Licznik odwiedzin:
N/A

Trója za oprawę

Naukę w Henrykowie musieliśmy zakończyć napisaniem pracy przedegzaminacyjnej. Ponieważ często słyszałem, że „wiedza o koniczynie czerwonej będzie się wam świecić jak psu ….. po lewej stronie”, koniecznie chciałem zobaczyć to psie świecenie. Podjąłem wyzwanie i wybrałem temat „Uprawa koniczyny czerwonej na nasiona w SHR Ulhówek u Dyrektora Jana Szadurskiego. Zabrałem się do tego, moim zdaniem, profesjonalnie. Jak się okazało niestety. W tym czasie kolegowałem się z absolwentem Henrykowa, którego nazwisko pamiętam, ale nie wiem czy nie miałby pretensji gdybym je ujawnił, więc je pominę. Zaczynało się na „O”. Po szkole podjął pracę w Gospodarstwie w Henrykowie. Poznałem go gdy był opiekunem kółka fotograficznego. Ciemnia to był pokój na pierwszym piętrze byłego klasztoru, w tym samym korytarzu co radiowęzeł, schodami łączył się z miejscem zakwaterowania słuchaczek i uczennic. Strategiczna lokalizacja! Ploty nie przeszkadzały nam w kolegowaniu się, ponieważ ja również interesowałem się fotografią i filmowaniem, a w domu miałem swój powiększalnik Krokus, byłem częstym gościem w ciemni. Różne krążące plotki, że za opłatą ciemnia była udostępniana osobom postronnym, doprowadziły do likwidacji kółka. Ja nie udostępniałem, a czy rzeczywiście tak było, nie wiem. 

Temat wybranej przeze mnie pracy spodobał się promotorowi, który akceptując zezwolił na wydanie delegacji i pokrycie kosztów dojazdu do SHR Ulhówek. Pojechałem koleją, co w sumie zajęło 14 godzin z przesiadkami. Pokonałem trasę Henryków – Wrocław – Kraków – Bełżec, do którego powiadomiony wcześniej SHR przysłał bryczkę po przyszłego hodowcę koniczyny czerwonej. Czyli mnie! Dalej kilka kilometrów jechaliśmy konną bryczką. Był koniec zimy. Szkoda, że saniami nie przyjechali, pomyślałem. Zmarzłem jak pies w nieogaconej budzie. Na miejscu byłem przyjęty bardzo miło, dostałem gorący obiad i ciepły pokój. Miałem ze sobą plan pracy i aparat fotograficzny ZORKA, pożyczony z fotokółka. Dostałem od dyrekcji mnóstwo materiału, wszystko obfotografowałem i opisałem.  

Po dwóch dniach wracałem bryczką do Bełżca. Totalne zadupie. Pociąg już stał na peronie. Jak zwykle „cóś” musiało mi się przydarzyć. Wagony były prawie puste, miękkie ławki, na których rozsiadłem się sam, ze swoimi myślami. Zza ściany słyszę jakąś dyskusję, męskie głosy i kobiecy, protestującym falsetem. W głowie – „nie wtrącaj się”. Jednak „rycerz” we mnie zwyciężył; wstałem i poszedłem zajrzeć. Trzech małolatów, wbrew jej woli, obmacywało jakąś oganiającą się dziewczynę. Wszedłem, udałem znajomego i wyprowadziłem ją za rękę do swojego przedziału. Trochę się opierała, ale widocznie wolała walczyć z jednym niż z trzema. Napastnicy zajrzeli z korytarza do przedziału i poszli. Zaczęliśmy rozmawiać, ale tamci wrócili z czwartym, żołnierzem w czerwonym berecie, komandosem. Psychicznie przygotowałem się na awanturę, ale na początek spróbowałem negocjacji. Wytłumaczyłem sytuację, w czym pomogła mi dziewczyna. Komandos mi uwierzył, wyszedł, nakopał kolegom do d… i wrócił do przedziału. Wyjaśnił, że kolesie oszukali go mówiąc, że ich chciałem pobić.

Dziewczyna była studentką na Jagielonce w Krakowie. Komandos z 6 Brygady Powietrznodesantowej też stacjonował w Krakowie. Wracała z domu, z przerwy semestralnej, on z przepustki z okolicznej wsi. Miała dużą wałówkę, wiejską kiełbasę. On procentową popitkę. Ja skromniej- miałem tylko materiały o koniczynie czerwonej. Wesoło minęła podróż do Krakowa. W Krakowie dziewczyna oddała mi część pachnącej czosnkiem wałówki. Znajomość zaowocowała kontaktami i zaproszeniem na ich piękne wiejsko-wojskowe wesele. Odbyło się zimą. Mam kilka fotek, ale nie mam kontaktu do nich i nie wiem czy wolno mi publikować.

Konie z kuligu chyba nie będą mnie skarżyć o wykorzystanie wizerunku. Byłem, piłem, tańczyłem i się bawiłem. Kontakty się urwały, jak to w życiu. 

Ad rem. Wróciłem do Henrykowa. Zacierałem ręce, materiału pisanego miałem dużo, a fotograficznego całą rolkę, 36 zdjęć, na filmie Orwocolor. Kolega z ciemni obiecał wywołać film i zrobić fotki. Dałem się namówić. Pracę napisałem, szykowałem do druku na ciężko zdobytym pięknym kredowym papierze. Do dziś pamiętam cenę, 5 złotych za kartkę. Obszerna była, kilkadziesiąt stron, bo same opisy 36 zdjęć miały zająć bardzo dużo miejsca, a była jeszcze treść pisana.

Niestety, podczas wizyty w ciemni u kolegi, jakaś niezorientowana gapa naświetliła całą kliszę i zostałem bez fotomateriałów. „Myślałam, że to można obejrzeć” tłumaczyła potem słodko. Myślała, ale chyba nie o fotografii. Strata była niepowetowana, na drugi wyjazd nie miałem szans. To co miałem, szybko przeredagowałem i napisałem dużym drukiem w co drugiej linijce, ponownie po 5 złotych za stronę, na pięknym kredowym papierze, oprawiłem w sztywną, wiśniową obwolutę z wytłoczonymi złotymi napisami. Długo miałem ją w domowych dokumentach, ale przy tylu przeprowadzkach gdzieś się zapodziała. Wielokrotnie przewracałem różne papiery, ale jak kamień w wodę, a jakiś czas temu miałem ją w ręku.

Wpis zaliczeniowy pracy dyplomowej.

Praca została zaliczona, na najgorszy stopień z czasów mojej nauki w Henrykowie. Bardzo krytycznie została oceniona przez promotora, co przy jej omawianiu oznajmił druzgocącym komentarzem „..dostateczny, ale to tylko z uwagi na piękną oprawę. Treść pominę, która jest na poziomie gazetki gminnej z hasłami typu – „Rolniku tylko niemyte jaja zapewniają najwyższy procent rozmnażania”. Oczywiście chodziło o kurze. Wszyscy się śmiali, ja zagryzłem zęby. Miałem opowiedzieć o napalonej, a niezorientowanej w fotografice dziewczynie? Zmilczałem. Tak się starałem, a wyszło jak zwykle. Splot przypadków, a rządzą życiem.      

Sławoj Misiewicz „Harnaś”