Do napisania tych kilku zdań zainspirował mnie tekst Andrzeja na tematy motoryzacyjne. Kiedy rozpoczynałem swoją przygodę z Henrykowem (1974), posiadałem już prawo jazdy samochodowe i motocyklowe. Zrobiłem je jeszcze w liceum, gdy tylko pozwoliły na to przepisy. Potrzebna była chyba nawet zgoda rodziców, dokładnie już nie pamiętam, w każdym razie już w roku 1973 zdarzało mi się „docierać” auto ojca.
Zresztą już wcześniej, nie posiadając jeszcze uprawnień, ujeżdżaliśmy z grupą kolegów, miłośników sportów ekstremalnych, motocykle. Były to kupowane za grosze WFM-ki lub WSK-i. Nie posiadały one ubezpieczenia (chyba nie było wówczas takiego obowiązku, a nawet gdyby był to i tak… nic z tego), nie były nawet zarejestrowane, zresztą nie wyjeżdżały na drogi, ich przeznaczenie było zgoła inne. „Przerabialiśmy” je w miarę możliwości i umiejętności na motocykle… hmm powiedzmy crossowe, chociaż pojazdy te kompletnie się do tego nie nadawały, ale inne maszyny nie były dostępne. No to skoro nie ma się tego, co się lubi, to się lubi, co się ma. Nie było wówczas żadnych specjalistycznych warsztatów motoryzacyjnych. Ale w mieście było kilka dużych zakładów przemysłowych i zawsze w rodzinie lub wśród znajomych znalazł się jakiś tokarz, frezer lub ślusarz, który przeszlifował głowicę (zwiększenie kompresji silnika), rozwiercił kanał dolotowy i wylotowy i przerobił „wydech” (silnik lepiej „pił” i „oddychał”), dorobił zębatkę (zmiana przełożenia skrzyni biegów), zwiększył skok amortyzatorów, itp. W następnym kroku, bardzo szybko, na miejscowych bezdrożach i w miejscowych lasach, poddawaliśmy te pojazdy kolejnej „przeróbce”, tym razem ostatecznej, na kupę bezużytecznego złomu. Nie był to powód do wielkiego zmartwienia, ponieważ w okolicznych szopach i innych stodołach „walało” się trochę tego sprzętu. Dla właścicieli był już bezużyteczny, często „nie na chodzie”, bez rejestracji, więc dosyć chętnie, za niewielkie pieniądze się go pozbywali. W każdym razie zawsze mieliśmy „na ruchu” co najmniej dwie lub trzy maszyny.
Nasze „wyczyny” niosły ze sobą pewne ryzyko. Było sporo stłuczeń i otarć, często głębokich i rozległych, zdarzały się wybicia i zwichnięcia stawów, sporadycznie trafiało się jakieś drobne złamanie, ale wszyscy przeżyli, zresztą w tym wieku człowiek jest nieśmiertelny. Kaski? Jakie kaski? Nie były obowiązkowe, poza tym skąd mielibyśmy je wziąć. W tamtych czasach używano najwyżej pilotek, ale to raczej zimą i to było dla mięczaków, a nie takich twardzieli jak my. Pilotka i tak przed niczym nie chroniła, może przed wiatrem, ale to właśnie o ten wiatr we włosach chodziło. Kiedy dzisiaj sobie o tym pomyślę to dochodzę do wniosku, że coś lub ktoś musiał nad nami czuwać, bo to, że nie było ofiar śmiertelnych to wręcz zakrawa na cud.
Problemem nie było paliwo, było stosunkowo tanie, a znajomi kierowcy dostarczali go w każdej ilości za bezcen albo wręcz za darmo. Jednak mimo wszystko nie było to najtańsze hobby, ale często wpadał nam jakiś grosz. Dysponowaliśmy sporą ilością części zamiennych, nie były wówczas ogólnie dostępne, (dawcami tych części były te motory po „przeróbce”) i często naprawialiśmy cudze pojazdy. Byli też chętni do „podrasowania” swoich „rumaków”, no i interes się kręcił. Kiedy więc zjawiłem się w Henrykowie, miałem na swoim koncie już kilka wyżej wspomnianych ostatecznych „przeróbek”.
W Henrykowie do posiadanych uprawnień „dorobiłem” tylko kategorię „T”. była to w sumie formalność, nigdy nie miałem problemów z obsługą czegokolwiek, co posiada przynajmniej dwa koła.
Jeśli dobrze pamiętam, szkoła miała dwa ciągniki. Jednym z nich była tak zwana „czterdziestka”, czyli Ursus C-4011, drugi to „capek”, w tym przypadku był to Ursus C-328. Wszyscy doskonale znamy te ciągniki z własnego doświadczenia. Konstruktorom udało się stworzyć proste i niezawodne maszyny (wiele działa i pracuje do dzisiaj), ale na pewno nie byli przesadnie przejęci jakąkolwiek wygodą czy komfortem pracy traktorzysty. Prawdę mówiąc cała wygoda i komfort to było byle jak amortyzowane siedzenie, no bo nie można tego nazwać fotelem.
Dobitnie o tym „komforcie” przekonałem się pewnej zimy. Któregoś dnia Pan Blicharczyk poprosił mnie, abym pojechał „capkiem” na przegląd. Niby nic takiego, ale mrozy były siarczyste, kabina „capka” to była szyba z przodu i płócienny dach na kilku rurkach, ogrzewanie… można było pobiegać dookoła i …to wszystko w temacie komfortu, a przejechać na przegląd trzeba było około 20 – 25 km, do POM-u w Ząbkowicach Śląskich (kto dzisiaj pamięta co to był POM?). Zawrotna prędkość „capka” pozwoliła pokonać tę trasę mniej więcej w godzinę i trzydzieści minut. Mimo że byłem odpowiednio odziany na tę drogę to już w Ząbkowicach byłem nieźle zamrożony, a po przeglądzie trzeba było jeszcze wrócić do Henrykowa, czyli kolejne 90 minut w „przewiewnej” kabinie „capka”, a mróz tężał. Po powrocie, przez kilka pierwszych minut miałem wrażenie, że trzeba będzie mnie wyjąć z „capka” w takiej pozycji, w jakiej siedziałem, z kierownicą w dłoniach. Na szczęście po pewnym czasie odtajałem. W każdym razie nigdzie, nigdy wcześniej, ani nigdy później (a zimy pamiętam srogie) nie zmarzłem tak, jak tego dnia, chociaż bywało, że w pracy całe dnie spędzałem na „świeżym powietrzu”.
Pozdrawiam i … trzymajmy się ciepło.
Frenk