czasami bywały sytuacje ekstremalne. Kiedy po kilkudziesięciogodzinnym maratonie padałem wykończony na łóżko, próbując złapać trochę snu, nie było mi dane. Ledwo udało mi się przytulić do poduszki, wpadał któryś brydżnięty i wyciągał człowieka z koja z hasłem: „Frenk, ruchy, bida jest, brakuje nam czwartego”. Na moje próby ratowania życia i propozycje „zagrajcie z dziadkiem” (nie chodzi o starszego mężczyznę, ale o specyficzny sposób gry w trójkę) słyszałem „q..wa, czy ciebie podżebało, to jak lizać miód przez słoik”. Rozumiałem to i spieszyłem z pomocą w tej bidzie.

Jeszcze dzisiaj, kiedy sobie to wszystko przypominam, to mam gęsią skórę na… całym ciele.

Można by snuć tę opowieść jeszcze długo, ale nie chodzi mi o to, żeby zamęczyć czytelnika, ale by pokazać jeden z aspektów henrykowskiego życia, chyba niezbyt powszechnie znany.

Z brydżem jest jak z jazdą na rowerze, wszyscy wiedzą jak. Dlatego wszystkim „murzynom” z Henrykowa dużo zdrowia, a brydżniętym dodatkowo samych szlemów, najlepiej bez atu.

  L. M. (Frenk)

Ubywa nas…

Henrykusy to ludzie związani ze szkołami w Henrykowie. Henrykusów stale przybywało aż do roku 1990. Potem już tylko ubywali. Odeszła większość naszej kadry, odchodzą koleżanki i koledzy. Z mojego rocznika PSNR (1973- 75) ubyło conajmniej 7 osób; Agnieszka Graczyk, Antoni Ślipko, Krzysztof Wójcikowski, Elżbieta Kłębek, Antoni Brzenska, Danuta Drożdżał i Zbigniew Szczerbiński. Pisaliśmy już o nich, ale być może na tej liście brakuje jeszcze kogoś, kto po szkole nie utrzymywał kontaktu z grupą. Odszedł już także ich wychowawca Czesław Trawiński. Przywołajmy ich w myślach stojąc nad grobami swoich bliskich.

W komentarzu do jednego z ostatnich wpisów, Basia Zań – laborantka z lat 1969- 71 wspomniała, że w czasie nauki mieszkała u państwa Gaciów. Przypadkowo będąc na cmentarzu w Henrykowie wypatrzyłem grób doktora Józefa Gaci i dzięki temu wiemy, że zmarł w roku 1992, dwa lata po likwidacji naszych szkół.

Doktor Józef Gacia był wzmiankowany w artykule z 29 maja 2022 r. o świerzbie – tu; Uwaga świerzb! – Henryków sentymentalnie (henrykusy.pl)

A.Sz.

Echa zjazdu

Dobrym pomysłem Haliny Kruszewskiej było sporządzenie adresarza swojego rocznika. Wszyscy dostali go do ręki i teraz korzystają. Ja również i cieszę się, że dociera do mnie wiele zdjęć i filmów nagranych w Starczówku. Realizując wolę nadawców dzielę się nimi z Henrykusami.

Dziś zamieszczam filmy (pierwszy) Marii Janiak i (drugi i trzeci) Antoniego Matczuka.

Miłej zabawy!