Licznik odwiedzin:
N/A

Wakacje w Bieszczadach

Bieszczady. W latach siedemdziesiątych miejsce pielgrzymek turystycznych młodzieży. Odwiedziłem je ze trzy razy, ale zawsze były to głównie oglądy poprzez szybę autobusu. W tym roku miało być inaczej. I było. Trasa ze Wschowy w Bieszczady liczy dobre 700 km. Nie miałem ochoty pokonywać jej  w tempie alarmowym. Cenię sobie możliwość swobodnej jazdy z postojem w miejscu, które z racji szerszego opisu w przewodniku turystycznym lub, dlatego że kusi ciekawskie oko, warte jest obejrzenia. Tak, więc już po kilku godzinach jazdy docieramy w piękne okolice Świdnicy Śląskiej. Kolega ze szkolnej ławy, Marian Samek, uprzedzony o przyjeździe gości, z radością na twarzy wita nas już w progu.

Marian Samek.

Wieczór wspomnień przeciąga się dobrze poza północ. Nazajutrz wyjazd w dalszą trasę. Pobieżny ogląd Świdnicy pozwala wyrobić pozytywny obraz miasta, innego już bez dominującej przed laty wszechobecności żołnierzy radzieckich. Wracamy do samochodów, a tu nagle bije w oczy znajome logo. Tak rzeczywiście, w tym sklepie sprzedają wyroby „Dobrosławy” (GS w Sławie). Miło spotkać w trasie coś bliskiego. Zmierzamy dalej ku Bieszczadom jadąc przez Ziębice, skąd żabi skok do Henrykowa. Korzystam z okazji, żeby pokazać dzieciom zabytek klasy zero. Usadowiony we wspaniałym parku, gdzie potężne drzewa sprawiają, że czuje się oddech historii, piękny zespół poklasztorny Cystersów przyciąga uwagę zwiedzających.

Czuję się tu po trosze gospodarzem; oprowadzając po Henrykowie opowiadam, że przed laty spędziłem tu dwa szkolne lata wypełnione częstymi wypadami w pobliskie Sudety. Wspominam szkolne czasy i kolegów, których przy różnych okazjach odwiedzam gdzieś w głębi Polski. Cieszę się, że miejsce podoba się też moim współtowarzyszom podróży (jedziemy dwoma samochodami- dwa małżeństwa z dziećmi). Na dobre nastroje wpływ ma pewnie i dobra pogoda. W słońcu, odnawiany właśnie główny budynek dawnego klasztoru, wykorzystywanego teraz na siedzibę niższego seminarium duchownego, wygląda wyjątkowo atrakcyjnie: Fotka i odjazd.

Szybko trzeba rozstać się ze wspomnieniami i miejscowością. Po kilku minutach jazdy znów jesteśmy w Ziębicach, które dorosłym kojarzą się z cukrownią i Zakładem Przetwórstwa Owocowo- Warzywnego, a młodzieży… z miejscem urodzenia Edyty Górniak. Obchód rynku, kilkuminutowa wizyta w kościele i ponownienazwa.pl jesteśmy w drodze. Namierzamy na mapie miejsce na nocleg. Z wykazu uzyskanego z komputerowej bazy danych o polach namiotowych i kempingach wyszukujemy miejscowość Otmuchów. Docieramy tam przed wieczorem, na tyle wcześnie, żeby się zainstalować i rozejrzeć przed zmrokiem. Rozbijamy namioty, a po kolacji próbujemy zasnąć. Nie wszystkim to się udaje, bo tuż obok do rana trwa dyskoteka.

Następnego dnia oglądamy zbiornik retencyjny na Nysie Kłodzkiej, po czym docieramy do miasta Nysa. Parkujemy samochody w pobliżu widocznej z daleka starej wieży, która staje się obiektem naszego pierwszego zainteresowania. Wysłuchujemy opowieści o historii miasta, sprawniejsi fizycznie gramolą się na wierzchołek wieży, skąd wspaniała panorama miasta wynagradza wysiłek. Słychać orkiestry dęte- to policjanci hucznie obchodzą swoje święto. Dalej drogi nasze wiodą na wschód. Zatrzymujemy się w Głogówku, gdzie zwiedzamy centrum historycznego miasteczka i mieszczące się w renesansowym pałacu, muzeum. Mimo południowej pory jesteśmy w tym dniu pierwszą grupą zainteresowaną muzeum. Nieco dłużej zatrzymujemy się w sali poświęconej Beethovenowi, który bywał tu w gościnie u niemieckiej rodziny właścicieli pałacu. Jedziemy dalej podziwiając piękne krajobrazy z dominującymi na horyzoncie górami Beskidu Śląskiego. Pod wieczór docieramy do Wadowic. Zwiedzamy miejsca związane z naszym Papieżem, szukamy też osławionych papieskich kremówek. Z racji na późną porę nie jest to takie łatwe. W najbardziej widocznej cukierni wbrew reklamie na szyldach, kremówek już nie ma, w kolejnej.– dwie ostatnie porcje. Dopiero restauracja na piętrze zaspokaja nasze potrzeby. Gdzieś z zaplecza w ciągu kilku minut donoszą nam żądaną ilość. Niespokojni o nocleg, bo już późno, dopytujemy się o kemping. Na szczęście najbliższy znajduje się o kilka kilometrów za Wadowicami. Są wolne miejsca, więc zadowoleni z takiego obrotu sprawy rozbijamy namioty.

Wkrótce okazuje się, że wśród gości dominują przybysze z Holandii. Okoliczności te wyjaśnia wycięty z gazety artykuł, który znajdujemy w kronice wczasowiska. Kilka lat temu kwaterowała tu rodzina holenderska, która zachwycona urokliwością miejsca i standardem proponowanych warunków sanitarnych opisała je w tamtejszej gazecie. Od tamtego czasu Holendrzy bywają tu stale. Z jedną z rodzin miałem okazje porozmawiać dłużej przy ognisku. Mieszkają na stałe na południu Holandii, nieopodal partnerskiej dla Wschowy gminy Oirschot. Jednak nie przywiązują się zbytnio do tego miejsca, gdyż mają za sobą kilkanaście zmian adresu, w tym kilka w Australii. Tutaj na wakacjach, o dziwo, są bardziej osiadli; kiedy my po śniadaniu odjeżdżamy, oni jeszcze zostają.

Nad Soliną.

Zachęceni korzystnymi prognozami kierujemy się ku Bieszczadom. Szybko mijamy kolejne miasta na trasie i wreszcie, czwartego dnia po wyjeździe z domu, dojeżdżamy do Bieszczadów. Szukamy miejsca na rozbicie namiotów. Wybór panda na pole namiotowe „Na cyplu” w Polańczyku. Tam spędzamy kolejnych kilka dni, traktując to miejsce jako bazę wypadową na wycieczki po Bieszczadach. Ambitnie podchodzimy do wyzwań turystyki górskiej- postanawiamy z marszu zdobyć najwyższy szczyt tych gór- Tarnicę sięgającą wysokości 1346 metrów n.p.m. Udaje się to jedynie w części, gdyż nie wszyscy członkowie naszej wyprawy są jednakowo sprawni fizycznie. Dwoje zawraca z drogi. Pozostali; w tym najmłodszy z nas, Karol, po kilku godzinachwspinaczki osiągają nagi szczyt- Tarnicę.

TARNICA zdobyta!

Robimy kilka zdjęć i szybko schodzimy w dół. Wygania nas burza; biją pioruny, pada deszcz. Schowani pod przeciwdeszczowymi płaszczami docieramy do wsi Wołosate, skąd mikrobusem wracamy do punktu wyjścia, do Ustrzyk Górnych. Deszcz leje tęgo, a kiedy przejeżdżany przez Cisną, przypomina się piosenka Krystyny Prońko- „Deszcz w Cisnej”. Ale- jak to często w górach, kawałek dalej jest już sucho i pogodnie.

Na polu namiotowym kwitnie życie towarzyskie; gramy trochę w siatkówkę, rozmawiamy „o starych Polakach”, tańczymy przy muzyce proponowanej przez miejscową grupę, dzieci grają w szachy. Kusi też Jezioro Solińskie, którego stromy brzeg mamy kilkaset metrów za namiotami. Na jego drugim brzegu, tuż przy tamie kilka dni trwały rozgrywki tzw. piłki kąpanej- gry lansowanej przez radio RMF FM. Naszą młodzież trudno powstrzymać- muszą wziąć w nich udział! Przez dwa kolejne dni, mimo stosunkowo chłodnej pogody, pluskają się w wodzie walcząc o palmę pierwszeństwa. Po ciężkich bojach młodsi w swojej grupie zdobywają I miejsce, starsi II, ale wszyscy są jednakowo rozczarowani nagrodami; okazuje się, że walczyli o kilka gadżetów z logiem radia RMF FM.

Polańczyk. Finał rozgrywek w „piłkę wodną kopaną”.

Wakacje w Bieszczadach miały być programowo z dala od wielkich miast i wielkich spraw, na luzie. Niespodziewanie jednak kilka razy dotknęliśmy polityki. Pierwszy raz, kiedy zdecydowaliśmy się odwiedzić Arłamowo znane nie tylko jako miejsce internowania w 1981 roku Lecha Wałęsy, ale jako wieś rodzinna matki kolegi spod Świdnicy, u którego spędziliśmy pierwszą noc naszych wakacji.

Wraz z dojeżdżaniem do Arłamowa emocje rosną. Robią na nas wrażenie napisy o strefie nadgranicznej i wreszcie patrol Wojsk Ochrony Pogranicza, który jako pierwszy zagląda w nasze dokumenty. Kilka kilometrów dalej wjeżdżamy na teren luksusowego ośrodka wypoczynkowego.

W Arłamowie.

W kawiarence zamawiamy coś do picia i nagle z wiadomości lokalnych w telewizji dowiadujemy się, że jeszcze dziś miejsce swego odosobnienia w czasie stanu wojennego, w Arłamowie odwiedzi… były prezydent Lech Wałęsa. Jesteśmy w kropce; czekać na prezydenta ryzykując kłopoty z noclegiem (dosyć późna pora), czy jechać dalej? Kiedy słyszymy od kogoś, że dopiero za pół godziny mają pojawić się „dryblasy” z BOR- u (Biura Ochrony Rządu), rezygnujemy z czekania. Docieramy do wsi Huwniki, która – według opracowania Biura Heraldycznego z Białegostoku- w XV wieku była w posiadaniu rodu Buchowskich. Jest to nazwisko rodowe mojej mamy, stąd zaciekawienie wsią i ewentualnymi śladami po Buchowskich. Niestety we wsi nazwisko jest nieznane, nie ma też takich na miejscowym cmentarzu. Rozczarowanie mija trochę, kiedy uwagę naszą przykuwa sygnał syreny. Wkrótce okazuje się, że to konwój policyjny. W trzecim samochodzie siedzi Lech Wałęsa, który przyjaźnie macha do nas ręką.

Kolejny element polityki dosięga nas w Łańcucie, dokąd dotarliśmy po nocy spędzonej na kempingu w Przeworsku.  W centrum miasta trwa mityng wyborczy Jarosława Kalinowskiego, którego koledzy rozdają przechodniom róże. Nie mamy jednak chęci, ani czasu na politykę, decydujemy się na zwiedzanie pałacu i muzeum powozów w Łańcucie. I znów  związki z polityką dostrzegamy w Krakowie. W centrum miasta przedstawiciele komitetów wyborczych kandydatów na prezydenta; Andrzeja Olechowskiego i Mariana Krzaklewskiego, zbierają podpisy poparcia.

Bardziej interesuje nas jednak atmosfera krakowskiej starówki; sklepy z pamiątkami, księgarnia na Brackiej, muzeum Jana Matejki oraz grupy muzyków, koncertujące w różnych miejscach rynku. Kraków to ostatni mocny akcent naszych wakacji. Wyjeżdżamy pełni wrażeń i w przekonaniu, że „…piękna nasza Polska cała”. Kolejne jej skrawki będziemy chcieli odwiedzać za rok, dwa, trzy…

Andrzej Szczudło, rok 2000.

WESPRZYJ NASZĄ STRONĘ!

https://zrzutka.pl/mp77s4

Migawki z remontu drogi w Henrykowie

Robota pali się w rękach wykonawców. Potężne maszyny, wzbijając tumany kurzu, kopią, wiercą, wydzierają ziemię potężnymi łyżkami, sycząc przy tym gniewnie sprężonym powietrzem. Pomagają układać instalacje.

Mnie zaś zainteresowały stojące na uboczu, palety z granitowymi krawężnikami. Nabrałem podejrzeń, że te zabytkowe krawężniki przygotowane są do wywózki. Aż nie mogąc znieść napięcia, zapytałem o nie stojącego nieopodal robotnika. Na szczęście dowiedziałem się, że nie, że wprost przeciwnie. Krawężniki przyjechały specjalnie na teren budowy. A niech to! Pewnie zniknęły z innego zabytkowego miejsca, bo wyglądają na archaiczne i uroczo prymitywne. No chyba że zostały tak współcześnie specjalnie spreparowane? Ale o to chodzi? Na drodze ma być odtworzona kostka i te właśnie krawężniki mają dać piorunujący efekt. Będzie „jesień średniowiecza”. Trochę żal, że nie zostały obrobione ręką średniowiecznego kamieniarza, w którego oczach odbijały się okoliczne wzgórza, pełne cysterskich winnic. Wcześniej kamień poświęcony i wydarty ze swej skalnej macierzy, pewnie w okolicach Strzelina, został załadowany na wozy ciągnięte przez woły, bo tylko te potężne i silne zwierzęta mogły podołać takiemu zadaniu.

Nie przypadkiem jest przecież takie powiedzenie „tyrać jak wół”. Ja, jako henrykowianin słyszałem niekiedy w domu bardziej poetycką wersję; „Módl się i pracuj, a garb sam ci wyrośnie”. Brutalne, ale coś w tym jest.

Piotr Skowroński (tekst, zdjęcie i film)

„Harnaś” dwa czyli SGGW, balety i inne zajęcia

z cyklu Opowieści Sławoja

W poprzedniej relacji opowiadałem o moim starcie do szkoły wojskowej. Prosto z Piły pojechałem na egzamin do Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie. Po egzaminach czekając na wynik siedziałem w domu jak na rozżarzonych węglach. Wreszcie dotarł komunikat; przyjęty! W domu – Mama z niedowierzaniem, ale i z nadzieją. Tato – „znowu na zbity pysk wywalą”. Ja już w myślach śpiewałem Gaudeamus igitur -„Radujmy się więc”. Akademik na Jelonkach. Zamiast nauki miałem życie według hasła– „pić, balować, nie żałować-  bida musi pofolgować”.              

Balety i radowanie się na Jelonkach w Klubie „Karuzela”…,

Klub KARUZELA

… na mieście w „Hybrydach” i „Stodole”. Znajomości z Jonaszem Koftą, Stefanem „Fryckiem”  Friedmanem, Ireną Karel, Władysławem Komarem, Januszem Gajosem i innymi.                                                                                                                                                                
W lutym po pierwszym semestrze wypad z uczelni. W domu horror. Mama milczy przez łzy. Tato macha ręką. W podtekście – „a nie mówiłem!”. Kilka miesięcy pracy jako telemonter, co sprowadzało się to do kopania rowów pod położenie kabli. Mogłem rządzić, na razie tylko szpadlem. Trafiłem na krótko do pracy w GS-ie, w skupie butelek. Mało ambitne zajęcie. Nosiłem skrzynki, puste lub z butelkami. Nie miejsce na  rządzenie.

Kiedy wywaliła się sterta skrzynek, miałem stratę na potłuczonych butelkach. Przenieśli mnie do PZGS-u, do biura. Do działu zaopatrzenia i księgowości. Same kobiety i ich problemy; mleczka, pieluszki, śpioszki, mąż na trzeźwo do rany przyłóż, a jak wypije cham i okrutnik. Takie tam były kobiece rozmowy. 
W Warszawie zostały znajomości, więc w sobotę po pracy na „hopsasa” 80 kilometrów waliłem okazją do stolicy. Wracałem też okazją w niedzielę późnym wieczorem. Trudno się dziwić, że w poniedziałek byłem śpiący w pracy. Nie podobało mi się w PZGS-ie, ruszyłem więc na Szczecin. Nowym miejscem pracy była Stocznia Remontowa Parnica, usytuowana naprzeciw Stoczni Warskiego. Widziałem stamtąd wodowania nowych statków, czasem boczne, czasem rufowe.

Stocznia Remontowa PARNICA.

Mieszkałem w hotelu pracowniczym na Żelechowie. Poznałem co to polski „dziki zachód”.  Picie, awantury z miejscowymi. Usiłowałem stać z boku, z różnym skutkiem, ale bez konsekwencji. Remontówka była na wyspie, na Odrze, dokąd z nabrzeża dowozili motorówką.

Motorówka

W transporcie zbiorowym stale robiły się przepychanki przy wsiadaniu. Pewnego razu jeden chciał się odegrać, wyciągnął nóż, ale jak trafił do wody to na nic mu się nie przydał. Tyle, że przewóz został opóźniony, bo trzeba go było wyciągnąć z Odry. Nikt nie widział kto go wrzucił.
W pracy robiłem postępy. Zapisałem się na kurs spawacza okrętowego. Przekonałem się, że spawarki wirnikowe kopały jak trzyletnie „prrr”. Mieliśmy robotę, której nie można było nieskończonej zostawić.

Wszyscy zeszli na śniadanie, my spawamy i grzejemy poszycie. Wzdłuż nabrzeża szły kanały, którymi w rurach rozprowadzano gazy do stanowisk pracy. Zdarzyło się raz, że gdzieś była nieszczelność i iskra z naszej roboty podpaliła gaz. Betonowe pokrywy kanałów latały w powietrzu. Do tego zapaliło się  paliwo na wodzie, które zawsze „jakoś” się wylewało z remontowanych statków, bo taniej było wylać do Odry, niż utylizować. Nie poniosłem żadnych konsekwencji tego zdarzenia, ale brygadzista tak.

Zrobiłem jeszcze drugi kurs, cieśli pokładowego. Tu mi się nic nie przytrafiło, mam wszystkie palce i kończyny. Może dlatego, że pracowałem przy tym krótko, bo byłem cieślą okrętowym tylko do świąt. Przeważnie myłem i szlifowałem ręcznie, na kolanach drewnianą część pokładu. 

<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<Na Wielkanoc wybrałem się do domu. Spotkałem koleżankę z liceum, bardzo się ucieszyła (jest na zdjęciu obok). Ja także, bo w tamtym czasie byłem sam.

Znaliśmy się, wiedziała o mnie wszystko, jak to w małym miasteczku. Kawa, wino, gadu- gadu, trochę się dąsała, bo pamiętała Ewę. W przerwach w nocy opowiedziała o Henrykowie, że bez egzaminów, że uczyła się za laborantkę, że w tym roku kończyła naukę i że już miała zapewnioną pracę w Centrali Nasiennej.

>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>

Przed powrotem do Szczecina pojechałem  do Henrykowa. Porozmawiałem, złożyłem papiery. „Zawieszkę” pominąłem. Zaproszenie na rozmowę kwalifikacyjną przyszło na adres w Rawie. Mama mnie poinformowała.  Pojechałem ze Szczecina. Zawiadomienie, że przyjęli też na ten adres przyszło. Oczywiście w domu brak wiary we mnie. Chyba zwątpili, że do czegoś w życiu dojdę. W czasie nauki w Henrykowie Mama wspierała mnie finansowo, mimo wszystko. Mentalnie rozstawałem się z przeszłością. Pozostały nabyte umiejętności; potrafię spawać i trochę poznałem się na drewnie. W lipcu pożegnałem  Stocznię Remontową Parnica. Plany Skorpiona musiały zostać skorygowane.

Poszedłem do rolniczej szkoły, żeby zostać dyrektorem PGR-u lub innego przedsiębiorstwa rolnego.
Z takim planem zacząłem naukę w Państwowym Studium Techników Nasiennictwa i Laborantek.  Już na koniec sierpnia przyjechałem do Henrykowa.  Wyboru sali w internacie nie mieliśmy. Ponieważ nie paliłem, wybrałem łóżko przy oknie w pierwszej sali, do której wszedłem. W końcu i tak nikogo nie znałem. Formalności w sekretariacie szybko przebiegły, zostawiłem fotografię, dane i za kilka dni dostałem legitymację. Swoje umiejętności i przezwisko skrzętnie ukrywałem, starając się trzymać z boku. Do czasu. Nie obyło się bez różnych  przypadków, które będę tu opisywał.

Sławoj Misiewicz
 

Stare i nowe zdjęcia

Pączkujemy! Nowe znajomości, nowe kontakty owocują kolejnymi wspomnieniami absolwentów naszych szkół i nowymi zbiorami zdjęć.

Mieczysław Sowul, który był bohaterem niedawnego artykułu przysłał nam zdjęcia z czasów pobytu w szkole oraz ze zjazdu Absolwentów 2009 roku, który odbył się w Henrykowie. Dziękujemy!

Tablo szkolne rocznika.

Po górach, dolinach…

5 od lewej M. Sowul

Z J A Z D AB S O L W E N T Ó W 2009 r. – H E N R Y K Ó W

Uczestnicy zjazdu.