Licznik odwiedzin:
N/A

Praktyka w Borowie

Z cyklu „Opowieści Sławoja”.

Obłaskawianie „Koniuszego”

 Pałac – biurowiec w Borowie, stan przed remontem.

Moje wejście do podjęcia praktyki też zasługuje na opisanie. Jechałem od rana, kilka dni po ślubie.

Żona została w domu pod Tucholą. Jechałem autobusem, pociągiem i autobusem. Do Borowa z małym bagażem dojechałem po południu. 14 czerwiec, słońce grzeje, idę od przystanku PKS-u do gospodarstwa. Podwórze puste, obok ktoś w poplamionym wapnem ubraniu maluje na biało pnie drzewek owocowych.   

Podchodzę i pytam – Panie gdzie jest Dyrekcja SHR-u? Facet odkłada pędzel do wiadra i pyta czego chcę. Popatrzyłem, on dalej się dopytuje. Powtarzam pytanie o dyrekcję. On, ale czego pan chce? Popatrzyłem, – co panu do tego, masz pan wapienko to machaj pan tym „pendzlem”. Przyjrzał mi się, wyjął ociekający wapnem pędzel z wiadra i wskazał nim – „tam za bramą, po lewo”. Poszedłem napuszony, „będzie PRAKTYKANTA Z HENRYKOWA przepytywał” – myślę. Biuro znalazłem, wszedłem do sekretariatu mówię KTO i Po Co jestem i pytam sekretarkę o Pana Dyrektora. Akurat go nie było, kazała usiąść i czekać. Siedzę, czekam i z ciekawością się rozglądam. Wchodzi facet utytłany wapnem, spojrzał na mnie i idzie prosto w drzwi z napisem Dyrektor SHR Henryk Łachowski. Sekretarka zgłasza przez telekom, że „ktoś  czeka do Pana Dyrektora” – „niech wejdzie”, słyszę. Wszedłem, po tym co usłyszałem przez kilka minut dyrektorskiego monologu, do śmiechu mi nie było, warunkiem pozostania na praktyce było dokończenie malowania drzewek. Pomalowałem, na praktyce zostałem, a sytuacja z „wapienkiem” negatywnego odbicia na końcową ocenę praktyki nie miała. Nienagłośniona między nami została. Chyba.

A hasło „wapienko” na zawsze pozostało mi w pamięci i nieraz w myślach powtarzane, pozwoliło mi w krytycznych sytuacjach opanować emocje.

Zakwaterowali mnie na poddaszu, w pokoju z jednym oknem, z widokiem na  podwórze i okólnik dla koni. Letnie upały, śmierdziało jak diabli, zwłaszcza po deszczu. Pole i mechanizację miałem obłaskawioną, została produkcja zwierzęca. W gospodarstwie był podział pracy, obsługa koni należała do pracowników produkcji zwierzęcej, za której jakość i wykonanie odpowiadał brygadzista oborowy. Pilnował pracowników, zaprzęgał, podstawiał bryczkę itd. Jakoś mnie nie polubił, za dużo wszędzie mnie było. Utrudniał życie praktykantowi jak mógł. Miałem wrażenie, że coś miało wpływ na jego zachowanie. Czyżby „wapienko”? Chociaż Rolanda też podobnie traktował. Zawsze coś mu przeszkadzało żeby na czas nie zrobić tego o co „prosiłem”, żebyśmy pieszo po polu latali. Z drugiej strony, moje „prośby” wyglądały raczej na polecenia, że nie powiem rozkazy czy kpiny. Przykładowo do brygadzisty – „jadę na pole, konie  nakarmione? To załóż pan do bryczki”… Czasami zdanie zaczynałem od „Panie koniuszy…”, lub bezosobowo „niech założy konie do bryczki..”, czy „…oborowy, załóżcie konie do bryczki”. Stopniowanie w zależności od temperatury wcześniejszego sporu. Z powagą zawsze prostował, że  jest brygadzistą produkcji zwierzęcej, co podnosiło go we własnych oczach, a nas śmieszyło. Te zachowania nie były miłe dla kogoś kto w gospodarstwie prawie zęby zjadł. Odgryzał się jak potrafił. Dziurawe koło, konie zmęczone, pęknięty dyszel u bryczki, uszkodzona uprzęż itd. Patrząc z dystansu, moje zachowanie każdego by wkurzyło, mnie również. Dzisiaj bym powiedział – przerost wyobrażeń nad rzeczywistością. Jest takie powiedzenie – młodość musi się wyszumieć, no to mi szumiało, patrząc z perspektywy czasu i doświadczeń – za bardzo. My też mu nie byliśmy dłużni. Po którymś kolejnym spięciu zauważyłem brygadzistę na okólniku między końmi. Mieliśmy w pokoju wiatrówkę, karabin podobno raz w roku sam strzela. Na naszą chyba przyszedł ten raz, „sama mi w rękach jakoś” wystrzeliła i trafiła w siwy kobyli zad. Siwka, śmignęła tylnymi nogami.                                                                                                                   

Brygadzista uciekając przed jej kopytami przewrócił się na okólniku, na szczęście ich uniknął, ale mocno się przestraszył, my też. Pierwsi byliśmy żeby mu pomóc. Utytłał się w śmierdzącym błocie okólnika, że przykro było patrzeć i wąchać.

Afera była, długo oglądano ranę na kobylim zadzie, dobrze, że śrutu nie wygrzebali. Znajomy weterynarz Rolanda, który też miał na pieńku z brygadzistą, uznał, że wyjątkowo duży giez czy szerszeń konia ugryzł. Nie sugerował, że to atak Skorpiona. Założył opatrunek, śrut Rolandowi oddał. Wiatrówkę zabunkrowaliśmy, nie do znalezienia. Dyrektor SHR-u przyjął opinię lekarza do wiadomości i sprawę zamknął. Chociaż do końca nie jestem pewien czy nie byłem podejrzany w całej aferze. Gdy kiedyś pytałem go czy mogę wziąć bryczkę na pole, zgodził się z cichym komentarzem –„tylko żeby konia znowu jakiś giez, szerszeń czy co innego w d..ę nie ucięło”. Po kilku dniach rana się zagoiła, a brygadzista się zmienił nie do poznania. Nawet nie potrzebowaliśmy go o nic „prosić”, sam pytał czego nam potrzeba. Zmieniła się też forma komunikacji między nami, on do nas panie Rolandzie, czy panie Sławoju, my do niego z szacunkiem na „per Panie Brygadzisto”. Któregoś dnia po cichej dyskusji z Dyrektorem, brygadzista nas woła i prowadzi do jakieś rupieciarni, stare maszyny, porwane uprzęże. Nie bardzo wiedzieliśmy o co mu chodzi. Odrzucił kilka rupieci i pokazał starą zdezolowaną dwukołową bryczkę. Wyciągnęliśmy ją na zewnątrz. Masakra, ogrom zniszczenia. Bez siedziska, z połamanymi dyszlami i błotnikami, na gumowych kołach bez powietrza.

Stelmach dorobił dyszle i błotniki, dobrał i odświeżył uprząż. W kuźni naprawili i pomalowali na czarno metalowe części i felgi, magazynier znalazł jakieś opony i dętki, co prawda przednie od „ciapka”,  ale dobre. My z brygadzistą pomalowaliśmy drewniane części na ładny jasny kolor, poprawiliśmy sprężyny, wypraliśmy, wyczyściliśmy wygrzebane gdzieś w rupieciach siedzisko. „Bryczuszka” jak malowana. Dyrektor przydzielił nam do niej konia, konkretnie kobyłę Siwkę, patrząc na nas, z namaszczeniem głaszcząc zagojoną na zadzie ranę, rzucił – „pod waszą troskliwą opiekę”. Siwka emerytka, z racji wieku, była w gospodarstwie na specjalnych prawach; nie pracowała, chodziła luzem gdzie chciała. Dbaliśmy o nią odkupując swoją winę cukrem w kostkach i suchym pieczywem. Wyścigowa to emerytka nie była, ale gdzie mieliśmy się śpieszyć. Brygadzista dbał o nią, rano pod siedzisko kładł dla niej sianko i worek z owsem „..żeby nie zbidniała na polu”, i napój dla praktykanta, w chłodniejsze dni z „prondem”… ”żeby kataru nie złapał”, mówił wskazując palcem pod siedzisko. Okazał się fajnym i dowcipnym człowiekiem. Gdy prosiliśmy per „Panie brygadzisto” o zaprzęgnięcie konia do bryczki, „czemu nie koniuszy” śmiejąc się ripostował sytuacyjnie. Czasami przy wieczornym karmieniu i udoju w oborze spotykaliśmy się w kanciapie na zapleczu. Kanciapa to było pomieszczenie wygospodarowane z części mleczarni, małe, ale schludne, z okienkiem przybranym czystą firanką, czyste, zadbane z kilkoma kwiatkami w doniczkach. Co najważniejsze, z dużym napisem BIURO na drzwiach. To był jego sposób na samodowartościowanie. W pobielonej kanciapie, z biurkiem i trzema krzesłami, raczył nas również opowieściami, twierdząc, że prawdziwe. Podobno– dyrektor kazał młodej stażystce zootechniczce doprowadzić jałowicę do byka. Długo nie wracała, zaniepokojony poszedł jej poszukać. Spotkał ją z rozwianym włosem w oborze, brudną i w potarganym ubraniu. Byk stał obok i patrzył na stażystkę szarpiącą  się z jałówką– panie dyrektorze, byka doprowadziłam, ale jałówka nie chce się na plecy położyć– szybko się wytłumaczyła. Były jeszcze inne opowiastki, ale nie bardzo nadają się do powtarzania, typu – krowa domagała się buzi od inseminatora, czy podobne.

Jeżdżąc „bryczuszką” odżyły mi wspomnienia z ujeżdżania ogierów w punkcie inseminacyjnym w Henrykowie. Opisywałem to w opowiastce „Inseminator”. Po tamtej przygodzie zniechęciłem się do jazdy wierzchem, nie na tyle jednak, żeby gdzieś ta tęsknota nie pozostała. Któregoś razu, przy wieczornej lufce w kanciapie, opowiedziałem „Koniuszemu” o mojej przygodzie.  Słysząc moją ksywkę „Inseminator” ubaw miał po pachy. Później nawet jak mieliśmy różnice zdań, używał jej w kontekście; ”te, Inseminator”, rozładowując sytuację i stawiając na swoim.          

To był ładny dzień. Brygadzista wyprowadził Siwkę ze stajni. Żal było na nią patrzeć; była jakaś smutna, bez życia, łeb opuszczony, każde ucho w inną stronę, grzywa smętnie zwisała na jedną stronę, ciągnęła noga za nogą. Przykrył ją kocem złożonym w czworo, pomógł mi wsiąść i poprowadził na okólnik. Nie szło mi za dobrze, bo bez siodła, ale nie rezygnowałem. Siwka emerytka truchtała w rytmie patataj, patataj, ja trząsłem się w rytmie j..b, j..b, d…ą o grzbiet. A ponieważ Siwka nie była zbyt wypasiona, to grzbietem prawie odbiła mi kość ogonową, która to kontuzja na kilka dni wyłączyła mnie z jej ujeżdżania. Musiałem szeroko nogi stawiać i tyłek maścią smarować. „Koniuszy” mi współczuł, chociaż nie wiem czy szczerze, bo jakiś wesoły był. Po kilku dniach wróciłem do jazd, na grubszym kocu. Wyjechałem z okólnika na łąkę, kicamy po wysokiej trawie, tryknąłem Siwkę nogami w boki, przyśpieszyła z lekka, nagle spod kopyt smyrgnął zając, który spał  w trawie. Siwka uskoczyła w prawo, a ja w lewo, na ziemię, na szczęście bez uszczerbku na zdrowiu. Nie czekała, aż się pozbieram, pozbawiona mojego ciężaru żwawo pobiegła do stajni, gubiąc derkę po drodze. Ja pieszo wróciłem do gospodarstwa, z derką na plecach,  ku uciesze „Koniuszego”, który z daleka ze śmiechem wołał; „eee, Inseminator, kocyka nie zgub bo państwowy”. Następnego dnia, przy porannej odprawie przypadkowo zauważyłem jakieś szeptanie oborowego z dyrektorem. Czułem, że o mnie szepczą. Po odprawie „Koniuszy” woła mnie do rupieciarni. „Po kiego mnie tu wlecze” myślałem. Idziemy prosto do drugiego pomieszczenia. Oniemiałem, na kołku w ścianie wisi  siodło z uprzężą. Kompletne, łącznie z butami, gabardynowymi bryczesami i nakryciem na głowę. Przymierzyłem. Spodnie duże, buty też za luźne, wszystko chyba na olbrzyma jakiegoś było. Okazało się, że poprzedni dyrektor jeździł wierzchem po polach. Był na emeryturze, ale mieszkał w Borowie. Po uzgodnieniu z obecnym dyrektorem poszliśmy z „Koniuszym” po prośbie. Poprzednik, wielkiego wzrostu i wagi, przed dyrektorowaniem, w wojsku był rotmistrzem. Przy karafce nalewki z radością pozwolił korzystać z siodła, mało tego, obiecał mi kilka lekcji jazdy. Bardzo się przydały– wyprostował mi postawę w siodle i pokazał jak prawidłowo wodze trzymać, trzema palcami, a „nie całą garścią jak pajdę chleba przy gębie”. Oczywiście na Siwce, bo sam ją kiedyś ujeżdżał. Bryczesy trochę pozszywały mi dziewczyny w gospodarstwie, dopasowały do mojej wagi i figury, buty luźne, ale po podłożeniu filcowych wkładek pasowały. Przycięliśmy Siwce grzywki, grzbietową i czołową, osiodłaliśmy. Jakoś się zmieniła, z błyskiem w oczach, podniosła głowę, postawiła uszy na sztorc, nabrała poczucia wartości, dumy, wyglądu i wypiękniała, pewnie przypomniała sobie młode lata. Jednym słowem – ogólnie  złobuziała,

Zyskała drugie życie. Widać było, że chodziła pod siodłem. Koń ma duży łeb to myśli, Siwka znała trick wierzchowców. Polega on na tym, że gdy podciągamy popręg, uwiera konia w brzuch, koń się nadyma, niedoświadczony jeździec uznaje, że popręg dociągnął, dosiada konia, ten spuszcza powietrze, a jeździec dociskając strzemiona, przy pierwszym skręcie zsuwa się z siodłem na bok i spada na ziemię. Tylko, że „nie ze mną te numery Bruner, ty świnio”, ujeżdżałem ogiery w Henrykowie. Wystarczył cios kolanem w kobyli brzuch i popręg można było dociągnąć, cios musi być mocny, bolesny, brutalne, ale konieczne, bo inaczej nie zadziała i koń uzna się za zwycięzcę i będzie stale trick stosował i rządził jeźdźcem. Walczyła, bez przerwy przestawiając w przód i w tył tylną nogę, od strony siodłającego. Po trzecim, czwartym siodłaniu i kuksańcach, Siwka zaprzestała tricków, przyjmowała kulbaczenie z pokorą. Z Rolandem mogliśmy korzystać i z „bryczuszki” i jeździć wierzchem. Teraz to już w myślach dyrektorowałem pełną gębą. Wybieramy się na pole, siodło wisi, „bryczuszka” stoi pod stajnią, „Emerytkę” gdzieś „wciło”. „Koniuszy” macha na nas, gestami nakazuje ciszę i prowadzi nas w stronę magazynu. Po kiego nas tam prowadzi, o co mu chodzi, co znowu wymyślił? Skradamy się cicho drewnianymi skrzypiącymi schodami z podestami na każdym półpiętrze, na drugie piętro. Tam przy pryzmie stoi Siwka emerytka i posila się owsem. Stoimy i zafascynowani myślimy – jak tu weszła. Wreszcie ma dosyć, brygadzista daje znaki, żeby być cicho. Siwka idzie do schodów.  Wejść to wejść, nawet dla konia na emeryturze jest łatwo, ale jak zejść po stromych schodach? S…li się ze schodów – szepczę do Rolanda. Koń ma duży łeb, to myśli. 

Widziałem i wiem jak bez wypadku zeszła, ale nie napiszę jak, może sprowokuję Henrykusów do opisania podobnych przypadków ze zwierzętami. Jak zeszła opiszę w następnej opowieści – kończącej  praktykę w Borowie. Ale o tem potem.

Sławoj Misiewicz Harnaś

Hipodrom w Henrykowie

(w nawiązaniu do publikacji Idziego Przybyłka z lutego 2022 r.)

Wielkie dzięki dla Idziego Przybyłka za opowieść o powstaniu sekcji jeździeckiej w Henrykowie; była dużą atrakcją w środowisku.

Szczególne wrażenie wywarły na mnie trzy kwestie;

– upamiętnienie działań kolegi, nieodżałowanego Janka Świerzyńskiego,

– piękna postawa dyrektora Władysława Szklarza, który tak żywo zareagował na inicjatywę chłopaków, umożliwił im realizację marzenia i wspierał ją w całej rozciągłości,

– przykład niezwykłej oddolnej inicjatywy i bezinteresownej, ofiarnej pracy zapaleńców.

Pragnę dorzucić „a propos” garść wspomnień z tamtego okresu. Wspomnień z perspektywy rodzica tego najmłodszego. Zafascynowany przykładem dorosłych w pełni podzielał ich entuzjazm.

Mirek Trawiński bardzo przeżywał tę końską przygodę. Janek Świerzyński był jego największym autorytetem!!! Biegał systematycznie do stajni, nic tu nie stanowiło dostatecznej przeszkody.

Mirek Trawiński i Jan Świerzyński.

Nie byliśmy z tego powodu uszczęśliwieni, ten i ów się gorszył, że pozwalamy dzieciakowi, ten i ów widział jak leciał z tych koni… Ale Mirek prosił, rozpaczał, uciekał.

Kilka epizodów. Jest paskudny dzień, zimny, dżdżysty, ślisko… Ma kategoryczny zakaz! Zazwyczaj po obiedzie w stołówce biegał do stajni. Patrzę przez okno; Mirek wychodzi z zamku, ale zamiast do domu idzie do stajni. Tylko jakoś tak dziwnie, pod murami, jak złajany pies… – no będzie, bo będzie… Jednak wkrótce pojawia się w domu. Byłem w stajni- tłumaczy- trochę popatrzeć na konie…

Jeździł najpierw na poczciwej Baśce od bryczki, potem sprowadzono dla niego 1,5- letnią Szpaczkę, taki trochę osiołek. Dzielił ją z 13- letnim synem koniuszego, Nowackim. Którejś niedzieli siedzę nad klasówkami. Mirek coś długo nie wracał, patrzę przez okno; – jest z kimś dorosłym, ale nie na Szpaczce, tylko na kapryśnej Sarnie! Rzucam klasówki, idę tam. – Dlaczego Mirek nie na Szpaczce?!- pytam. – On jest za dobry na Szpaczkę- odpowiada trenujący i kontynuuje komendy; – cały czas kłusem, pół wolty Misiu!

Mirek Trawiński w gronie starszych kolegów.

Jakieś zimowe dni, stwierdzam, że Mirek coś konspiruje. Nastawia budzik na 5.30 rano, tłumaczy, że chce ćwiczyć dla kondycji. Po kilku dniach sprawdzam, bo świeci światło w swoim pokoju gdy jeszcze śpimy. – Co robisz?! – Czytam sobie- odpowiada z niewinną minką wtykając mi „Ferdynanda Wspaniałego”. Zauważyłam jednak, że w międzyczasie chował inną książkę. Sięgam po nią i czytam: „Skrypt dla studentów WSR <Jazda konna>”. Mirek tłumaczy, że książkę pożyczył mu Janek, a on musi ją szybko przeczytać. Opowiada jakie to ciekawe rzeczy tam znalazł. Rozbawiona przeglądam skrypt i szukam, co piszą dla juniorów. Owszem piszą, ale juniorzy tam są od 14 lat! Mirek ma ledwie 10!!

Pisze Idzi o adaptacji stodoły na krytą ujeżdżalnię. No właśnie. Jest niedziela, byliśmy rano całą rodziną w kościele. Po mszy rozmawiamy ze znajomymi, ale Mirek smyrgnął do koniarzy. Coś tam działa. Poszliśmy z mężem za nim. Właśnie opróżniano stodołę. W tumanach kurzu chłopcy ładowali zleżałe siano na przyczepy, które Idzi gdzieś wywoził. Mirek w świątecznym garniturku rzucił się pomagać. Trzeba było go zagonić do domu, żeby się choć przebrał.

Pamiętna niedziela 27 stycznia 1974 roku. Był zimowy, słoneczny, piękny dzień. Pojechali w czwórkę na spacer do parku. Mirek na źrebnej Banderze. Ale ich poniosło! Na pola, lasy, wioski, oparli się pod Gromnikiem. Mirek wrócił o 14.00. W niesamowitej euforii opowiadał o wrażeniach…

– był tak szczęśliwy…

W.B.Trawińska, kwiecień 2022 r.

Henryków i konie

Pamięci Jana Świerzyńskiego

Przygodę z Henrykowem zaczęliśmy we wrześniu 1972 r. Nasz rocznik Policealnego Studium Nasiennictwa Rolniczego, podobnie jak i następne, składał się ze słuchaczy pochodzących z różnych zakątków naszego kraju. Byli to ludzie o różnych zainteresowaniach jak i odmiennych temperamentach. Jedni interesowali się piłką nożną inni muzyką czy też jeszcze innymi rozrywkami.

Janek Świerzyński od samego początku wykazywał zainteresowanie końmi, co było widać i słychać na każdym kroku. Jego uwielbienie dla tych zwierząt było czymś wyjątkowym.

Dosyć szybko Janek zorientował się, że w gospodarstwie henrykowskim jest na stanie koń pociągowy używany do obsługi obory. Kierownik gospodarstwa, pan Zygmunt zaprzęgał klacz do bryczki i objeżdżał pola, dowoził też posiłki dla brygad pracujących w polu.

Od lewej: Jan Świerzyński i Idzi Przybyłek.

Chcąc zbliżyć się do koni, Jasiu wykombinował, że będzie pomagał kierownikowi gospodarstwa i zarazem uzyska do nich dostęp. Konkretnie do Baśki, bo tak miała na imię klacz. Zaczęło się od powożenia. Po jakimś czasie Janek zapytał czy może pojeździć wierzchem, na oklep, bo nie miał siodła? Zgoda była.

Do pewnego momentu nie było problemu, ale wiadomo, w miarę jedzenia apetyt rośnie i wożenie się już mu nie wystarczało, a pan Zygmunt na więcej nie pozwalał.

Janek dostał propozycję zwrócenia się do dyrektora Władysława Szklarza o zgodę na większy dostęp do konia. No i udało się, dyrektor się zgodził, a Janek zaproponował mi abym dołączył do niego.

Kiedy nas było już dwóch, Janek pomyślał o utworzeniu przy szkole rekreacyjnej sekcji jazdy konnej. Mając do dyspozycji, i to nie zawsze, tego jednego konia zaczęliśmy przygotowywać plac do nauki jazdy i pokonywania przeszkód terenowych. Zalążki „hipodromu” powstały na placu do nauki jazdy ciągnikiem.

Widząc determinację Janka, dyrektor Szklarz udostępnił mu siodło do jazdy turystycznej. To było coś, bo już nie obtłukiwaliśmy tyłków jeżdżąc na oklep.

Podczas zajęć praktycznych w gospodarstwie Muszkowice Janek wypatrzył dwa młode konie, o imionach Sarna i Gacek. Zaczęło się więc wiercenie dziury w brzuchu dyrektora, żeby te konie sprowadzić do Henrykowa. Dyrektor się zgodził, ale postawił nam warunki. Mieliśmy pomóc w przygotowaniu stajni dla koni. Wkrótce poznaliśmy plan dyrektora. Wyznaczone pomieszczenie było duże i bardzo zagracone. Wespół z pracownikami warsztatów, zabraliśmy się za prace porządkowe. Pod koniec listopada 1972 r. stajnia była gotowa na przyjęcie pierwszych koni, ale prace trwały dalej, tak żeby można było bezpiecznie trzymać około dziesięciu wierzchowców. Po przywiezieniu koni z Muszkowic zaczęło się rodeo z ich ujeżdżaniem. Dotąd zwierzęta te nigdy nie były na uwięzi ani nikt ich nie dosiadał. Mieliśmy poobijane tyłki, ale radości było co niemiara.

Po zimowych feriach w lutym 1973 r. dyrektor Szklarz zaprosił doktora Zbigniewa Urbaniaka, Janka Świerzyńskiego i mnie na narty do Spalonej. Na miejscu okazało się, że podstawowym powodem zaproszenia były konie. Efekt wyjazdu na narty był następujący:

1. dyrektor wyraził zgodę na zakup dodatkowych koni i sprzętu, ale my też mieliśmy podjąć starania o znalezienie używanych siodeł, kantarów, elementów przeszkód, tak aby warsztaty miały wzór do ich odbudowy i zrobienia nowych, –

2. konie miały być dostępne dla pracowników i ich rodzin.

I chociaż Jasiu podczas zjazdu złamał nartę, w ostatecznym rozliczeniu wynik wyjazdu i negocjacji był dodatni.

W marcu pojechaliśmy w Polskę na zakupy. Kupiliśmy cztery konie, a w Lesznie zamówiliśmy fraki, bryczesy oraz dwa siodła.

Wraz z wiosną rozpoczęła się nauka jazdy samochodem i traktorem, jako przedmiot nauki w PSNR, więc musieliśmy opuścić plac manewrowy. Nowe miejsce wyznaczono na terenie gospodarstwa, gdzie wcześniej były zabudowania gospodarcze. Przy wydatnej pomocy kolegów z roku i Mirka Trawińskiego udało się plac uprzątnąć.

Janek nawiązał kontakt z Klubem Jeździeckim przy Technikum Rolniczym w Ludowie, skąd dostaliśmy trochę używanego sprzętu. Kolejnym sponsorem była firma Tory Wyścigowe Partynice we Wrocławiu, która oprócz sprzętu, w lipcu 1973 r. przekazała nam konia (był ślepy na jedno oko).

Tak zaczęła się nasza przygoda na większą skalę. Początki to wożenie się po okolicy i rajdy na Gromnik. Za jazdę po parku przyległym do klasztoru podpadliśmy u leśniczego, który uważał że dewastujemy przyrodę. Otrzymaliśmy od niego zakaz jazdy konnej po tym terenie, ale w wyniku rozmów dał się udobruchać i wyznaczył nam miejsce do jazdy w pobliżu torów kolejowych i było już ok.

Na zdjęciu od lewej; Mirek Trawiński , Leszek Puchalski , Idzi Przybyłek

W ramach podnoszenia kwalifikacji jeździeckich skierowano nas na praktykę wakacyjną do Państwowego Stada Ogierów w Książu. Tam pod okiem Wojtka Dąbrowskiego, członka Kadry Narodowej w jeździectwie szlifowaliśmy nasze umiejętności. Od września 1973 r. Wojtek oficjalnie był zatrudniony w Henrykowie jako instruktor nauki jazdy konnej, a pracownik SHR pan Nowacki doglądał koni.

Z początkiem nowego roku szkolnego przybyło nowych chętnych do jazdy konnej.

Od lewej; Marian Samek, Mirek Trawiński , Leszek Puchalski , Idzi Przybyłek.

W dalszych planach było uruchomienie krytej ujeżdżalni. Wykorzystano do tego celu stodołę, znajdującą się na terenie gospodarstwa w Henrykowie. Oryginalna kryta ujeżdżalnia była wykorzystywana jako stodoła i dlatego nie pozwolono na przywrócenie poprzedniej funkcji obiektu.

Od września 1973 r. przygotowania były skierowane na publiczne zaprezentowanie sekcji jeździeckiej. Trenowaliśmy jazdę po czworoboku (ujeżdżenie) i skoki przez przeszkody. Nieocenionym nauczycielem był Wojtek Dąbrowski.

Wojciech Dąbrowski

Pierwszą publiczną prezentację mieliśmy 1974 r. w Ziębicach z okazji Święta Pierwszego Maja. Przejazd przez miasto wzbudził olbrzymie zainteresowanie. Wśród jeźdźców była amazonka, Ewa Będzińska, uczennica Technikum Rolniczego i córka pracownika miejscowego SHR.

Od lewej: Ewa Będzińska, Zbyszek Dąbrowski, Idzi Przybyłek, Jan Świerzyński, Leszek Puchalski.

W maju 1974 r. udaliśmy się na pierwsze zawody w skokach przez przeszkody i w konkursie ujeżdżania klasy L, które odbyły się w Strzegomiu. Na wyjazd udostępniono nam ciągnik C-4011 i przyczepę do przewozu zwierząt, która była stajnią i naszym hotelem. Funkcję kierowcy powierzono mojej osobie.

Wyniki naszego pierwszego występu były zachęcające do dalszej pracy. Jan Świerzyński ukończył konkurs skoków, a nie zaliczył ujeżdżenia, a ja odwrotnie zaliczyłem ujeżdżenie, a w konkursie skoków wydzwoniono mnie (przerwano przejazd, gdyż koń odmówił skakania).

Na tym występie nasza przygoda z końmi w Henrykowie dobiegła końca.

Janek Świerzyński kontynuował swoją pasję również po szkole, w różnych klubach krajowych i zagranicznych.

Idzi Przybyłek, PSNR 1972- 74

Sport w Henrykowie

Sport był w Henrykowie czymś bardzo istotnym, mimo że nie zawsze odpowiednio uwzględniony w rozkładzie zajęć szkół. Tak pisał o tym we wspomnieniach założyciel szkół dyrektor Jan Szadurski.
„W Henrykowie obowiązkowy WF miały tylko pierwsze klasy technikum. Dla reszty zajęć nie przewidziano. Tym niemniej słuchacze, nadobowiązkowo, brali udział w sekcjach sportowych działających w Ludowym Zespole Sportowym. W efekcie reprezentacja uczelni w lekkoatletyce, w latach 1966- 67 znalazła się w czołówce na terenie powiatu ząbkowickiego. W następnym roku młodzież, w ramach czynów społecznych, przy dużym zaangażowaniu dyrekcji uczelni, kierownika internatu i części grona nauczycielskiego, zbudowała dwa boiska do siatkówki, zmniejszone boisko do piłki nożnej, pełnowymiarową płytę do gry w koszykówkę, pięciotorową bieżnię o długości 120 metrów, uniwersalną skocznię lekkoatletyczną i rzutnię do pchnięcia kulą. Wybudowanie w czynie społecznym, w tak krótkim czasie, tak wielu obiektów, zostało wyróżnione piątą lokatą w ogólnopolskim konkursie „Boisko w każdej wsi”. Zespół henrykowskich sportowców przez następne lata zbierał zasłużone laury w różnych dyscyplinach, a zwłaszcza w lekkoatletyce.”

Sekcja jeździecka z Henrykowa dodawała uroku wielu paradom i imprezom.

Było tam miejsce dla zawodowców i amatorów. W kierunku profesjonalnego uprawiania sportu szli miłośnicy sportów konnych, przez pewien okres łucznicy. Inne dyscypliny były raczej na poziomie amatorskim, między innymi dlatego, że okres kształcenia w PSNR był krótki. Za moich czasów bytowania w Henrykowie czyli w latach 1973- 75 funkcjonowała sekcja łucznicza, bazująca na zawodnikach z technikum. Niektórzy z uczniów szkoły pomaturalnej angażowali się do gry w piłkę nożną w składzie klubu „Henrykowianka”.

Śnieg nie był przeszkodą w grze w piłkę nożną.

Masowo grano w piłkę nożną na boisku przyszkolnym. Mając w klasie przedstawicieli prawie wszystkich 49 województw robiliśmy rozgrywki dzieląc Polskę na dwie części. Jak na amerykańskiej wojnie, „Północ” walczyła z „Południem”. Zwykle „Północ” nie była w stanie pokonać zbyt silną ekipę „Południa”. W moim roczniku wyróżniali się Hieronim Matczak, Zbigniew Szczerbiński, Piotr Mazur, Zbigniew Caputa, Jerzy Urban, Adam Wiśniewski, Tadeusz Wolański. Ten pierwszy przez dwa lata w Henrykowie nie zdążył się sportem nacieszyć i mając w kieszeni dyplom technika nasiennictwa został nauczycielem wychowania fizycznego w szkole na Kujawach, skąd pochodził.
Z opowiadań Henryka Radomskiego, absolwenta PST z pierwszych lat szkoły, oraz Andrzeja Konarskiego z PSNR 1972- 74, wiem o sporych sukcesach w koszykówce.
Jurek Bruski w spotkaniach przy kawie lubi wspominać swoje przewagi w lekkoatletyce. W roku 1974 startował w Ziębicach w sztafecie 4 x 100 m i razem z kolegami zapracował na I miejsce.
Moje związki ze sportem, poza rajdami pieszymi w góry, były raczej sporadyczne. Trochę jeździłem na nartach, broniłem honoru drużyny „Północy” kiedy graliśmy w piłkę nożną, czasem w siatkówkę. Pamiętam, że kiedyś zostałem wytypowany do udziału w spartakiadzie (chyba LOK) w Ząbkowicach Śląskich. Motocyklem pokonywałem tor przeszkód. Trofeum z pewnością nie zdobyłem, bo inaczej lepiej bym to pamiętał.

Biegi na orientację. Od lewej Andrzej Szczudło i Jerzy Bruski.

Innym wyzwaniem był start w biegach na orientację. W eliminacjach wojewódzkich Olimpiady Turystyczno- Krajoznawczej Dolnego Śląska w maju 1975 roku, które odbywały się w tzw. Worku Turoszowskim (Niedów k. Zgorzelca), wystartowaliśmy jako oddzielna ekipa. W jej składzie poza mną był Jurek Bruski, Marian Samek i Maria Janiak. Zdobyliśmy niezłe miejsce i przez kilka sekund mogliśmy potem zobaczyć siebie w lokalnym serwisie TV. Zawody wypadły akurat w czasie naszej wycieczki w Tatry, opłaconej z pieniędzy za zbieranie ziemniaków. Aby chociaż częściowo z niej skorzystać, po zawodach już na własną rękę goniliśmy nasz rocznik przez pół Polski. Dopiero w Zakopanem dołączyliśmy do naszej grupy.

Zimowisko na Śnieżniku

Bliskość gór zachęcała także do uprawiania narciarstwa. Ze strony kadry prym wiódł dr Zbigniew Urbaniak, który do sezonu narciarskiego przygotowywał się już wczesną jesienią. Dbał o sprawność fizyczną biegając po henrykowskim parku, w czym sekundowali mu niektórzy uczniowie. Patrzyłem na nich z podziwem za determinację, chociaż śmiałem się kiedy jeden z wyćwiczonych w parku kolegów nie sprawdzał się w jeździe na nartach gdy byliśmy na Śnieżniku. Byłem świadkiem jak narty go prowadziły w krzaki, zdecydowanie nie tam dokąd chciał zmierzać.
O sporcie więcej mogłyby opowiedzieć osoby, które bardziej aktywnie w nim uczestniczyły. Czekamy na ich wspomnienia. Warto przypomnieć te niepowtarzalne chwile w Henrykowie i opowiedzieć innym jak wpłynęły na nasze życie.
Andrzej Szczudło