Praktyki wakacyjne mieli słuchacze henrykowskich szkół pomaturalnych oraz uczniowie techników. Co nieco wiemy o nich z wpisów na naszej stronie. Dziś publikujemy znalezione w tzw. Kronice Mirki (THRiN 1973- 75) kolejne wspomnienia z praktyki wakacyjnej w roku 1974. Ich autorką jest Helena Moszyńska w gronie koleżanek nazywana Kubusiem.
Zbliżał się dzień 15 lipca 1974 roku, czas wyjazdu na praktykę wakacyjną do Ulhówka w województwie lubelskim. Ale jak to bywa na wakacjach, nikomu nie chce się wyjeżdżać z domu. Tym bardziej, że tak rzadko przez cały rok byłam w rodzinnych stronach. Postanowiłam pojechać na praktykę kilka dni później. W końcu jednak trzeba było zdecydować się na wyjazd. Spakowałam rzeczy i 16 lipca o godzinie 16:45 wyjechałam ze Słotwin. Od tej chwili zaczynają się moje kłopoty. Może trochę wesołe, może trochę smutne, ale na pewno ciekawe i pouczające.
Ze Słotwin dojechałam do Puław o godzinie 17:30. Z Puław do Lublina dojechałam jeszcze bardzo spokojnie. A więc jestem już w Lublinie, jest godzina 20:10. I tu znów mam szczęście, czekam tylko pół godziny na autobus do Tomaszowa Lubelskiego. Jadę pięknym, nocnym „luxem” i o godzinie za pięć dwunasta w nocy jestem w Tomaszowie. Okazuje się, że autobus do Ulhówka odjechał o godzinie 20:00. A więc spóźniłam się całe 4 godziny. Następny autobus mam dopiero rano o godzinie 6:30.
Może coś o przystanku w Tomaszowie. Wysiadłam i cóż tam jest? Nic, dosłownie nic. Ani poczekalni, ani porządnych peronów, na tu północ. Wszędzie ciemno i na dodatek zimno. Okropnie. Mam ze sobą ciężką torbę podróżną i torebkę. Cóż robić? Rozglądam się i myślę, może kogoś zapytać, co ze sobą dalej począć? Widzę, kręci się jakiś mężczyzna. Podchodzę więc do niego i pytam o poczekalnię, czy coś w tym rodzaju. Mężczyzna bardzo grzecznie odpowiada, że niestety, ale nic takiego tutaj nie ma. Płakać mi się już chce, bo raz, że się boję, a dwa, że zimno i w ogóle to całkiem kiepsko. Siadam więc na ławeczce i czekam. Myślę sobie, że przeczekam jakoś te sześć nieszczęsnych godzin.
Chwilę siedziałem spokojnie, aż tu nagle podchodzi ów mężczyzna i pyta grzecznie, czy może usiąść? Coś miałem robić, wzruszyłam ramionami z rezygnacją, a facet pomyślał, że jest to wyrazem mojej zgody. A więc siedzimy razem. Mężczyzna okazał się bardzo rozmowny, prowadził bardzo długi monolog, kim on to nie był i czego nie robił. A więc podobno był kelnerem i obsługiwał nawet samego Gierka i Breżniewa, ale na tym nie koniec. Powiedział mi prawie cały życiorys, z którego można byłoby napisać bardzo długą i ciekawą powieść (szkoda, że facet nie był poetą, bo dobrze bujał). Siedzimy tak i siedzimy, a facet gada i gada, a mi w końcu gadanie to się znudziło. Zresztą spać się chciało strasznie i na dodatek to potworne zimno. Mężczyzna ten miał autobus o godzinie 3:00, więc co chwilę zerkałam na zegarek, aby w końcu pojechał sobie i przestał opowiadać swoje nudne bajki.
Siedzimy, a tu nagle jak grom z jasnego nieba zjawia się przed nami obywatel milicjant. W pierwszej chwili zamurowało mnie. Obywatel milicjant poprosił o mój dowód. Z wrażenia zapomniałam, gdzie go mam. Zaczyna się poszukiwanie; grzebię, wywracam wszystko w torbie, aż w końcu wyciągam i podaję mu. Boję się strasznie, co dalej będzie. A obywatel milicjant zaczyna mini przesłuchanie, gdzie jadę, po co jadę i tak dalej. Mówię mu, tłumaczę, a obywatel tylko podejrzanie patrzy i milczy. Jest mi bardzo przykro, bo nie chce wierzyć. Pyta o mężczyznę, co ze mną siedzi, czy wiem, kto to jest? Tłumaczę mu więc, że nie wiem, że się przysiadł i tak dalej. Niestety, obywatel znów nie wierzy. Patrzy i patrzy, i mówi; „no to obywatelko, proszę na komisariat”. Zdębiałam, ja na komisariat? Ale cóż było sobie? Robić, wzięłam torbę i idziemy. Milicjant wyrwał się pierwszy i goni przez miasto, a ja z tyłu, za nim. Możecie sobie wyobrazić mnie, wykończoną, w butach na wysokim obcasie, w długiej spódnicy i z ciężką torbą w ręku. Gonię więc za obywatelem milicjantem, aż mi tchu brak. Zasapałam się, zmęczyłam, a on goni. Już miałam mu powiedzieć, aby na mnie zaczekał. Byłam bliska płaczu, gdy nareszcie facet opamiętał się i wziął ode mnie torbę. Aż mi kamień z serca spadł. I tak doszliśmy do komisariatu. Godzina była wtedy około 3.00 nad ranem. Weszliśmy do środka, milicja zaprowadził mnie do pokoju, gdzie był stolik i dwa krzesła, sam wyszedł. Usiadłam przy stoliku i w płacz. Byłam zrezygnowana do reszty. Siedziałam tak do godziny wpół do piątej. Przez pomyłkę powiedziałam wcześniej milicjantowi, że autobus mam o godzinie 5:15, ale miałam dopiero o 6:30. O wpół do piątej przyszedł milicjant i wypuścił mnie. Przychodzę na dworzec autobusowy i okazuje się, że mam czekać jeszcze półtorej godziny do autobusu. Dzięki bogu tym razem było już więcej ludzi, którzy mieli jechać tym samym autobusem. Nareszcie przyjechał autobus i już bez przygód dojechałam do Ulhówka. Szczęśliwie dobrnęłam do SHR-u. Tam pokazano mi, gdzie są dziewczęta z mojej paczki, Zosia Chyła, Wiesia Bartos, Grażyna Kawalerska i Joasia Jurkowska. Tego dnia nie byłam w stanie pracować, więc poszłam do mieszkania przespać się i zapomnieć o koszmarnej nocy. Dalszego przebiegu praktyki nie będę opisywać, gdyż nie był on tak bardzo ciekawy jak podróż na praktykę. Sama ona dała mi wielką szkołę życia i była nader pouczającą przygodą. Oby nigdy więcej mi i nikomu innemu taka przygoda w życiu się nie przydarzyła.
Helena Moszyńska „Kubuś”
Jeden komentarz on Koszmarna noc
Znam SHR Ulhówek, jak to mówią "z własnej autopsji", pisałem pracę dyplomową na temat hodowli koniczyny czerwonej na podstawie badań w SHR Ulhówek, pod tytułem „Uprawa koniczyny czerwonej na nasiona w SHR Ulhówek”, a promotorem był Dyrektor Jan Szadurski. Opisywałem to tu w swoich wspomnieniach w odcinku "Trója za oprawę". Pozdrawiam Sławoj Misiewicz